czwartek, 12 grudnia 2013

Medytacje nad Słowem (Mt)

Mt 13,1-9
Autorytatywne wyjaśnienie tej przypowieści — jak rzadko której — znajdujemy kilkanaście wersetów dalej w ustach samego Jezusa (13,18-23).
Ziarnem jest więc Boże słowo siane w ludzkie serca. A że nie zawsze przynosi ono spodziewane obfite owoce, to jest to sprawą “gleby”, czyli właśnie zamykania się człowieka na Boże działanie. “Plony” zależą zatem od nas, nie od jakości Bożego ziarna. Ono jest zawsze dobre i skuteczne.

Wsłuchując się w tę przypowieść może powinienen się zastanowić nie tyle nad pytaniem: „dlaczego Bóg nie odpowiada na moje słowa?”, co raczej: „dlaczego ja nie odpowiadam na Boże Słowo”?
Mt 24,37-44
Tekst Ewangelii przed chwilą przeczytanej wprowadza nas stopniowo w myślenie adwentowe: zwłaszcza w tematykę końca czasów i powtórnego przyjścia Syna Człowieczego na sąd ostateczny (tzw. paruzja).
W tej ostatniej kwestii Jezus wyraźnie zapowiada, że Jego przyjście będzie nagłe i nieoczekiwane: będzie tak, jak za dni Noego czy Lota, kiedy ludzie zajmowali się sprawami dnia codziennego (tak jak my teraz) i nagle wszystko się skończyło. Czas się wypełni i nie ma sensu wtedy wracać do domu, by coś z niego zabrać na drogę. Bo na tę drogę nie będą nam przydatne żadne rzeczy materialne.
Jezus zachęca nas zatem do czuwania, do duchowej gotowości na spotkanie z Nim. Z jednej strony chodzi więc o to, by nie dać się zaskoczyć osobowemu złu, czyli szatanowi, ale z drugiej strony - i to jest ważniejsze - by trwać wiernie przy Chrystusie każdego dnia, w radości i smutku, w zdrowiu i chorobie. By — jak mówiła błogosławiona Matka Teresa z Kalkuty — iść za Nim, a nie przed Nim. To On toruje drogę.
Trwać w Nim to znaczy też móc przyjąć Go w Komunii każdego dnia swego życia.
Mt 11,2-11
Dlaczego Jan Chrzciciel wysłał do Jezusa swoich uczniów z zapytaniem, czy to On jest tym, który ma przyjść, czy też mają oczekiwać kogoś innego? Czyżby zwątpił w misję Jezusa? Czyżby przygotowywał drogę nie temu, komu potrzeba? A może raczej chciał niejako “przymusić” Jezusa do wyraźnego zdeklarowania się, aby Janowi uczniowie mogli teraz bezpiecznie i pewnie pójść za Jezusem, tym bardziej, że Jan przebywał w więzieniu i jego czas już się kończył? Może więc pytał mając na względzie nie tyle swoje wątpliwości, co raczej dobro swoich uczniów?
Jezus nie daje odpowiedzi wprost, lecz zwraca uwagę na konkretne fakty związane ze swoją działalnością: uzdrowienia, wskrzeszenia, przepowiadanie prawdy o Bożym Królestwie. Po tych znakach mają sami sobie dać odpowiedź na to pytanie, czy jest On oczekiwanym Mesjaszem czy też nie? Czy jest prawdziwym Bogiem, czy też nie?
A jaką ja daję na to pytanie odpowiedź? Jeśli się waham, Jezus daje mi teraz gratisową podpowiedź: “błogosławiony jest ten, kto we mnie nie zwątpi”.
Mt 2,13-15.19-23
Zgodnie z semickim duchem Ewangelii Mateuszowej, Bóg kontaktuje się z Józefem, by przekazać mu swą wolę, a nie z Maryją, jak u Łukasza. To Józef jest odbiorcą zwiastowania, a dokonuje się to zawsze we śnie, czyli według starej praktyki prorockiej.
Ewangelista Mateusz podkreśla całkowite posłuszeństwo Józefa wobec woli objawiającego się Boga: najpierw ratuje swą rodzinę przed gniewem Heroda uciekając z nią z rodzinnego Betlejem do Egiptu - miejsca schronienia dla wielu pokoleń Żydów, a potem, po śmierci Heroda, która nastąpiła w roku 4 p.n.e., wraca z nią do ojczyzny. Kiedy jednak dowiaduje się, że w Judei panuje syn Heroda, Archelaos, równie okrutny jak jego ojciec, postanawia udać się poza strefę jego administracyjnych wpływów, czyli na teren Galilei, i osiedla się w  pierwszej miejscowości za granicą, a było to akurat Nazaret.
W ten sposób, nieco zawiły i pogmatwany, jak ludzkie życie, wypełniły się jednak przepowiednie proroków, że Jezus będzie nazwany Nazarejczykiem.
Mt 3,13-17
Jan Chrzciciel głosił chrzest nawrócenia celem odpuszczenia grzechów. Osoba przyjmująca taki symboliczny chrzest zanurzała się w wodach Jordanu, potem zaś publicznie wyznawała swoje grzechy.
Czy Jezus musiał przyjąć taki chrzest? Oczywiście, że nie: nie musiał się nawracać, nie musiał wyznawać swoje grzechy, bo ich nie miał, jak to zresztą wyraźnie zaznacza Ewangelista, mówiąc, że Jezus po chrzcie “natychmiast” wyszedł z wody. Takie też było zdanie Jana Chrzciciela w tej sprawie. Dlaczego zatem Jezus przyjął chrzest z rąk Jana?
Na pewno chciał potwierdzić słuszność Janowego nauczania i wzywania do nawrócenia i odmiany życia. Ale chyba bardziej jeszcze pragnął podkreślić aspekt kontynuowania przez siebie misji zapoczątkowanej przez Jana. Teraz On przejmie pałeczkę i doprowadzi dzieło do właściwego celu: do „domu Ojca”.
A będzie to czynił w mocy Ducha, który zstąpił na Niego w momencie chrztu, i z mandatu Boga Najwyższego, który Go uprawomocnił w tej misji, mówiąc: “to jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie”.
Bóg Ojciec ma upodobanie w swoim Synu. Jeśli my pójdziemy za Jego Synem, będzie miał upodobanie także w nas.
Mt 4,12-23
Patrząc z perspektywy mieszkańca Judei i jej stolicy, Jerozolimy, Galilea była traktowana pogardliwie i lekceważąco jako kraina na wpół pogańska, z wymieszaną ludnością, nadto utrzymująca kontakty handlowe bardziej z hellenistycznym Dekapolem, czyli wspólnotą „dziesięciu miast” na wschód od Jeziora, aniżeli z rdzennie żydowską Judeą.
Ale właśnie tutaj, w Galilei, wychował się Jezus, chociaż Nazaret nie był miastem Jego narodzenia. Tutaj w Kafarnaum, na pograniczu dawnych pokoleń Zabulona i Neftalego, zamieszkał w domu Piotra. Tutaj przede wszystkim nauczał w synagogach, głosił Ewangelię o nadchodzącym Królestwie i leczył chorych i opętanych. Z tego też terenu powołał wszystkich swoich uczniów za wyjątkiem jednego, Judasza, który wywodził się z Judei, z wioski o nazwie Kariot (dlatego po hebrajsku nazwano go “mężem z Kariotu”, isz Kariot).
Dlaczego Jezus powołał właśnie Galilejczyków? Może dlatego, że Galilea była bardziej przyjazna dla człowieka, bardziej zielona, kwitnąca, obfitująca w wodę, a ludzie tu mieszkający byli w związku z tym bardziej otwarci na siebie nawzajem i na obcych, bardziej serdeczni i tolerancyjni. Łatwiej też im było przyjąć to, co nowe, i dostosować się do potrzeb i wyzwań Radosnej Nowiny.
A może też i dlatego wybrał Galilejczyków, że jako np. rybacy zarządzający dobrze prosperującymi spółdzielniami rybackimi, byli bardziej zamożni i mieli więcej do stracenia zostawiając wszystko i idąc za Jezusem, a ich radykalna decyzja była bardziej wartościowa i przemyślana, i nie nosiła w sobie znamion “słomianego ognia”?
Czy moja zamożność prowadzi mnie do Jezusa czy też w drugą stronę?
Mt 5,17-37
Dzisiejsza „perykopa”, czyli mający swą logiczną jedność fragment tekstu biblijnego, pochodzi z Ewangelii wg św. Mateusza, z tzw. Kazania na Górze. Wprowadzeniem do tego tekstu są słowa Jezusa: „nie przyszedłem znieść, ale wypełnić Prawo i Proroków”.
Jezus „wypełnia” cały Stary Testament w podwójnym znaczeniu tego słowa: po pierwsze, w Nim znajdują swą realizację wszystkie obietnice starotestamentowe. Po drugie, On doprowadza do doskonałości rozumienie Prawa Bożego. Widzimy to na przykładzie przykazań: “słyszeliście, że powiedziano …, a Ja wam powiadam”.
Zatem doskonałość, której oczekuje Jezus od swoich uczniów, to zachowanie przykazań „wewnątrz”: w swoim sercu i umyśle, a nie tylko „na zewnątrz”: w słowach i czynach.
Jezus domaga się radykalizmu w zerwaniu ze złem, co symbolicznie, na sposób semicki, jest wyrażone słowami: „jeśli twoje oko jest ci powodem do grzechu, wyłup je”.
Nadto wyraźnie stwierdza, że kto oddala swoją żonę - poza wypadkiem nierządu - naraża ją na cudzołóstwo, a kto oddaloną bierze za żonę, popełnia cudzołóstwo. Co oznacza “nierząd”, greckie porneia, w tym kontekście? W rozumieniu Kościoła katolickiego, ten termin oznacza tu związek kazirodczy między dwiema osobami, który ze swojej natury nie jest małżeństwem i dlatego takie osoby muszą się rozejść. W każdym innym przypadku związek małżeński zawarty ważnie między dwiema osobami odmiennej płci pozostaje takim aż do śmierci jednego ze współmałżonków. „Co Bóg złączył, człowiek niech nie waży się rozdzielać”.
Mt 5,38-48
Przeczytany przed chwilą fragment pochodzi z tzw. Kazania na Górze. Mateusz Ewangelista ukazuje Jezusa jako nowego Mojżesza, który na nowej górze Synaj przekazuje nowemu Ludowi Bożemu nowe Prawo. A właściwie przekazuje „pełne” rozumienie Bożego Prawa, które dotychczas, w ramach Starego Testamentu, było podane w formie niedoskonałej, niepełnej, jako zaledwie swoiste ABC Bożej woli. Stąd słowa Jezusa: “słyszeliście, że powiedziano kiedyś ..., a Ja wam powiadam teraz …”.
Tym samym okazuje się, że Jezus jest kimś więcej niż Mojżesz, gdyż ten ostatni nigdy nie ośmielił się tak komentować Bożego Prawa: on je jedynie przekazał. A Jezus mówi: “a Ja wam powiadam”. Jego zatem nauczanie ma autorytet Boski.
Wspomniana zasada: “oko za oko, ząb za ząb”, znana była na całym starożytnym Bliskim Wschodzie. Nie była to zasada zemsty, ale sprawiedliwej odpłaty, która wręcz broniła przed niczym nieograniczoną zemstą. Bóg jednak, jak słyszymy, oczekuje od człowieka czegoś więcej: by w ogóle nie stawiać oporu złemu, czyli nie odpowiadać złem na zło, lecz dobrem zło zwyciężać.
Inna, starotestamentowa norma: “będziesz miłował swego bliźniego”, odnosiła się kiedyś wyłącznie do drugiego Żyda. Nadto znalazła jeszcze swoje negatywne uzupełnienie w zasadach wspólnoty esseńczyków z Qumran nad Morzem Martwym, którzy nauczali, że nieprzyjaciela swego należy wprost nienawidzić.
I znowu Jezus komentując te wypowiedzi mówi: „A Ja wam powiadam: miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują”. Dlaczego tak? Bo Bóg pragnie, byśmy byli doskonali, jak doskonały jest Ojciec nasz niebieski, na którego obraz i podobieństwo zostaliśmy jako ludzie stworzeni.
Mt 6,24-34
Wsłuchujemy się w kolejny fragment tzw. Kazania na Górze, czyli jednej spośród pięciu mów - na wzór pięciu ksiąg Mojżeszowej Tory - w których Mateusz Ewangelista zawarł całe nauczanie Jezusa, przedstawiając Go swoim judeochrześcijańskim czytelnikom jako nowego Mojżesza.
Motywem przewodnim dzisiejszej perykopy jest aramejski termin mamonas, czyli pieniądze. Ten termin prawdopodobnie oznaczał pierwotnie bóstwo kananejskie. Jezus powiada, że nie można służyć jednocześnie jedynemu prawdziwemu Bogu i Mamonie, nie można być zatem bałwochwalcą, a używając mocnego określenia stosowanego przez proroków - nie można być cudzołożnikiem.
Ewangelia jest zatem wezwaniem do bezkompromisowej miłości Boga, do radykalnej i szczerej wierności i ufności. Bóg naprawdę zatroszczy się o nas, o to, „co będziemy jeść, co będziemy pić, czym będziemy się przyodziewać”, o ile tylko my zatroszczymy się o Niego. Bóg jako kochający Ojciec i Matka jednocześnie, doskonale przecież wie, że tego wszystkiego potrzebujemy do normalnego, godziwego życia.
Szukajmy zatem najpierw królowania Boga i Jego, Bożej sprawiedliwości w naszym życiu, a o wszystko pozostałe zatroszczy się Bóg.
Mt 4,1-11
Jezus wychodzi na pustynię, czyli zdala od zgiełku i gwaru miasta, aby przez symboliczny okres 40 dni i 40 nocy przygotować się duchowo do swej misji. Jest prowadzony Duchem Bożym, co jednak nie oznacza, że jest wolny od dolegliwości postu i związanych z tym zewnętrznych ataków złego ducha.
Bronią w walce z „księciem tego świata” jest w tym czasie dla Jezusa słowo Boże, zapisane w świętych księgach. Nie tylko bowiem chlebem żyje człowiek, ale również każdym słowem, które wychodzi z ust Bożych. Powinniśmy o tym pamiętać i my, gdy podejmujemy ów 40-dniowy trud i wysiłek postu fizycznego.
Walka z osobowym złem wymaga odwagi, determinacji i bezkompromisowości: jak Jezusowe: „idź precz, szatanie!” Jest bowiem napisane: „tylko Panu, swemu Bogu będziesz oddawał cześć i tylko Jemu samemu będziesz służył”. Dopiero wtedy odstąpił od Niego diabeł. Odstąpił „do czasu”, jak podaje św. Łukasz w swej wersji opisu, tzn. do momentu nadejścia nocy Wielkiego Czwartku w Ogrodzie Oliwnym.
Czas Wielkiego Postu to czas walki. Walki o zachowanie samego siebie.
Mt 6,7-15
W Ewangelii wg św. Mateusza, w pierwszej wielkiej mowie Jezusa nazwanej Kazaniem na Górze, w samym jej centrum, znajduje się nauczanie o modlitwie. W ten sposób mocno podkreślona jest jej wartość w życiu ucznia Jezusa.
Modlitwa ucznia nie powinna być wielomóstwem, czyli gadulstwem. Bóg jako nasz Ojciec dobrze wie, czego nam potrzeba. Dlatego modlitwa, czyli rozmowa z Ojcem, nie może przybierać wyłącznie formy proszenia. Winna być spotkaniem osób, które wzajemnie się kochają.
Tym właśnie różni się modlitwa chrześcijanina od modlitwy poganina. Poganin bowiem boi się, że jakieś pominięte przez niego bóstwo zemści się na nim. Stąd kieruje wiele słów do wielu bogów. Uczeń Jezusa odnosi się do jednego Boga, który jest Ojcem zarówno Jezusa, jak i jego, i dlatego woła we wspólnocie braci i sióstr: Ojcze nasz! abba! Tatusiu!
Co jest najważniejsze w tej modlitwie? Wydaje się, że słowa: „odpuść nam nasze winy, jako i my odpuściliśmy naszym winowajcom”. Tylko do nich bowiem Jezus daje komentarz: „jeśli bowiem przebaczycie ludziom ich przewinienia, i wam przebaczy Ojciec wasz niebieski”.
Jest to zatem warunek wstępny naszego pojednania z Bogiem: wybaczenie innym krzywd wobec nas wyrządzonych.
Mt 26,14 — 27,66
Wsłuchujemy się w ciszy i z powagą w długi opis męki, śmierci i pogrzebania Jezusa według wersji św. Mateusza. Zasadnicze punkty tego opisu to: zdrada Judasza, ustanowienie Eucharystii, modlitwa w Ogrójcu i pojmanie Jezusa, przesłuchanie przed Sanhedrynem, czyli Najwyższą Radą żydowską, trzykrotne zaparcie się Piotra, kolejne przesłuchanie Jezusa, tym razem przed Piłatem, oraz Jego ukrzyżowanie, śmierć i pogrzeb.
Kościół jako wspólnota Jego uczniów w milczeniu przygląda się dziś temu, co stanie się treścią najbliższych dni Wielkiego Tygodnia. Smutek i ból, przestrach i pokusa ucieczki towarzyszyły kiedyś uczniom Jezusa w tych dniach, jakże często towarzyszą i nam, współcześnie, i to nie tylko jako emocje podczas rozważania tamtych wydarzeń. Towarzyszą nam obecnie, zwłaszcza gdy tracimy „kontakt wzrokowy” z Jezusem, czyli duchowo oddalamy się od Niego: dzień po dniu, stopniowo pogrążając siebie w troskach i zmartwieniach doczesności.
Ten opis i te Wielkie Dni to chwila zatrzymania się w biegu naszego życia i okazja do refleksji nie tylko nad losem Jezusa, ale i nad sobą, nad swoim dążeniem do sukcesu życiowego za wszelką cenę czy do zachowania swego życia, tu na ziemi, nawet idąc „po trupach do celu”. To też okazja do refleksji nad swoim tchórzostwem i strachem przed przyznaniem się do Niego publicznie, a może i nad swoją rozpaczą, że Pan mi nigdy nie wybaczy moich grzechów.
Jego odpowiedzią daną nam jest ustanowienie Eucharystii: On bowiem pragnie nas stale karmić swoim Słowem i swoim Ciałem, abyśmy nie ustali „w drodze” do Domu Ojca. Nad pokusą naszej rozpaczy i smutku rozciąga się Jego niezachwiana miłosierna Obecność.
Mt 28,1-10
Jezus zmartwychwstał nocą, stąd mówimy „Wielka Noc”. Pusty grób zauważono o świcie pierwszego dnia tygodnia, czyli piewszego dnia po szabacie — w niedzielę. Dlatego niedziela stała się i dla nas, chrześcijan, pierwszym dniem tygodnia i zarazem najważniejszym dniem świątecznym.
W ten to bowiem dzień Chrystus Zmartwychwstały pokonał szatana, „ojca wszelkiego kłamstwa”; pokonał też to, co szatan sprowadził na świat i ludzi, czyli grzech, oraz to, co jest skutkiem każdego grzechu, zwłaszcza ciężkiego, czyli śmierć duchową.
Zarówno aniołowie, jak i sam Zmartwychwstały Chrystus, nakazują niewiastom i uczniom udać się do Galilei, tam bowiem mają Go zobaczyć. Ale dlaczego do Galilei? Bo według teologii Mateusza oraz Marka, od którego Mateusz tę myśl zaczerpnął, Galilea jest miejscem przepowiadania radosnej Nowiny. Tam wszystko się rozpoczęło, tam też krąg ziemskiego życia Jezusa i Jego nauczania winien się zamknąć.
Odtąd Galilea jest wszędzie tam, gdzie jest przepowiadana radosna nowina o zmartwychwstaniu Pana. Niech więc i nasze domy staną się też Galileą!
Mt 26,36-42
Termin: „Getsemani” w języku semickim oznacza: „prasa oliwna” lub też „dolina oliwna”. Było to miejsce lub „posiadłość” należąca najprawdopodobniej do rodziny lub przyjaciół Jezusa (może Marka Ewangelisty?), skoro często się w niej zatrzymywał, gdy przychodził do Jerozolimy na święta religijne.
Podobnie było i tym razem — ostatnim razem. Przyszedł „ze swymi uczniami”, ale potem wziął ze sobą tylko trzech najbliższych: Piotra i dwu synów Zebedeusza, Jana i Jakuba, swoich siostrzeńców. Tylko oni stali się świadkami jego ogromnej trwogi i smutku. Prosił ich, by czuwali z Nim na modlitwie, bo „duch jest wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe”.
Gdy się oddalił od nich, padł na twarz i w tej „wielkopiątkowej” postawie prostracji trwał przed swym Ojcem, stosownie do żydowskiego sposobu modlitwy w chwili wielkiego bólu i strapienia.
Doświadczał naturalnej trwogi przed cierpieniem i śmiercią, podobnie jak każdy inny człowiek. I dlatego — swą ludzką wolą — dwukrotnie prosił Ojca, aby Go „ominął ten kielich”, czyli żeby nie stało się to Jego udziałem. Ale też i za każdym razem — swoją Boską wolą — odpowiadał: „wszakże nie jak ja chcę, ale jak Ty”, „niech się stanie wola Twoja!”
Uczniowie nie wyczuli grozy i powagi całej sytuacji: zmęczeni przeżyciami dnia zasnęli w ogrodzie Oliwnym.
Czy te słowa Jezusa skierowane kiedyś do nich: „nie mogliście jednej godziny czuwać ze Mną?”, nie moglibyśmy obecnie odnieść do siebie i ofiarować Panu jako „godzinę świętą” i nasze zadośćuczynienie „za grzechy nasze i świata całego”?
W słowach skierowanych do św. Małgorzaty Marii Alacoque Jezus prosił o nasze współuczestnictwo w Jego „śmiertelnym smutku, który odczułem w Ogrodzie Oliwnym. I żeby Mi towarzyszyć w tej pokornej modlitwie, którą zanosiłem wówczas do mego Ojca wśród wszystkich Moich udręczeń…, błagając o miłosierdzie tak dla grzeszników, jak dla złagodzenia w pewien sposób goryczy, którą czułem z powodu opuszczenia Apostołów, tak iż musiałem czynić im wyrzuty, że nie mogli czuwać ze mną jednej godziny".
Mt 5,33-37
Prawo Mojżeszowe zobowiązywało Izraelitę do mówienia prawdy w sądzie celem sprawiedliwego rozstrzygnięcia sporu między osobami. Potwierdzeniem prawdy była przysięga złożona przed Bogiem.
Z czasem składanie przysiąg stało się niemal nagminnym i pozbawionym wartości zwyczajem. Czyniono tak przy byle okazji, „wzywając imienia Bożego nadaremnie”.
Jezus zachęca swoich uczniów, aby w ogóle nie przysięgali. Ich postawa moralna ma być na tyle klarowna i przejrzysta, że potwierdzeniem prawdy winno być z ich strony zwykłe „tak” lub „nie”.
To jest coś więcej niż „słowo honoru”, czy też słowo, na którym polega się „jak na Zawiszy”. To ma być słowo chrześcijanina.
Mt 10,26-33
Z tekstu dzisiejszej Ewangelii jasno wynika, że w perspektywie życia wiecznego chrześcijanin winien „bać się” wyłącznie Boga, czyli Tego, który ma władzę nad życiem i doczesnym, i wiecznym człowieka.
My boimy się często ludzi, którzy nam mogą uczynić jakąś krzywdę słowem czy czynem, ale tak naprawdę to przecież nie są oni w stanie zagrozić naszemu życiu wiecznemu, nawet jeśli odbiorą nam życie doczesne. Tylko Bóg ma nad nim władzę i dlatego tylko Jego trzeba nam się „bać”, czyli — w rozumieniu biblijnym — czcić Go i szanować w naszych myślach i słowach ponad wszystko.
Są jednak ludzie, którzy — jakkolwiek nie są w stanie odebrać nam wiecznego życia z Bogiem — to przecież mogą nam wiele duchowo zaszkodzić w ramach naszego życia doczesnego. Chrześcijanin winien się zatem wystrzegać osób, mediów, które mogą go „gorszyć”, tzn. uczynić gorszym, złym. Winien wystrzegać się tych, którzy kłamią, którzy głoszą nieprawdę, którzy postępują nieuczciwie, bo może tymi antywartościami nasiąknąć jak gąbka i w końcu sam przestanie rozróżniać między dobrem a złem lub wręcz zło zacznie nazywać dobrem.
Życie chrześcijanina na ziemi winna zatem charakteryzować postawa czuwania i ufności. Rozważnego czuwania wobec osobowego Zła i dziecięcej ufności wobec osobowego Dobra.
Mt 13,1-23
Autorytatywne wyjaśnienie tej przypowieści — jak rzadko której — znajdujemy poczynając od w.18 z ust samego Jezusa.
Ziarnem jest więc Boże słowo siane w ludzkie serca. A że nie zawsze przynosi ono spodziewane obfite owoce, to jest to sprawą „gleby”, czyli właśnie zamykania się człowieka na Boże działanie. „Plony” zależą zatem od nas, nie od jakości Bożego ziarna. Ono jest zawsze dobre i skuteczne.
Wsłuchując się w tę przypowieść może powinienen się zastanowić nie tyle nad pytaniem: „dlaczego Bóg nie odpowiada na moje słowa?”, co raczej: „dlaczego ja nie odpowiadam na Boże Słowo”?
Mt 13,24-43
Nie tylko duch ciemności przychodzi, by namieszać w życiu człowieka, ale również jego ludzie, oddani mu na usługi. Taki właśnie „nieprzyjazny człowiek”, którego — z racji na permanentne, habitualne złe działanie — można nazwać po prostu tym konkretnym „Nieprzyjaznym”. Niczym „nieprzyjaciel rodzaju ludzkiego”.
Są więc ludzie, którzy stale czynią zło.
Pomóż im, Panie, wyrwać się z sideł szatana. Uczyń to, ponieważ oni sami nie są w stanie już tego uczynić. I pomóż mi zachować szacunek wobec tych ludzi, bo przecież walczymy nie przeciw „ciału i krwi”, ale przeciw „pierwiastkom duchowym zła na wyżynach niebieskich”.
Czas Kościoła to jednocześnie czas wzrastania obok siebie tego, co Boże, i tego, co Jemu przeciwne. Zarówno Twoja pszenica, jak i chwasty rosną wspólnie aż do czasu żniwa. Dlaczego? Tylko i wyłącznie ze względu na Twoje miłosierdzie wobec „dobrego ziarna”, bo nie chcesz, by usuwając już teraz, na bieżąco, chwasty, usunięto przypadkowo także i pszenicę. Z Twego miłosierdzia wobec tego, co Twoje i dobre, pozwalasz trwać także i temu, co złe. Przedziwne.
Z tekstu wynika, że raczej nie czekasz na nawrócenie „chwastów”. One są na tyle zniszczone, zdeprawowane i zdeklarowane w złu, że żadne nawrócenie nie wchodzi już tu w rachubę. Chwast pozostanie chwastem do końca.
Panie, zachowaj wszystkie dzieci Kościoła od stania się chwastem, od deprawacji i odejścia. Pociągnij nas mocniej ku sobie. „Nawróć nas, a nawrócimy się do Ciebie”.
W porze żniwa Twoi aniołowie starannie zbiorą najpierw wszystkie chwasty i wyrzucą je na spalenie „w ogniu nieugaszonym”, tam, gdzie „będzie płacz i zgrzytanie zębów”. Losem chwastu będzie zatem „nicość”, wieczny ogień.
Pszenicę każesz swym aniołom zebrać do Twoich spichlerzy.
Daj nam, Panie, być Twoją pszenicą, tym, co wartościowe w Twoich oczach. I niech nie będą to pojedyncze ziarna w Twoim spichlerzu. Niech będą raczej cząstką wśród milionów ziaren, we wspólnocie zbawionych, w Twoim Królestwie.
Dwa krótkie porównania charakteryzują zwięźle przymioty Królestwa Bożego.
Jest ono jak ziarnko gorczycy, czy musztardowe, uważane onegdaj za najmniejsze na ziemi (mniejsze znacznie od ziarenka maku), które rozrasta się w wielką roślinę (do trzech metrów wysokości) dając schronienie ptakom. Jest to obraz niepozornych początków, gdy małe ziarno Bożego słowa pada w ludzkie serce i przynosi wspaniałe owoce nawrócenia.
Królestwo Boże jest też jak zaczyn, czyli drożdże, włożone w trzy miary mąki (ok. 45l) i zakwaszające je w całości. Jest to z kolei obraz siły rozprzestrzeniania się głoszonego słowa Bożego.
Łącznie zatem oba porównania mówią nam o dynamice wzrostu i rozwoju Królestwa Bożego w ludzkich sercach, nawet jeśli początki są mało obiecujące i mizerne. Ten wspaniały wzrost i rozwój daje Bóg, ale rzucenie ziarna słowa Bożego w glebę ludzkich serc zależy już od nas.
Jezus wyjaśnia też swoim uczniom wygłoszoną wcześniej przypowieść o chwaście. Ze względu na to, iż niemal wszystkie elementy opowiadania mają swoje przenośne znaczenie, można ją nazwać alegorią.
Okazuje się więc, że zarówno ludzie dobrzy, jak i źli będą koegzystować aż do skończenia tego świata i nie ma co oczekiwać wcześniejszego rozliczenia. Dopiero gdy nastąpi jego kres, aniołowie w imieniu Syna Człowieczego zbiorą wszystkich ludzi czyniących nieprawość i rozsiewających zgorszenia, i wyłączą ich ze społeczności zbawionych. W królestwie, które wtedy nastanie, a które będzie już Królestwem Ojca, znajdą się wyłącznie sprawiedliwi. Ci ze Starego, jak i z Nowego Przymierza.
Czy moje obecne czyny klasyfikują mnie rzeczywiście do grona „sprawiedliwych” spośród narodów świata?
Mt 13,24-30
Nie tylko duch ciemności przychodzi, by namieszać w życiu człowieka, ale również jego ludzie, oddani mu na usługi. Taki właśnie „nieprzyjazny człowiek", którego — z racji na permanentne złe działanie — można nazwać po prostu tym konkretnym „Nieprzyjaznym”. Niczym „nieprzyjaciel rodzaju ludzkiego”.
Są więc ludzie, którzy stale czynią zło.
Pomóż im, Panie, wyrwać się z sideł szatana. Uczyń to, ponieważ oni sami nie są w stanie już tego uczynić. I pomóż mi zachować szacunek wobec tych ludzi, bo przecież walczymy nie przeciw „ciału i krwi”, ale przeciw „pierwiastkom duchowym zła na wyżynach niebieskich”.
Czas Kościoła to jednocześnie czas wzrastania obok siebie tego, co Boże, i tego, co Jemu przeciwne. Zarówno Twoja pszenica, jak i chwasty rosną wspólnie aż do czasu żniwa. Dlaczego? Tylko i wyłącznie ze względu na Twoje miłosierdzie wobec „dobrego ziarna”, bo nie chcesz, by usuwając już teraz, na bieżąco, chwasty, usunięto przypadkowo także i pszenicę. Z Twego miłosierdzia wobec tego, co Twoje i dobre, pozwalasz trwać także i temu, co złe. Przedziwne.
Z tekstu wynika, że raczej nie czekasz na nawrócenie „chwastów”. One są na tyle zniszczone, zdeprawowane i zdeklarowane w złu, że żadne nawrócenie nie wchodzi już tu w rachubę. Chwast pozostanie chwastem do końca.
Panie, zachowaj wszystkie dzieci Kościoła od stania się chwastem, od deprawacji i odejścia. Pociągnij nas mocniej ku sobie. „Nawróć nas, a nawrócimy się do Ciebie”.
W porze żniwa Twoi aniołowie starannie zbiorą najpierw wszystkie chwasty i wyrzucą je na spalenie „w ogniu nieugaszonym”, tam, gdzie „będzie płacz i zgrzytanie zębów”. Losem chwastu będzie zatem wieczny ogień.
Pszenicę każesz swym aniołom zebrać do Twoich spichlerzy.
Daj nam, Panie, być Twoją pszenicą, tym, co wartościowe w Twoich oczach. I niech nie będą to pojedyncze ziarna w Twoim spichlerzu. Niech będą raczej cząstką wśród milionów ziaren, we wspólnocie zbawionych, w Twoim Królestwie.
Mt 13,44-52
Obie przypowieści, zarówno o skarbie ukrytym na polu, jak i o drogocennej perle, mają jedną wspólną myśl: ten, kto je znajdzie, sprzedaje wszystko, co posiada, aby je nabyć, i to w sposób uczciwy i zgodny z prawem.
Królestwo Boże jest więc ukazane jako największa wartość, dla której warto pozbyć się wszystkich innych dóbr, które się posiada. A można je zdobyć tylko i wyłącznie na drodze uczciwych i prawych działań podjętych w tym celu. Królestwa Bożego nie uzyska się zatem przemocą, przekupstwem, oszustwem, „po znajomości” czy przypadkowo. Wszystkie działania muszą mieć znamiona fair play. Inaczej mówiąc, muszą być ewangeliczne.
Czy metody i środki, których używam obecnie, mają te znamiona?
Królestwo niebieskie podobne jest również do sieci, która zagarnia ryby wszelkiego rodzaju. Dopiero po wyciągnięciu jej na brzeg dokonuje się właściwej selekcji ryb.
Co to znaczy? To znaczy, że czas Kościoła — tej wstępnej i widzialnej fazy Królestwa Bożego — jest czasem gromadzenia różnych ludzi, którzy nie zawsze odpowiadają standardom chrześcijańskiej wspólnoty wiary. Dopiero „koniec świata” stanie się momentem selekcji i ostatecznego triumfu sprawiedliwości, uczciwości, miłości i dobra.
Póki co, trzeba nam zatem mieć wiele cierpliwości wobec innych i… okazywać wiele czuwania nad sobą. Byśmy sami przypadkiem nie zostali uznani za niezdatnych, jak pisze św. Paweł w liście do gminy w Koryncie (1Kor 9,27).
Mt 15,1-2.10-14
W tradycji Narodu Wybranego bardzo mocno podkreślano wartość czystości rytualnej, czyli takiej, która umożliwiała uczestniczenie w kulcie liturgicznym w świątyni jerozolimskiej. Zwracano uwagę przede wszystkim na czystość zewnętrzną, nie zawsze dbając o czyste serce i myśli.
A właśnie ten ostatni aspekt podkreśla Jezus: „nic nie wchodzi z zewnątrz w człowieka, co mogłoby uczynić go nieczystym, lecz co wychodzi z człowieka, to czyni człowieka nieczystym”.
Prawdziwa nieczystość związana jest zatem ze złymi myślami, które przyjmują następnie postać złych słów czy wreszcie złych czynów.
Jak zatem wynika z dzisiejszej wypowiedzi Jezusa, Jego uczeń winien przede wszystkim dbać o czystość swoich myśli. Tu jest główne źródło jego świętości lub nieczystości.
Mt 17,1-9
Jezus przemienił się wobec swoich uczniów na górze, którą w zgodzie z tradycją chrześcijańską pierwszych wieków lokalizuje się jako górę Tabor, choć nigdzie w ewangeliach nie ma wzmianki o jej nazwie.
Ukazał się w towarzystwie Mojżesza, twórcy Prawa, i Eliasza, pierwszego z grona proroków, a to oznacza, że całe Prawo i Prorocy, czyli cały Stary Testament, znajduje swoje wypełnienie w osobie Jezusa i na Niego wskazuje.
Obłok jest symbolem Bożej obecności, stąd też głos dochodzący z obłoku jest głosem Boga Ojca, który wzywa ludzi do posłuszeństwa swemu jedynemu Synowi.
Jezus przemienia się ukazując swoje bóstwo, aby umocnić wiarę uczniów w Jego pochodzenie i misję w obliczu zbliżającej się męki i śmierci. Jak można wnioskować, dotychczas spełniane przez Jezusa cuda, uzdrowienia, wskrzeszenia, chodzenie po morzu, są jeszcze niewystarczającym argumentem, by Jego uczniowie, wobec dramatycznych wydarzeń Wielkiego Tygodnia, nie załamali się i nie uciekli.
Ukazuje im zatem swoje bóstwo, ale zarazem zabrania o tym mówić do momentu, dopóki nie powstanie z martwych. Można powiedzieć: dziwny i niezrozumiały zakaz — przecież kiedy zmartwychwstanie, to już nie trzeba będzie nikogo przekonywać co do Jego bóstwa!
Widocznie Jezus pragnie, aby ci trzej wybrani: Piotr, Jan i Jakub, umocnieni duchowo na Taborze, umacniali potem wiarę pozostałych uczniów po traumatycznym doświadczeniu Golgoty. Ale umacniali nie słowami, lecz postawą.
Tabor to też umocnienie naszej wiary w Jego bóstwo i wezwanie do przemiany: tej duchowej.
Mt 14,22-33
Zgodnie z tradycją przejętą od Rzymian, dzień w Izraelu rozpoczynał się o 6 rano, a noc  — o 6 wieczorem. Zatem „trzecia godzina dnia” to była 9 rano, a „szósta godzina dnia” to 12 w południe, itd.
Noc dzieliła się na cztery „straże”. Pomiędzy 18:00 a 21:00 była pierwsza „straż nocna”, potem od 21:00 do 24:00 — druga “straż nocna”, itd.
Skoro Ewangelista pisze, że Jezus przyszedł do swoich uczniów „około czwartej straży nocnej”, tzn. że pomiędzy trzecią a szóstą rano, prawdopodobnie bliżej trzeciej. Nie rozpoznali Go kroczącego po wodzie. Zaczęli krzyczeć przestraszeni niecodziennym zjawiskiem. A On wtedy uspokoił ich słowami: „nie traćcie odwagi, to Ja jestem, przestańcie się bać!”
W trudnych sytuacjach naszego chrześcijańskiego życia, gdy jesteśmy czymś mocno przerażeni i czujemy się bezsilni, warto sobie uświadomić, że Jezus jest zawsze z nami, w naszej „łodzi”; że nigdy nas „nie minie”, gdy potrzebujemy Jego pomocy, i że stale nam powtarza: „odwagi, to Ja jestem, nie bójcie się!”, przynosząc uspokojenie w rozkołatane serca.
Tylko czy my wiemy, co znaczy Jego: „Ja jestem”?
Jak długo Piotr utrzymywał „kontakt wzrokowy” z Jezusem, tak długo szedł bezpiecznie po wodzie. W momencie, gdy do Niego doszedł i odwrócił wzrok, zobaczył (odczuł) „silny wiatr”, zaraz zaczął tonąć.
Podobnie w życiu człowiek tonie, gdy odwraca wzrok od Jezusa, gdy przestaje się w Niego wpatrywać duchowo przez rozmowę, medytację nad Jego słowem, obecność przed Nim w Najświętszym Sakramencie, karmienie się Jego Słowem i Ciałem.
Gdy odwracam od Niego wzrok, zaczynam widzieć wyłącznie trudności, problemy, wówczas zaczynam tonąć w wirach codziennego życia. Cóż mogę wtedy uczynić? Jedynie wołać do Jezusa: Panie, uratuj mnie! kyrie, sōson me! Na pewno Jezus nie pozostawi tego wołania bez odpowiedzi: „natychmiast”, eutheōs, wyciągnie swą rękę, aby mnie wybawić. Zapewne też powie do mnie: „człowieku małej wiary, oligopiste, dlaczego zwątpiłeś?” Dlaczego zacząłeś się wahać? Dlaczego przestałeś się we mnie wpatrywać? Najważniejsze jednak, że mnie wyciągasz, gdy do Ciebie wołam.
Pomóż mi zawsze zachowywać ten „wzrokowy” kontakt z Tobą, a wtedy mogę za Twoim pozwoleniem iść nawet po falach morza — co jest wbrew naturze! — a nic mi się nie stanie, być może nawet ich nie zauważę. Pomóż mi zawsze wpatrywać się w Ciebie, Panie!
Mt 16,13-20
Przeczytany przed chwilą tekst określa się mianem „obietnicy prymatu”, Jezus bowiem obiecuje Piotrowi prymat, czyli pierwszeństwo we wspólnocie Jego uczniów. Dlaczego właśnie Piotrowi? Ponieważ jako jedyny w gronie Dwunastu pozwolił ponieść się natchnieniu Ducha Bożego i wypowiedział słowa, które z punktu widzenia każdego pobożnego Żyda są herezją: nazwał bowiem Jezusa nie tylko Mesjaszem, ale też prawdziwym Bogiem.
Lecz Jezus chwali Szymona Piotra, że w swoich decyzjach i opiniach nie tylko kieruje się ludzkim rozeznaniem, czyli „ciałem i krwią”, ale właśnie daje się ponieść Bożemu Duchowi. Dlatego stanie się skałą Kościoła, czyli wspólnoty, którą Jezus pragnie teraz na nim zbudować, dając obietnicę, że szatan jej nigdy nie przezwycięży.
Dlaczego jednak zakazuje swoim uczniom rozpowiadać o Nim w środowisku jako o oczekiwanym Mesjaszu? Przecież całe pokolenia Izraela, wczytując się w święte Księgi Starego Testamentu, oczekiwały z utęsknieniem Jego nadejścia? Dlaczego zatem teraz ukrywać tę prawdę przed ludźmi?!
Ponieważ ten „sekret mesjański” jest dostępny tylko dla tych, którzy zachowali swoją wiarę nieskalaną, czyli rzeczywiście opartą na świętych tekstach. Dla wszystkich innych Mesjasz kojarzył się już jedynie z wodzem militarnym, swoistym duce czy — niestety — führerem, który przyniesie wyzwolenie polityczne i militarne spod okupacji rzymskiej czy jakiejkolwiek innej i zbuduje wielkie państwo sięgające „od morza do morza”, na wzór Królestwa Dawidowego. Ich nie interesował już wymiar duchowy Jego misji. A takiego błędu co do osoby i misji Jezus chciał uniknąć.
Wydaje się więc, że Jezus oczekuje od nas, iż nie tylko będziemy w naszym życiu racjonalni i przewidujący, ale też zasłuchani i wyczuleni. Zasłuchani w Jego słowo i wyczuleni na Jego natchnienia.
Mt 23,1.13-22
Powyższa wypowiedź należy do szerszego kontekstu tzw. „siedmiu biada”, które Jezus kieruje przeciw uczonym w Piśmie i faryzeuszom. Dzisiejsza Ewangelia przedstawia nam trzy pierwsze spośród nich.
Myślą zasadniczą jest przewrotna pobożność, pozorna działalność misyjna i pokrętne interpretowanie norm Prawa Mojżeszowego ze strony tych, którzy mienili się duchowymi przywódcami Narodu Wybranego. Takie postępowanie ściągnie na nich wyłącznie gniew Boży, bo jest oznaką hipokryzji i wewnętrznego zakłamania człowieka.
A czy moje motywacje i działania są transparentne, czyste i szczere przed Bogiem?
Mt 23,27-32
Dzisiejsza Ewangelia przytacza dwa ostatnie „biada”, które Jezus kieruje w stronę uczonych w Piśmie i faryzeuszów. Ich sens powtarza zasadniczo wcześniejsze zarzuty: świeccy i duchowi przywódcy Narodu Wybranego zachowują jedynie pozory swej prawowierności i pobożności (są niczym piękne z wyglądu grobowce na cmentarzu), ale ich wnętrza pełne są brudu moralnego, fałszu i zakłamania.
Wobec Boga liczy się czyste serce i sumienie. To one są źródłem czystych słów i dobrych czynów. Słowa bowiem i czyny ludzkie są odzwierciedleniem ludzkiego ducha.
A jakie jest moje serce i sumienie? Łatwo to rozpoznać. Po moich słowach i czynach.
Mt 16,21-27
Po dzień dzisiejszy prawda o Mesjaszu cierpiącym i umierającym jest nie do zaakceptowania przez stronę żydowską, choć szereg tekstów Starego Testamentu to zapowiada. Uczniom Jezusa też trudno było zaakceptować taką wizję mesjasza, jaką Jezus przed nimi roztoczył: nie przyjmowali konieczności Jego cierpienia i śmierci, nie rozumieli, co to znaczy, że ma z martwych powstać.
Podobnie i w naszym życiu kierowanym wiarą potrzeba może nie tyle wiedzy teologicznej, co raczej postawy dziecka, które ufa, że jego tata wie, co robi.
Sformułowanie: „zaprzeć się samego siebie” oznacza: nie szukać własnej wygody i korzyści.
Z kolei „brać swój krzyż” to inaczej: codziennie podejmować wymogi i trudy chrześcijańskiego życia i w ten sposób kroczyć za Jezusem.
Bo kto chce zachować swoje życie wyłącznie w wymiarze doczesnym, ziemskim, ten straci życie wieczne z Bogiem, a kto — patrząc po ludzku — będzie tracił swoje życie doczesne, swoje zdrowie, czas, pieniądze, dla dobra innych ludzi, dla dobra rodziny, ze względu na Chrystusa, żyjąc wymogami chrześcijańskiego życia — ten zachowa swe życie w wieczności.
Może więc warto którego dnia usiąść spokojnie i przeliczyć bilans swoich strat i zysków?
Mt 18,15-20
Niniejszy fragment Ewangelii Mateuszowej znajduje się w ramach tzw. Mowy eklezjologicznej, której tematyką jest wewnętrzna dyscyplina Kościoła. Mowa jest skierowana głównie do starszych wspólnoty (gr. presbyteroi), odpowiedzialnych za jej rozwój duchowy. Wydaje się, że jest to pouczenie wskazujące na zaawansowaną już formę życia w Kościele.
Kiedy członek wspólnoty, drugi chrześcijanin, czyli „brat” w wierze, popełni jakiś poważny grzech (niekoniecznie przeciwko „mnie”, gdyż tego sformułowania nie ma w najstarszych kodeksach greckich), należy go w duchu braterskiej miłości upomnieć „w cztery oczy”, czyli na osobności, bez nagłośniania sprawy, aby żałował i nawrócił się. Jeżeli to nie przyniesie rezultatu, upomnienie należy ponowić wedle ustalonych zasad dyscypliny kościelnej: najpierw w obecności jednego lub dwu świadków stosownie do norm starotestamentowych (Pwt 19,15), a następnie wobec całej wspólnoty Kościoła. Dopiero kiedy i to upomnienie zostanie zlekceważone, takiego „brata” należy traktować jako „poganina i celnika”, czyli wyłączyć go ze wspólnoty (ekskomunikować) nie utrzymując z nim żadnych kontaktów.
Ostatnie zdanie (w.18) to świadectwo rozszerzenia pełnomocnictw, które otrzymał wcześniej Piotr, na całą hierarchię kościelną. Jest to władza „zabraniania” czegoś lub „zezwalania” na coś w życiu wspólnoty.
Kościół zatem od początku swego istnienia wprowadzał pewne normy wzajemnego postępowania we wspólnocie, czy to w oparciu o słowa samego Jezusa, czy też o doświadczenia starszych. Obecnie nazywamy to prawem kanonicznym. Zasadniczo, winno ono być przynajmniej częściowo znane każdemu „bratu” i „siostrze” ...
Mt 20,1-16a
Bóg jest wolny w swoich decyzjach, nie podlega zatem ludzkiej ocenie i osądowi.
Jeżeli chce także temu, co przepracował w Jego winnicy zaledwie jedną godzinę, dać zapłatę równą całej dniówce (jeden denar), to jest to Jego wola i Jego prawo, i człowiek nie może na to się oburzać, czy uważać, że jest to niesprawiedliwe. To przecież Bóg jest Bogiem i może podejmować takie decyzje, jakie chce. Jak Jeremiaszowy garncarz, który z posiadanej gliny czyni to, co zechce, i tak ją kształtuje, jak na to ma ochotę. To garncarz decyduje, nie glina. Tak samo i tutaj: gospodarz winnicy, czyli jej właściciel, ma prawo do niej nająć, kogo chce, i zapłacić, ile chce. „Czyż nie wolno mi uczynić w moich włościach tego, co chcę?”
Czy ja czasem nie jest podobny do tych oburzonych pracowników winnicy?
Dzięki Ci, Panie, że jesteś dobry. Pozostań takim na zawsze. Bądź miłosierny wobec nas, Twoich najemnych pracowników. Jesteśmy jedynie nieużytecznymi sługami, wykonaliśmy jedynie to, co powinniśmy byli wykonać. A może nawet i tego nie wykonaliśmy.
Prosimy Cię, byś nas chronił od porównywania się z innymi, od zazdrości i złości, byś raczej napełniał nasze serca wdzięcznością i radością ze wspólnoty wszystkich najemnych pracowników Twej winnicy, ilu ich tylko wezwiesz i kiedykolwiek ich wezwiesz.
Ci, którzy uważają siebie za ważniejszych, godniejszych, lepszych tu, na ziemi, mogą się okazać przed Bogiem ostatnimi. Wszystko należy od ich myślenia, oceniania, od stawania w prawdzie przed Bogiem. Powinniśmy teraz kształtować siebie na Boże podobieństwo, abyśmy mogli powiedzieć Bogu „tak” także w tym ostatnim, decydującym momencie naszego życia.
Twój denar, Panie, nie rozmienia się na drobne, nie masz większej i mniejszej zapłaty dla Twoich pracowników, wszyscy otrzymają tyle samo: Królestwo niebieskie — bez żadnych stref zastrzeżonych czy zarezerwowanych dla lepszych, dla VIPów. Albo nie otrzymają nic.
Mt 22,1-14
Dzisiejsza przypowieść o uczcie weselnej jest przestrogą przed lekceważeniem zaproszenia wystosowanego przez Boga, jako gospodarza uczty niebieskiej, do Narodu Wybranego (w.3-8) i do osób pozostałych (w.9-14).
Bóg bowiem zaprasza nas wszystkich bez żadnego wyjątku, tylko czy my będziemy chcieli przyjść? Czy będziemy jeszcze chcieli założyć ową „szatę weselną”, endyma gamū, symbolizującą stan łaski uświęcającej (w.11.12)? Czy niebo i przebywanie z Bogiem, w Jego towarzystwie, przez całą wieczność będzie jeszcze dla nas, ludzi, jakąś wartością?
Człowiek nie mający właściwej szaty weselnej — jak słyszymy — „oniemiał”, a poprawniej tłumacząc: „zamilkł”, nie mając nic na swoje usprawiedliwienie. Nieodpowiedniość jego stroju jest, jak widać, tylko jego winą i zaniedbaniem.
Bóg nie przymusza nas siłą do wejścia do Jego szczęścia i uczestniczenia w nim. Jedyny przymus to przymus miłości.
Wytrwałą i stale świeżą wiarę w Ciebie oraz pełną miłości odpowiedź na Twoje zaproszenie daj nam dzisiaj, Panie!
Mt 22,15-21
Wielokrotnie i na różne sposoby próbowali starsi ludu, uczeni w Piśmie, kapłani i arcykapłani pochwycić Jezusa na jakimś nieopatrznym słowie, które dałoby im podstawę do oskarżenia Go o cokolwiek. Byle wyeliminować Go z życia publicznego.
Tym razem wybrali się więc do Niego ze zwolennikami Heroda, których tak na co dzień nie cierpieli, ale każdy sojusz jest dobry, jeśli chce się osiągnąć zaplanowany cel.
Do czego byli im potrzebni ci zwolennicy politycznej zależności Izraela i współpracy z rzymskim okupantem? Otóż gdyby Jezus powiedział, że nie należy płacić podatku Cezarowi, to zwolennicy Heroda oskarżyliby Go przed najwyższą władzą o brak lojalności i nawoływanie do anarchii.
Gdyby jednak Jezus mimo wszystko powiedział, że należy płacić podatek okupantowi, to straciłby bardzo wiele na popularności w oczach patriotycznie nastawionych mieszkańców Ziemi Świętej. A zatem, czy tak, czy inaczej, niezależnie od Jego odpowiedzi, uczeni w Piśmie i starsi ludu czuli, że mają Go już w swojej misternie uplecionej sieci.
Jezus jednak odpowiedział tak, że ich zatkało: „oddajcie Cezarowi to, co należy do Cezara (a więc wszystko to, co nosi jego podobiznę, co jest trefne, niekoszerne, także denary podatkowe), a Bogu to, co należy do Boga”.
A jak to wygląda w moim życiu?
Mt 8,5-11
Wypowiedź setnika z dzisiejszej Ewangelii jest wyrazem głębokiej wiary w stwórczą i uzdrawiającą moc Jezusowego słowa. Tę wypowiedź — lekko zmodyfikowaną — znamy z liturgii eucharystycznej: „Panie, nie jestem godzien..., ale powiedz tylko słowo...”. W tekście greckim Nowego Testamentu jest jednak napisane: „... powiedz słowu, a mój sługa odzyska zdrowie”. Setnik zatem wierzy, że choć sam nie jest godzien, aby Jezus wszedł pod jego dach, to jednak może On wysłać swoje „słowo”, a ono przyjdzie i uzdrowi jego sparaliżowanego sługę, podobnie zresztą jak on wysyła żołnierzy i poleca im, co mają zrobić.
Głębia i prostota tej wiary zdumiała nawet Jezusa. Stąd spełnił jego prośbę, mówiąc: „niech ci się stanie, jak uwierzyłeś”. To nie tyle Jezus zatem uzdrawia: On raczej dopomaga naszej wierze, aby przyniosła takie owoce.
Mt 18,12-14
Czas Adwentu to czas wyjątkowej promocji: Bóg niczym pasterz poszukuje swoich zagubionych owiec i cieszy się z ich odnalezienia bardziej niż z wszystkich pozostałych, które się nie zagubiły.
Większa w niebie jest radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z 99 sprawiedliwych, którzy w danym momencie nawrócenia nie potrzebują.
Skorzystajmy z tego czasu świątecznej promocji.
Mt 28,16-20
Wszystko w Galilei się zaczęło, wszystko też w Galilei się kończy. Odtąd Galilea jest wszędzie tam, gdzie głosi się dobrą nowinę o Jezusie zmartwychwstałym. Tak przynajmniej jest w teologii zapoczątkowanej w Ewangelii wg św. Marka, a kontynuowanej u Mateusza.
Natomiast Łukasz widzi te sprawy inaczej: u niego Jezus wstępuje do nieba z Góry Oliwnej koło Jerozolimy. Skąd ta różnica? Ponieważ w teologii Łukaszowej historia Jezusa kończy się Jego wniebowstąpieniem w Jerozolimie i tu, wraz ze zstąpieniem Ducha Świętego, zaczyna się też historia Kościoła, przedstawiona dalej w Dziejach Apostolskich.
Cel teologiczny zatem, który przyświeca poszczególnym Ewangelistom, wpływa na sposób ukazania zarówno postaci Jezusa, jak i faktów historycznych z Nim związanych. Inaczej mówiąc, Ewangeliści wydobywają, eksponują, a niekiedy i przekształcają z historii Jezusa te wydarzenia, które lepiej ilustrują ich założenia teologiczne.
Wróćmy jednak do Ewangelii Mateuszowej. Chociaż niektórzy uczniowie wydają się nadal wątpić w realność postaci Jezusa, to jednak — pomijając ich niepewności — Jezus wzywa wszystkich do tego, by szli i „czynili uczniów” spośród wszystkich narodów ziemi. „Czynić uczniów” to jest coś więcej, niż tylko nauczać. To sprawić, że ktoś widzi w Jezusie swego Mistrza i Przewodnika, i wiąże się z Nim na dobre i na złe.
Bo tylko Jemu jest dana wszelka władza na niebie i na ziemi, i tylko On jest z nami po wszystkie dni aż do skończenia świata, i tylko w imieniu Boga w Trzech Osobach Jedynego jest ratunek dla nas, którzy jesteśmy blisko, i dla tych, którzy są jeszcze daleko.
Mt 8,1-4
Choroba trądu traktowana była jako nieuleczalna. Jedynie Bóg mógł człowieka z niej uzdrowić. Jeżeli zatem trędowaty przychodzi do Jezusa i prosi Go: „jeżeli chcesz, możesz mnie oczyścić”, to tym samym wyznaje wiarę w Jego Bóstwo i Jego moc.
Jezus, zdjęty litością nad ludzkim cierpieniem, oczyszcza go: „chcę, bądź oczyszczony”.
Bóg zawsze chce. Zawsze jest po naszej stronie. Może czeka tylko, aż spełnimy pewne warunki uzdrowienia. Wtedy był to obowiązek pokazania się kapłanowi w świątyni jerozolimskiej, gdyż — zgodnie z Prawem Mojżeszowym — wyłącznie kapłan miał prawo stwierdzić, czy dana osoba jest już zdrowa, czy też nadal jeszcze jest rytualnie nieczysta i nie może uczestniczyć w kulcie świątynnym. Kapłan zatem nie leczył, kapłan jedynie stwierdzał, opiniował. Leczył wyłącznie Bóg.
A co obecnie jest takim warunkiem wstępnym Bożego uzdrowienia? Podpowiedź daje nam scena z człowiekiem sparaliżowanym, którego czterech mężczyzn przyniosło do Jezusa, aby go uzdrowił fizycznie. I Jezus to uczynił, ale najpierw uzdrowił go duchowo: „twoje grzechy są ci odpuszczone”. I to jest ten Boży warunek i Boża podpowiedź.
Mt 8,28-34
Kraina Gadareńczyków (albo — jak w Mk i Łk — Gerazeńczyków) rozciągała się na południowy wschód od Jeziora Galilejskiego. Terytorialnie należała do Dekapolu, czyli związku 10 miast greckich o kulturze hellenistycznej. Z punktu widzenia Żydów, byli to Grecy, czyli poganie. Do tej krainy zawitał pewnego razu Jezus, uzdrawiając przy okazji dwu ludzi, opętanych przez całe mnóstwo demonów.
W wersji Markowej i Łukaszowej tego opowiadania mamy informację o jednym opętanym. Dlaczego więc Mateusz pisze o dwu? Być może dlatego, że swoją Ewangelię kieruje do judeochrześcijan, wychowanych zatem na tradycji biblijnej Starego Testamentu, a według niej świadectwo dwu lub trzech osób jest wiarogodne, w przeciwieństwie do świadectwa pojedynczego człowieka (zob. Pwt 19,15). Stąd zapewne Mateusz przekazuje nam relację o dwu opętanych z Gadary, dwu niewidomych pod Jerychem (20,30), czy też dwu niewidomych w Betsaidzie (9,27).
Warto zwrócić uwagę na dialog, jaki się wywiązał między demonami a Jezusem. Doskonale wiedziały, kim On jest („Syn Boga”) i jaka jest Jego misja („przyszedłeś tu przed czasem dręczyć nas”). Nie brakowało im zatem wiedzy na temat, kim jest Jezus, ale brakowało im woli uznania Go za Pana i Boga.
Jezus pozwala duchom nieczystym wejść w stado świń. Prawo Mojżeszowe traktowało te zwierzęta jako nieczyste par excellence. A zatem idealne miejsce zamieszkania dla równie nieczystych duchów.
Wielce wymowne jest zakończenie tej sceny: mieszkańcy miasteczka, którzy ponieśli stratę materialną, przychodzą do Jezusa i proszą Go, żeby odszedł z ich granic. Dla nich ważniejszy jest ich status materialny, „nadwątlony” teraz przez Jezusa, aniżeli Jego moc uzdrawiania zniewolonych ludzkich serc i umysłów.
Mt 10,34 — 11,1
Jezus będąc „znakiem sprzeciwu” wobec stylu życia „świata”, wprowadza też nieuchronnie rozdźwięk w relacje międzyludzkie, a nawet w życie pojedynczego człowieka. To są te wybory „za” lub „przeciw” Bogu i Jego nauczaniu.
Jakkolwiek więc Jezus rzeczywiście przynosi trwały i prawdziwy „pokój” w ludzkie serca, to jednak, póki co, może to być i „miecz” podziałów i trudnych decyzji.
Trzykrotnie padają też dzisiaj twarde słowa Jezusa: nie jest Mnie godzien ten, kto miłuje kogokolwiek bardziej niż Mnie, oraz kto idzie za Mną, choć nie chce nieść krzyża swego chrześcijańskiego powołania.
Jezus pragnie być „numer jeden” w naszym życiu, bo tylko On nadaje mu sens. Kiedy w naszej ludzkiej hierarchii wartości jest On na pierwszym miejscu, wtedy na pewno wszystko inne będzie na miejscu właściwym i każda relacja do człowieka będzie dobra i pełna szacunku.
Jeśli ktoś „organizuje” wyłącznie własne życie nie troszcząc się o innych ludzi czy nawet idąc „po trupach do celu”, ten zmarnuje i straci swe życie. Kto zaś w polu swego widzenia będzie miał dobro drugiego człowieka (rodziny, dzieci, sąsiadów, pracowników, „jednego z tych najmniejszych”), ten z pewnością nie zagubi i swego życia.
Trzeba nam uczyć się „tracić” swoje „ja” z miłości do Boga i bliźniego.
Mt 12,14-21
Już po raz trzeci, Panie, w tych ostatnich paru dniach wprowadzasz mnie w świat łagodności, pokory, poprzestawania na tym, co małe.
Dziś dajesz mi przykład Twego Sługi, którego sam wybrałeś, Twego umiłowanego, w którym masz upodobanie. Dałeś mu Swego ducha. Jest On zatem całkowicie po Twojej myśli. Spojrzeć na niego, to inaczej — spojrzeć na Ciebie, na Twoje pragnienia i Twój sposób myślenia.
On ogłosi narodom pogańskim „prawo” (hbr. mišpāt), czyli dokładniej: „rozstrzygnięcia prawne, wyroki sądowe”. Dokona zatem sprawiedliwych i miłosiernych rozstrzygnięć prawnych w konkretnych międzyludzkich kwestiach spornych.
A jaka będzie Jego natura? Nie będzie się spierał, ani nie będzie krzyczał, ani też nikt nie usłyszy Jego głosu na ulicach czy placach miast. Nie będzie publicznym trybunem ani demagogiem zwodzącym ludzi, nie będzie szukał taniej popularności ani reklamy. Będzie spokojny i łagodny, nie będzie wchodził w konflikty, raczej chyba ustąpi; lecz nie zrezygnuje z realizacji swej misji, dopóki nie doprowadzi jej do zwycięstwa, do sukcesu. Racja jest po Jego stronie, lecz On będzie ją skutecznie realizował nie drogą krzyku czy nacisku, czy sporu słownego.
Bóg powiada, że Jego sługa nie zniszczy tego, co już zostało przez ludzi „złamane”. Będzie w nim jakaś przedziwna łagodność, szacunek wobec dzieła stworzenia.
Nie zagasi także knota dymiącego, a więc takiego, który nie daje światła, czyli nie spełnia swej właściwej funkcji. Zasadniczo należałoby go zgasić. On jednak tego nie uczyni: znowu jakiś szacunek wobec tego, co chce żyć, co chce być jeszcze potrzebne, choć w oczach ludzi, a może też i obiektywnie, straciło już swą rację bytu. Jest to szacunek posunięty do granic możliwości, boski w swym wymiarze.
A może należy to rozumieć w ten sposób, że dopóki nie zbada sprawy i nie wyda ostatecznego orzeczenia sądowego, to nie podejmie żadnych działań mających charakter „niszczenia dowodów”? A zatem bardzo starannie i z szacunkiem rozpatrzy wszystkie przedstawione sobie sprawy ludzkie, wszystkie „za i przeciw”, nawet najdrobniejsze, najbardziej banalne czy marginalne z ludzkiego punktu widzenia? Troska o prawdę, troska o człowieka i jego dobro. Przedziwne.
Tak czy inaczej, cała nadzieja narodów pogańskich, tych, które spoczywają w ciemnościach niewiedzy i mroku duchowym, jest właśnie w Słudze. To On im przyniesie światło prawdy, rozstrzygnie spory, będzie pokojem.
Czy we mnie, Panie, jest taki szacunek wobec całego dzieła stworzenia, wobec wszystkiego, co chce żyć, być potrzebne, użyteczne?
Napełnij mnie, Panie, łagodnością Twego sługi, jego delikatnością.
Napełnij mnie świadomością swej wartości, godności. Że niczego nie muszę dochodzić krzykiem, presją. Naucz mnie, Panie, prawdziwej pokory, czyli prawdy o sobie samym.
Mt 13,18-23
Jezus wyjaśnia przypowieść o siewcy swoim uczniom, gdyż — jak powiada — „im dano jest poznać tajemnice Królestwa Bożego”. Skąd to wyróżnienie? Czy dlatego, że należą do grona Dwunastu? Chyba nie tylko. „Bo kto ma, temu będzie dodane”, inaczej mówiąc: temu, kto chce słuchać i rozumieć głębiej Słowo Boże, będzie to dane nawet w nadmiarze. I ten przyniesie plon stosownie do swych możliwości: stokrotny, sześćdziesięciokrotny lub trzydziestokrotny.
Natomiast wielu jest takich, którzy słuchają słowa Bożego, ale nie starają się go zrozumieć, nie myślą więcej o nim. Szatan zabiera zatem z ich serca to, co usłyszeli.
Inni słuchają, ale nie są stali, są bowiem niczym „słomiany ogień”: zapalają się emocjonalnie, ale nie potrafią wytrwać, zwłaszcza gdy przyjdą trudności lub prześladowania z powodu usłyszanego słowa.
Jeszcze inni słuchają, ale troski o sprawy doczesne oraz ułuda bogactwa materialnego zagłuszają w nich całkowicie Boże słowo.
Zwróćmy uwagę, iż Jezus nie mówi w przypowieści o tych, którzy w ogóle nie słuchają słowa Bożego, nie są nim zainteresowani, nie chodzą do kościoła, nie czytają Pisma świętego, nie modlą się, itd. Mówi do tych i o tych, którzy „słuchają”, a więc modlą się, czytają Pismo święte, chodzą do kościoła. Ale tylko niektórzy z nich „słuchają” i „rozumieją”, czyli starają się myśleć o usłyszanym słowie i je wcielać w swe życie.
Do której grupy „słuchających” ja należę? A może w ogóle nie ma mnie w ich gronie?
Mt 13,31-35
Dwie krótkie przypowieści charakteryzują zwięźle przymioty Królestwa Bożego.
Jest ono jak ziarnko gorczycy, czy musztardowe (brassica nigra), uważane onegdaj za najmniejsze na ziemi (waży ok. 1mg i ma średnicę 0,9-1,6 mm), które rozrasta się w wielką roślinę (przeciętnie do 1,5 m wysokości, a nad Jeziorem Genezaret nawet do 3 m) dając schronienie ptakom. Jest to obraz niepozornych początków, gdy małe ziarno Bożego słowa pada w ludzkie serce i przynosi wspaniałe owoce nawrócenia.
Królestwo Boże jest też jak zaczyn, czyli drożdże, włożone w trzy miary mąki (ok. 45l) i zakwaszające je w całości. Jest to z kolei obraz siły rozprzestrzeniania się głoszonego słowa Bożego.
Łącznie zatem oba porównania mówią nam o dynamice wzrostu i rozwoju Królestwa Bożego w ludzkich sercach, nawet jeśli początki są mało obiecujące i mizerne. Ten wspaniały wzrost i rozwój daje Bóg, ale rzucenie ziarna słowa Bożego w glebę ludzkich serc zależy od nas.
Mt 13,54-58
Jezus nie mógł dokonać w swoim rodzinnym mieście prawie żadnych cudów, ponieważ jego najbliżsi, krewni i sąsiedzi, którzy znali Go od dzieciństwa, patrzyli na Niego z zawiścią i zazdrością („czyż nie jest On synem cieśli?”). Dlaczego to właśnie Jemu jest dane takie nauczanie i takie czynienie znaków, a nie ich bliskim czy dzieciom? Znamy przecież Jego rodzinę, kuzynów, braci i siostry — są zwyczajni, jak my wszyscy, to czemu On czyni siebie kimś innym, lepszym? („skąd u Niego ta mądrość i cuda?”). Stąd też i lekceważenie, i powątpiewanie, i ostatecznie zamknięcie się na osobę Jezusa jako wysłannika Bożego.
Czasami osobiste urazy, zazdrości, zawiści, powodują, że człowiek zamyka się na drugą osobę. Choć często wie, że nie ma racji, ale idzie „w zaparte”. Niekiedy zamyka się nawet na Jezusa.
Ewangelista bardzo wyraźnie wskazuje, co było powodem owej niemożności uczynienia prawie żadnych cudów (uzdrowień) przez Jezusa w swoim rodzinnym Nazarecie: jest to niewiara, której nawet Jezus się dziwił.
Wiara lub niewiara nie jest postawą „oderwaną od rzeczywistości”, czyli niezwiązaną z osobą. Tu chodzi zawsze o wiarę lub niewiarę w Jezusa. Albo jest dla mnie Osobą realną, z którą mogę wejść w relację, mogę rozmawiać i zaufać jej, albo nie.
Proszę Cię, Jezu, byś zawsze był dla mnie „żywy i prawdziwy”.
Mt 17,14-20
„Panie, zlituj się nad moim synem!” — takie słowa, pełne bolesnej troski, kieruje do Jezusa ojciec chorego na epilepsję dziecka. Chorobę tę wiązano z fazami księżyca (po gr. selēnē), stąd nazywano ją czasownikowo jako selēniadzomai.
Ojciec zadał sobie zapewne wiele trudu, by przyprowadzić chorego syna do uczniów (niczym do polecanego i poszukiwanego specjalisty). Ale nie byli w stanie mu pomóc. Widać w tych słowach aluzję do szukania pomocy medycznej, która nie przynosi efektu; do modlitwy, która nie jest wysłuchana. Czasami i my jesteśmy na takim rozdrożu.
„O, plemię niewierne i przewrotne…” — ojciec chorego dziecka jest w głębokim strapieniu, a tu jeszcze doznaje braku współczucia ze strony Jezusa. Zamiast tego wyraźna niecierpliwość i napomnienie z Jego strony.
Jezus jest zmęczony brakiem ludzkiej wiary. Czy chodzi tu jednak o brak wiary ze strony tłumów („plemię niewierne”), czy ze strony uczniów („dlaczego my nie mogliśmy go wypędzić?”).
Jezus, choć się niecierpliwi, ale jednak pomaga, uzdrawia, nie odchodzi obrażony. Można tu postawić zasadne pytanie, dlaczego uczniowie nie mogli pomóc?
Jezus twierdzi, iż gdyby ich wiara była przynajmniej jak ziarnko gorczycy (uważane za coś bardzo drobnego, nikłego), wtedy byliby w stanie nawet przysłowiową górę przesunąć! (czyli dokonać rzeczy bardzo trudnej: góra była symbolem wyjątkowej stabilności).
Jak wielka jest moja wiara? Czy mam wiarę mniejszą nawet niż przysłowiowe ziarnko gorczycy, że nie otrzymuję tego, o co proszę?
Mt 18,1-5.10.12-14
Pytanie, które zawsze intrygowało i intryguje ludzi: kto jest najważniejszy w danej społeczności, kto ma władzę, kogo należy się bać lub szanować; z kim nie należy zadzierać.
A jak to będzie w niebie? Tak samo, jak i na ziemi? I tutaj zaskoczenie: Jezus zwracając się do swoich uczniów i do nas współcześnie mówi, że jeśli nie staniecie się jako dzieci, nie wejdziecie w ogóle do Królestwa Niebieskiego.
Co to znaczy: stać się jak dziecko? Z kontekstu wynika, że chodzi o postawę uniżenia oraz pokory, czyli prawdy o sobie samym, które charakteryzują dziecko. Stać się jak dziecko, tzn. nie mieć przesadnego mniemania o sobie, trwać w prawdzie i szczerości, nie nadymać się pychą; być autentycznym, prostolinijnym, transparentnym.
Oznacza to także postawę zaufania wobec Boga, który jest naszym Ojcem, a my wszyscy w relacji do Niego jesteśmy Jego dziećmi. A zatem chodzi o taką ufność, jaką ma małe dziecko trzymające się w czasie spaceru dłoni swego taty, z głębokim przekonaniem, że przecież tata zna drogę i na pewno nie pobłądzi, że przy tacie jest przecież najbezpieczniej.
Dzisiejsza Ewangelia to też przestroga przed lekceważeniem, czy wręcz pogardą wobec dzieci i osób o „dziecięcej” duchowości. Ich aniołowie stróżowie mają bowiem nieustannie „gorącą linię” z Bogiem Ojcem… A wolą Bożą nie jest, aby „zginęło choćby jedno z tych małych”.
A jaka jest moja postawa wobec dziecka? Także tego dorosłego „Bożego dziecka”?
Mt 18,15-20
Niniejszy fragment Ewangelii Mateuszowej znajduje się w ramach tzw. Mowy eklezjologicznej, której tematyką jest wewnętrzna dyscyplina Kościoła. Mowa jest skierowana głównie do starszych wspólnoty (gr. presbyteroi), odpowiedzialnych za jej rozwój duchowy. Wydaje się, że to pouczenie wskazuje na zaawansowaną już formę życia w Kościele.
Kiedy członek wspólnoty, drugi chrześcijanin, czyli „brat” w wierze, popełni jakiś poważny grzech (niekoniecznie przeciwko „mnie”, gdyż tego sformułowania nie ma w najstarszych kodeksach greckich), należy go w duchu braterskiej miłości upomnieć „w cztery oczy”, czyli na osobności, bez nagłośniania sprawy, aby żałował i nawrócił się. Jeżeli to nie przyniesie rezultatu, upomnienie należy ponowić wedle ustalonych zasad dyscypliny kościelnej: najpierw w obecności jednego lub dwu świadków stosownie do norm starotestamentowych (Pwt 19,15), a następnie wobec całej wspólnoty Kościoła. Dopiero kiedy i to upomnienie zostanie zlekceważone, takiego „brata” należy traktować jako „poganina i celnika”, czyli wyłączyć go ze wspólnoty (ekskomunikować), nie utrzymując z nim żadnych kontaktów.
Ostatnie zdanie (w.18) to świadectwo rozszerzenia pełnomocnictw, które otrzymał wcześniej Piotr, na całą hierarchię kościelną. Jest to władza „zabraniania” czegoś lub „zezwalania” na coś w życiu wspólnoty.
Kościół zatem od początku swego istnienia wprowadzał pewne normy wzajemnego postępowania we wspólnocie, czy to w oparciu o słowa samego Jezusa, czy też o doświadczenia starszych. Obecnie nazywamy to Prawem Kanonicznym. Zasadniczo, winno ono być przynajmniej częściowo znane każdemu „bratu” i „siostrze” ...
Mt 19,16-22
Bóg po prostu „jest” — takim Go przede wszystkim objawia Stary Testament. W przeciwieństwie do bóstw pogańskich, które nie istnieją, Ty, Boże Izraela, jesteś, istniejesz, jesteś więc JHWH, „Tym, który jest”. I to jest najważniejsze. Gdyby Ciebie nie było, wszystko inne, co moglibyśmy o Tobie powiedzieć, nie miałoby sensu, nie miałoby fundamentu. W ogóle nie byłoby sensu debatować o Tobie, skoro byś nie istniał. Lecz Ty istniejesz i dzięki Ci za to, Boże JHWH!
A Nowy Testament objawia treść Twego istnienia: jesteś Miłością. Twoje istnienie to miłość, istniejesz, by kochać. Poznać Ciebie, osiągnąć tę pełnię wiedzy o Tobie, to znaczy poznać, że jesteś Miłością. To jest pełnia „gnozy”, pełnia wtajemniczenia chrześcijańskiego.
Dzisiejsza ewangelia objawia nam, że jesteś dobry, że tylko Ty jesteś dobry. Wszelka dobroć od Ciebie bierze swój początek, Ty jesteś jej źródłem i wzorcem. W Tobie nie ma zła, braku.
Jezus mówi do młodego człowieka: jeśli chcesz wejść do życia — zachowuj przykazania, jeżeli natomiast chcesz stać się doskonały, pokonaj swoją „piętę achillesową", czyli twoją największą słabość, największe uzależnienie. W przypadku młodzieńca, to było jego bogactwo. Ono było dla niego taką „kulą u nogi”, od której nie był w stanie się oderwać. A zatem w jakiejś mierze — pomimo tego, że zachowywał wiernie wszystkie wymienione przez Jezusa przykazania i praktycznie spełnił warunek dostania się do życia — to jednak brakowało mu tej pełni, tej wolności dziecka Bożego. Potrzebował jeszcze oczyszczenia. Tylko bowiem doskonali, doskonale wolni, wejdą do Królestwa Niebieskiego, do Twego Królestwa, Panie. Winni stać się doskonali, jak Ty, Gospodarz domu, jesteś doskonały.
Ja też potrzebuję takiego oczyszczenia, takiego uwolnienia się od mojej „pięty achillesowej”. Zapewne w różnym czasie może ona przybierać różne formy. Co jest nią teraz?
Wzmocnij mnie duchowo, wzmocnij moją wolę, bym umiał dokonywać dobrych wyborów. Tylko Ty jesteś dobry, naucz mnie „dobrych wyborów”, Panie!
Mt 18,1-5.10
Pytanie, które zawsze intrygowało i intryguje ludzi: kto jest najważniejszy w danej społeczności, kto ma władzę, kogo należy się bać lub szanować; z kim nie należy zadzierać.
A jak to będzie w niebie? Tak samo, jak i na ziemi? I tutaj zaskoczenie: Jezus zwracając się do swoich uczniów (i do nas współcześnie) mówi, że jeśli nie staniecie się jako dzieci, nie wejdziecie w ogóle do Królestwa Niebieskiego.
Co to znaczy: stać się jak dziecko? Z kontekstu wynika, że chodzi o postawę uniżenia oraz pokory, czyli prawdy o sobie samym, które charakteryzują dziecko. Stać się jak dziecko, tzn. nie mieć przesadnego mniemania o sobie, trwać w prawdzie i szczerości, nie nadymać się pychą; być autentycznym, prostolinijnym, transparentnym.
Oznacza to także postawę zaufania wobec Boga, który jest naszym Ojcem, a my wszyscy w relacji do Niego jesteśmy Jego dziećmi. A zatem chodzi o taką ufność, jaką ma małe dziecko trzymające się w czasie spaceru dłoni swego taty, z głębokim przekonaniem, że przecież tata zna drogę i na pewno nie pobłądzi, że przy tacie jest przecież najbezpieczniej.
Ewangelia dzisiejsza zawiera też przestrogę, aby nie gardzić dziećmi i tymi, którzy na wzór dziecka stali się prostolinijni, pokorni i ufni. A tym bardziej, by ich nie gorszyć, czyli „nie czynić gorszymi” przez nasze wulgarne słowa czy zły przykład. Ich aniołowie stróżowie mają bowiem nieustannie „gorącą linię” z Bogiem Ojcem…
A jaka jest moja postawa wobec dziecka? Także tego dorosłego „Bożego dziecka”?
Mt 3,1-12
Nawrócić się w biblijnym rozumieniu oznacza zmienić swój sposób myślenia, oceniania, wartościowania ludzi i spraw. To nie są zatem tylko łzy i emocje, ale konkretne postanowienia i działania.
Do takiej właśnie postawy wzywa nas dzisiaj Jan Chrzciciel — adwentowy prorok: wydajcie owoce godne swego nawrócenia, bo każde drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone. Chodzi więc o bardzo konkretne i praktyczne postanowienia, a nie pozostawanie na poziomie teoretycznych rozważań pobożnościowych i duchowego rozmarzenia.
Ewangelista Mateusz podkreśla, iż Jan chrzci wodą, jest to chrzest wzywający do przemiany, jest zapowiedzią, zachętą, znakiem nowego chrztu, który przyniesie Jezus, a będzie to chrzest ogniem Ducha Świętego. I chociaż nam się często wydaje, że kapłan też chrzci tylko wodą, to jednak pod tym znakiem Bóg ukrył dostępną przez wiarę moc tego sakramentu: przepalający oziębłe ludzkie serca żar swego Ducha.
Niechaj więc zstąpi Duch Twój i odnowi w Adwencie oblicze ... naszych serc.
Mt 6,1-6.16-18
Zasadnicza myśl dzisiejszej Ewangelii zawiera się już w pierwszym zdaniu: strzeżcie się, byście uczynków pobożnych nie wykonywali przed ludźmi po to, aby was widzieli.
Jeżeli zatem nasze działania będą wyłącznie „medialne”, nie mają przed Bogiem żadnej wartości. Już tu — i tylko tu — na ziemi, otrzymamy za nie nagrodę. Winniśmy zatem pilnować siebie, aby nasze dobre czyny nie miały jako głównego motywu chęci „pokazania się”.
Jezus wymienia trzy typowe dla pobożności żydowskiej dobre uczynki i czyni to w istotnej dla sprawy kolejności: jałmużna, modlitwa i post.
Jałmużna jest na pierwszym miejscu, bo jest to relacja do drugiego człowieka, a człowiek w oczach Bożych jest zawsze na pierwszym miejscu.
Modlitwa to relacja do Boga, a ona jest na drugim miejscu, bo do Boga wędrujemy zawsze przez drugiego człowieka i razem z nim.
I wreszcie post, czyli relacja do samego siebie. Ona jest na końcu, choć nie jest najmniej ważna.
Te trzy dobre czyny winny zawsze występować łącznie, bo modlitwa bez jałmużny jest „sterylna”, czyli (z łaciny) „bezpłodna”, a jeśli chcemy, by dotarła ona do nieba, to — jak powiada św. Augustyn — musimy jej dać dwa skrzydła: jałmużnę i post. Te trzy relacje: do drugiego człowieka, do Boga i do samego siebie muszą zawsze iść „w parze”.
Mt 4,18-22
Ewangelista Mateusz opisuje powołanie pierwszych uczniów Jezusa, braci: Szymona i Andrzeja oraz Jakuba i Jana. Byli rybakami nad Jeziorem Galilejskim. Pracowali razem tworząc coś w formie spółdzielni rybackiej. Ryby sprzedawali na ogół na terenie pobliskiego Dekapolu, rozłożonego na północ i wschód od jeziora, a stanowiącego związek dziesięciu miast hellenistycznych. Stąd grecka nazwa: dekapolis, „dziesięć miast”. Mówiono tam językiem greckim, a zatem i rybacy galilejscy, chcąc utrzymywać dobre kontakty handlowe z tym rejonem, znali język grecki w takim zakresie, w jakim np. Polacy wyjeżdżający do pracy do Stanów czy Anglii znają język angielski.
Stabilne kontakty handlowe dawały utrzymanie i względnie dobry status materialny. Jak sugerują teksty biblijne, uczniowie uważali siebie nawet za osoby zamożne, majętne.
I w takim to kontekście społeczno-historycznym któregoś dnia przychodzi nad jezioro Jezus i mówi do nich: „pójdźcie za mną, a uczynię was rybakami ludzi”. Ewangelista notuje, że „natychmiast” pozostawili to wszystko, co dotychczas stanowiło wartość i sens ich życia: sieci, łodzie, stabilną i dobrą pracę, nawet ojca.
Jezus oczekuje od swoich uczniów radykalnego pójścia za sobą, niekiedy zerwania z dotychczasowym środowiskiem (czy stylem życia), by nabrać dystansu i powrócić do niego przemienionym.
Mt 15,29-37
Mateusz pisze, że Jezus uzdrowił wszystkich chorych i uleczył wszelkie ludzkie choroby i dolegliwości, nadto ze współczuciem pochylał się nad każdym potrzebującym i zaspokoił głód codziennego pożywienia ze strony tłumów, które za Nim wędrowały.
Tym samym Ewangelista pragnie nam powiedzieć, że również i my możemy dziś doświadczyć Jego mocy i miłości, jeśli tylko Mu zaufamy, jeśli powierzymy Mu siebie i swoje sprawy doczesne i zaczniemy z większą starannością i zaangażowaniem szukać Jego samego i Jego woli w naszej codzienności.
„Szukajcie najpierw Królestwa Bożego, czyli Mnie, mówi Jezus, a wszystko inne będzie wam dodane”.
Mt 7,21.24-27
Dzisiejszą wypowiedź Jezusa można nazwać metodologiczną, uczy nas bowiem właściwej postawy chrześcijańskiej.
Nie każdy, który woła do Boga: „Panie, Panie!”, czyli modli się, wejdzie do Królestwa niebieskiego, ale tylko ten, kto wypełnia Jego wolę w swoim życiu. Inaczej mówiąc — ten, dla którego modlitwa jest motywem działania i pochylenia się z troską nad drugim człowiekiem: w rodzinie, w sąsiedztwie, w pracy, na uczelni.
Człowiek, który wyłącznie słucha Bożych słów — np. chodząc do kościoła, czytając Pismo święte i modląc się —, ale ich nie wypełnia w swoim życiu, jest porównany przez Jezusa do człowieka nierozsądnego (w tekście greckim: mōros, głupi), który dom swojego życia buduje cały czas na piasku, czyli bez mocnego fundamentu. Przyjdą życiowe nawałnice, choroby czy utrata pracy, i dom takiego człowieka runie jak domek z kart.
Jeżeli natomiast ktoś słucha Bożych słów i stara się żyć nimi każdego dnia, czyli wcielać je w swoje życie, ten jest nazwany przez Jezusa człowiekiem roztropnym,  fronimos, który dom swojego życia osobistego czy rodzinnego buduje na mocnym fundamencie. Na niego, co prawda, też przyjdą różne życiowe nawałnice i choroby, i zwątpienia, ale jego dom nie runie, bo na skale, czyli na Chrystusie został zbudowany.
Mt 9,27-31
Jezus, jak słyszymy, uzależnił uzdrowienie dwu niewidomych od ich wiary w Niego. Oczywiście, że mógłby to uczynić i bez ich wiary, a nawet wbrew ich woli. Jest przecież Bogiem. Ale właśnie dlatego, że jest Bogiem, a nie autorytarnie rządzącym człowiekiem, dlatego nie czyni niczego „na siłę”, wbrew ludzkiej woli. Zawsze oczekuje naszego współdziałania, naszego przyzwolenia.
Uzdrawia zatem niewidomych uzależniając to od ich wiary. I tak się stało — został przywrócony im wzrok, bo Mu zaufali, zawierzyli.
A potem zakazał im mówić komukolwiek o tym, co się wydarzyło. Tylko jak mogli milczeć, kiedy doświadczyli takiego znaku?! Trzeba nam jednak Jezusa zrozumieć: On nie chciał, by ludzie patrzyli na Niego wyłącznie jako na uzdrowiciela fizycznego, lekarza ludzkich chorób. On pragnął przede wszystkim przynieść ludziom uzdrowienie duchowe, wolność od zniewolenia grzechem. Pragnął i nadal pragnie uzdrawiać oczy naszej duszy.
Ulituj się i nad nami, Synu Dawida! Nam również przywróć wzrok! Duchowy.
Mt 9,35 —10,1.5.6-8
Ewangelista podaje, iż Jezus obchodził miasta i wioski, nauczał, głosił Dobrą Nowinę, leczył wszelkie choroby. A wszystko to czynił z miłości, troski i szacunku wobec ludzi. Litował się nad nimi, bo byli niczym owce nie mające pasterza i obrońcy.
Taki właśnie jest Bóg: cokolwiek czyni, czyni z miłości do człowieka, z miłości do każdego z nas.
I stąd też pragnie powołać sobie współpracowników spośród ludzi, aby pomagali Mu w tym dziele miłosierdzia. Obdarza ich wszelkimi łaskami i wyposaża we wszelką potrzebną władzę, aby stali się Jego pośrednikami i reprezentantami na ziemi. Mają przynosić ludziom Jego, Boże błogosławieństwo i Jego pokój, którego świat dać nie może, bo go nie ma.
Prośmy zatem Pana żniwa, aby stale wyprawiał robotników na swoje żniwo. Prośmy o to, bo jest to w naszym żywotnym interesie.
Mt 11,11-15
Lubimy pochwały i to, że jesteśmy doceniani, ale z tym wyniesieniem Jana Chrzciciela ponad wszystkich ludzi na ziemi, to Jezus chyba nieco przesadził. Czyż nie było wybitniejszych osobistości nad niego? Zapewne były, ale tylko jemu było dane przygotować drogę przychodzącemu Panu, tzn. przygotować ludzkie serca na spotkanie z nadchodzącym Bogiem.
Przy okazji Jezus dodaje, że każdy, kto już znalazł się w Królestwie niebieskim, większy jest od Jana. Dlaczego? Bo ten, kto jest w niebie, pozostanie w nim bezpiecznie na zawsze i nie podlega więcej żadnym pokusom ku złemu. Natomiast ten, kto jest na ziemi, kto jest jeszcze „w drodze”, tak długo, jak wędruje, może jeszcze potykać się i upaść, może nie wytrwać do końca, choćby w ludzkiej ocenie był największy.
Trzeba nam kształtować w sobie tę postawę „gwałtownika”, który szturmem swoich dobrych czynów spełnianych z miłości do Jezusa i siłą swej ufnej modlitwy zdobywa Królestwo niebieskie. Który jest przebiegły i sprytny w wynajdywaniu okazji do czynienia dobra, póki jeszcze jest na to czas, póki jesteśmy „w drodze”.
Mt 11,16-19
Bóg przychodząc do nas, pragnie dopasować się do naszego sposobu myślenia i odczuwania, do naszego stylu życia. Nie chce nas do niczego zmuszać „na siłę”, ale zawsze czeka na nasze przyzwolenie: „Oto stoję u drzwi i kołaczę. Jeśli kto usłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał”.
Problem jest jednak w tym, że my, kiedy dowiemy się, że owym gościem za drzwiami jest On, robimy wszystko, żeby Go tylko nie wpuścić. Możemy nawet przy wigilijnym stole zastawić dwa talerze dla przygodnych wędrowców, byleby tylko żadnym z nich nie był On.
Jesteśmy zatem jak te ewangeliczne dzieci, które są zawsze niezadowolone i kapryśne, którym zawsze coś nie pasuje.
Jak ci współcześni Jezusowi mieszkańcy Judei, którzy robili wszystko, byleby tylko nie przyznać, że Bóg ma rację w tym, co czyni: Jana Chrzciciela uznali za opętanego przez demona, bo nie jadł i nie pił, a gdy Jezus przyjął postawę odmienną: jadł i pił, to nazwali Go żarłokiem i pijakiem. Byleby tylko się nie nawrócić, byleby nie uznać, że mądrość Boża jest usprawiedliwiona przez swoje czyny.
Ciekawe, jakie są nasze wymówki?
Mt 17,10-13
Prorok Malachiasz zapowiada, że Bóg Jahwe zanim przyjdzie przy końcu czasów, aby przeprowadzić sąd nad światem, to najpierw wyśle przed sobą swego wysłannika, aby przygotował przed Nim drogę, tzn. żeby przygotował ludzi na spotkanie z Nim.
Jezus dziś w Ewangelii objawia swoim uczniom, że Bóg rzeczywiście wypełnił swe słowo i wysłał posłańca: był nim Jan Chrzciciel. Ale niektórzy sprawujący władzę potraktowali go jako zagrożenie dla rodzaju ludzkiego, jako wroga publicznego „numer jeden” i zgładzili, tym samym niszcząc tego, który miał im pomóc odnaleźć drogę powrotu do Boga i wolności.
Co za paradoks! To samo uczynili przecież z Bogiem, kiedy do nich mimo wszystko przyszedł jako wcielony Syn Boży, Jezus Chrystus. Czy to była dziejowa pomyłka, „błąd w sztuce medycznej”, czy świadomy wybór i zła wola, byleby tylko nie mieć z Bogiem ani z nikim, kto Go reprezentuje, nic wspólnego?
Dokładnie przed takimi samymi wyborami i dylematami staję i ja dzisiaj: za lub przeciw Bogu, za lub przeciw człowiekowi.
Mt 21,23-27
Taką postawę, jaką zaprezentowali arcykapłani i starsi ludu, czyli władze duchowne i świeckie ówczesnej Jerozolimy, nazwano by dziś taktowną dyplomacją lub poprawnością polityczną. Sęk w tym, że Jezus określa to obłudą i kłamstwem. On, który jest samą Prawdą, zna tylko proste i wyraźne drogi, po których kroczy; proste i szczere słowa, które wypowiada, i nie uznaje zastanawiania się czy referendum w kwestii prawdy, wiary czy moralności.
Ale gdy ludzie w sprawach oczywistych mimo wszystko odpowiadają Bogu: „nie wiemy” (choć wiedzą dobrze), to i Bóg zamyka się przed nimi („więc i ja wam nie powiem”) i wydaje ich — jak pisze św. Paweł w Liście do Rzymian — „na pastwę na nic niezdatnego rozumu”.
Bóg w swej istocie jest samą Prawdą i do takiej postawy prawdy, prostolinijności i szczerości we wzajemnych relacjach międzyludzkich wzywa także nas, swoich uczniów.
Mt 21,28-32
Przypowieść o dwu synach właściciela winnicy odnosi się w pierwszym rzędzie do Narodu Wybranego, jak to wyjaśnił Jezus. Ale odnosi się także i do nas, chrześcijan: to przecież i my w pierwszym zapale odpowiadamy Bogu „tak”, ale potem troski doczesne i ułuda bogactwa, władzy i znaczenia gaszą w nas ten słomiany ogień pierwotnej gorliwości — stajemy się obojętni i nieczuli na Boży głos wołający w naszym sumieniu.
A może jest odwrotnie: najpierw mówimy Bogu „nie”, „nie chcemy mieć z Tobą nic wspólnego”, ale potem stopniowo dochodzimy do wniosku, że nasze dotychczasowe życie jest bez sensu i wartości, nawracamy się zatem, by iść i pracować w Bożej winnicy, czyli wypełniać spokojnie i wytrwale swoje codzienne obowiązki wobec rodziny, społeczeństwa i wspólnoty wiary, do której należymy, czyli Kościoła.
Lepsza jest, jak mówi Jezus, ta druga postawa. Przed Bogiem bowiem lepiej być celnikiem, nierządnicą i grzesznikiem, którzy się nawracają, aniżeli kapłanem, faryzeuszem czy też sprawiedliwym, którzy są przekonani o swej sprawiedliwości i zamknięci na Boże wezwanie do nawrócenia.
Mt 1,1-17
Dzisiejsza ewangelia to długi i — po ludzku patrząc — nużący zestaw imion, które niemal nic nam nie mówią. Ale św. Mateusz właśnie od rodowodu Jezusa zaczyna swe pisanie, by wskazać wyraźnie odbiorcom — a byli to głównie chrześcijanie wywodzący się ze środowiska żydowskiego Jerozolimy — że Jezus jest prawdziwym Żydem z krwi i kości, że może poszczycić się najdłuższą w Biblii genealogią, czyli dowodem swej żydowskiej tożsamości; że Jego korzenie sięgają przez króla Dawida aż samego protoplasty Narodu Wybranego, czyli Abrahama. Lepszej genealogii nie ma nikt.
Ponieważ Mateusz ujmuje drzewo rodowe Jezusa w trzy grupy po 14 imion, to pragnie przez to przekazać, że Jezus jest zarówno nowym Dawidem („14” było arytmetycznym zapisem imienia „Dawid”), jak i idealnym Dawidem (na to wskazuje potrojenie wartości).
Tę całkiem poważną w swej wymowie genealogię Jezusa, Mateusz Ewangelista kończy pewną dozą ironii: okazuje się bowiem, iż Jezus nie narodził się z Józefa (tak jak wszyscy jego przodkowie rodzili się „z mężczyzn” — według myślenia semickiego), lecz narodził się z Maryi, jego małżonki, o której teksty biblijne nie wspominają ani słowem, jakoby miała pochodzić z rodu Dawidowego. A zatem formalnie Jezus jest synem Józefa i synem Dawida, w rzeczywistości jednak „umyka” tym wszystkim ludzkim genealogiom: jest bowiem kimś więcej: jest Synem Boga.
Mt 1,18-24
Niezwykłe były okoliczności narodzin Jezusa: Jego Matka, Maryja, była w tym czasie narzeczoną Józefa, co — wedle Prawa Mojżeszowego — zobowiązywało ją do absolutnej wierności Józefowi, tak jak po zawarciu związku małżeńskiego.
Okazuje się, że jest brzemienna, a to wskazuje na jej niewierność. Obowiązkiem zatem Józefa jest donieść o tym radzie miejskiej, a ta powinna wykonać na niej wyrok śmierci poprzez ukamienowanie na progu rodzicielskiego domu, zgodnie z Prawem Mojżeszowym. On jednak tego nie czyni, bo jest „sprawiedliwy”, dikaios, co w biblijnym rozumieniu oznacza miłosierną sprawiedliwość.
Gdyby wręczył Maryi tzw. list rozwodowy, uczyniłby sprawę publiczną z koniecznością podania przyczyny, dla której nie chce lub nie może zawrzeć tego związku. Oczywiście, on byłby wolny od wszelkiej winy, ona byłaby wyłącznie po stronie Maryi, a konsekwencją tego — jej śmierć lub raczej publiczne „zniesławienie”, deigmatisai, jak czytamy w tekście, bo chyba w czasach Jezusa nie szafowano już  na szczęście tak okrutnych wyroków śmierci. Maryja wróciłaby do domu rodzicielskiego w niesławie, a hańba spadłaby również na jej rodziców, którzy nie potrafili „upilnować” swej córki.
Ponieważ jednak Józef jest „miłosiernie sprawiedliwy”, dlatego nie daje Maryi listu rozwodowego, i chce ją oddalić „potajemnie”, lathra, czyli „po cichu”, nie nagłaśniając sprawy ani nie informując przedstawicieli oficjalnej władzy religijnej. Tym samym rezygnuje z zawarcia związku małżeńskiego jednostronnie zrywając wcześniejszą umowę i biorąc na siebie całą odpowiedzialność za to, co się stało. Teraz to on w opinii publicznej jawi się jako rozpustny i wszeteczny młodzieniec, który omamił młodą dziewczynę obietnicą małżeństwa, doprowadził do tego, że jest w ciąży, a potem zrezygnował z małżeństwa, porzucając ją jako pannę z dzieckiem. Spadną na niego, co prawda, kary finansowe, ale przecież Maryja pozostanie przy życiu, a to dla niego było najważniejsze. Także rodzice Maryi zostaną zachowani od publicznego napiętnowania.
Józef kochał Maryję bowiem tak bardzo, iż wolał na siebie ściągnąć odium społecznego potępienia, aniżeli w czymkolwiek zranić Maryję — choćby nawet podejrzeniem o jej niewierność wobec niego.
A kiedy wszystko już postanowił w swym sercu, oto Bóg przez anioła wyjaśnia mu całą sytuację, uspokajając, by nie bał się wziąć Maryi do siebie jako swej małżonki, ponieważ z Ducha Świętego jest to, co się w niej poczęło.
Jakże piękny przykład miłości Józefa do Maryi, ich wzajemnego zaufania względem siebie i wobec Boga, który doświadcza, lecz zawsze wyprowadza z ciemnego tunelu na przestrzeń pełną światła.
Dodajmy jeszcze parę uwag. Po pierwsze, Bóg szereg razy przemawia do Józefa we śnie. Sen był i pozostaje jednym ze sposobów Bożego kontaktowania się z człowiekiem (tak jest praktykowane np. w islamie po dzień dzisiejszy). Nie jest więc prawdziwe powiedzenie: „sen — mara, Bóg — wiara”.
Po drugie, Bóg objawiający się człowiekowi w swym majestacie i potędze zawsze wzywa go do odwagi: „nie bój się, nie lękaj się”. Bóg nigdy nie przychodzi straszyć człowieka, jak wampiry czy zombi w telewizyjnych koszmarach. Bóg przychodzi, by podtrzymać człowieka na duchu i wlać w jego słabe serce nadzieję na szczęśliwe rozwiązanie życiowych trudności oraz obdarować go trwałym pokojem, którego świat dać nie może, bo go po prostu nie ma.
Po trzecie, nowonarodzone dziecię otrzyma imię Jezus, tzn. „Jahwe wybawia”, ponieważ przez nie właśnie Bóg wybawi ludzi od ich grzechów.
Misja specjalna Jezusa jest rzeczywiście militarna: podejmie skuteczną walkę z osobowym złem, szatanem, uwalniając spod jego terroru wszystkich ludzi — zakładników nienawiści i przemocy. Dlatego otrzyma drugie, symboliczne imię Emmanuel, czyli: „z nami Bóg”, bo w Jego osobie Bóg stanie się naprawdę bliski człowiekowi: odtąd i na zawsze.
Mt 1,1-25
Dzisiejsza ewangelia to najpierw długi i — po ludzku patrząc — nużący zestaw imion, które niemal nic nam nie mówią. Ale św. Mateusz właśnie od rodowodu Jezusa zaczyna swe pisanie, by wskazać wyraźnie odbiorcom — a byli to głównie chrześcijanie wywodzący się ze środowiska żydowskiego Jerozolimy — że Jezus jest prawdziwym Żydem z krwi i kości, że może poszczycić się najdłuższą w Biblii genealogią, czyli dowodem swej żydowskiej tożsamości; że Jego korzenie sięgają przez króla Dawida aż samego protoplasty Narodu Wybranego, czyli Abrahama. Lepszej genealogii nikt nie ma i lepszej być nie może.
Mateusz ujmuje drzewo rodowe Jezusa w trzy grupy po 14 imion, przez co pragnie pokazać, że Jezus jest nowym Dawidem („14” było arytmetycznym zapisem spółgłosek tego imienia, „dwd”) i idealnym Dawidem (na to wskazuje potrojenie wartości).
Tę całkiem poważną w swej wymowie genealogię Jezusa, Mateusz Ewangelista kończy pewną dozą ironii: okazuje się bowiem, iż Jezus nie narodził się z Józefa (tak jak wszyscy jego przodkowie rodzili się „z mężczyzn” — wg myślenia semickiego), lecz narodził się z Maryi, jego małżonki, o której teksty biblijne nie wspominają ani słowem, jakoby miała pochodzić z rodu Dawidowego. Wprost przeciwnie, wskazują na ród kapłański: była krewną Elżbiety z rodu Lewiego (zob. Łk 1,5). A zatem formalnie Jezus jest synem Józefa i synem Dawida, w rzeczywistości jednak „umyka” tym wszystkim ludzkim genealogiom: jest bowiem kimś więcej: jest Synem Boga.
Niezwykłe były okoliczności narodzin Jezusa: Jego Matka, Maryja, była w tym czasie narzeczoną Józefa, a to — wedle Prawa Mojżeszowego — zobowiązywało ją do absolutnej wierności Józefowi, tak jak po zawarciu związku małżeńskiego.
Okazuje się, że jest brzemienna, a to wskazuje na jej niewierność. Obowiązkiem zatem Józefa jest donieść o tym radzie miejskiej, a ta wykona na niej wyrok śmierci poprzez ukamienowanie na progu rodzicielskiego domu. On jednak tego nie czyni, bo jest „sprawiedliwy” (hbr. cadyk), co w biblijnym rozumieniu oznacza miłosierną sprawiedliwość.
Daje jej zatem tzw. list rozwodowy, rezygnując z zawarcia związku małżeńskiego i biorąc tym samym na siebie odpowiedzialność za to, co się stało. Teraz to on w opinii publicznej jawi się jako rozpustny i wszeteczny młodzieniec, który omamił młodą dziewczynę obietnicą małżeństwa, doprowadził do tego, że jest w ciąży, a potem zrezygnował z małżeństwa, porzucając ją jako pannę z dzieckiem. Spadną na niego, co prawda, kary finansowe, ale przecież Maryja pozostanie przy życiu, a to dla niego było najważniejsze. Kochał ją bowiem tak bardzo, iż wolał na siebie ściągnąć odium społeczne, aniżeli w czymkolwiek zranić Maryję — choćby nawet podejrzeniem o jej niewierność wobec niego.
A kiedy wszystko już postanowił w swym sercu, oto Bóg przez anioła wyjaśnia mu całą sytuację, zachęcając, by nie bał się wziąć Maryi do siebie jako swej małżonki, ponieważ z Ducha Świętego jest to, co się w niej poczęło.
Jakże piękny przykład miłości Józefa do Maryi, ich wzajemnego zaufania względem siebie i wobec Boga, który doświadcza, lecz zawsze wyprowadza z ciemnego tunelu na przestrzeń pełną światła.
Dodajmy jeszcze parę uwag. Po pierwsze, Bóg szereg razy przemawia do Józefa we śnie. Sen był i pozostaje jednym ze sposobów Bożego kontaktowania się z człowiekiem (tak jest praktykowane np. w islamie po dzień dzisiejszy). Nie jest więc prawdziwe powiedzenie: „sen — mara, Bóg — wiara”.
Po drugie, Bóg — objawiający się człowiekowi w swym majestacie i potędze — zawsze wzywa go do odwagi: „nie bój się, nie lękaj się”. Bóg nigdy nie przychodzi straszyć człowieka, jak wampiry czy zombi w telewizyjnych koszmarach. Bóg przychodzi, by podtrzymać człowieka na duchu i wlać w jego słabe serce nadzieję na szczęśliwe rozwiązanie życiowych trudności oraz obdarować go trwałym pokojem, którego świat dać nie może, bo go po prostu nie ma.
Po trzecie, nowonarodzone dziecię otrzyma imię Jezus (hbr. J[eh]oszua), tzn. „Jahwe wybawia”, ponieważ ono właśnie wybawi ludzi od ich grzechów. Misja specjalna Jezusa jest rzeczywiście militarna: podejmie skuteczną walkę z osobowym złem, szatanem, uwalniając spod jego terroru wszystkich ludzi — zakładników nienawiści i przemocy. Dlatego Jezus otrzyma też symboliczne imię Emmanuel, czyli: „z nami Bóg”, bo w Jego osobie Bóg stanie się naprawdę bliski człowiekowi: odtąd i na zawsze.
Mt 10,17-22
Jezus zaleca swoim uczniom, aby mieli się na baczności przed ludźmi. Nie chodzi, oczywiście, o wszystkich ludzi w ogólności, ale o tych — jak wynika to z kontekstu — którzy będą ich prześladować (może też chodzi o fałszywych przyjaciół?) Trzeba im chronić się przed tego typu ludźmi, aby — na ile to możliwe — uniknąć prześladowań i aresztowań.
Nie należy zatem szukać cierpienia i męczeństwa — tego wszystkiego trzeba unikać, o ile można. Trzeba chronić się godziwymi środkami przed prześladowaniami. „Godziwymi”, tzn. takimi, które nie staną się zdradą Jezusa i Jego zaparciem.
Jezus nakazał też uczniom, by nie planowali swej obrony, gdy staną przed sądem. Duch Ojca, Duch Święty, da im wymowę, której nie będą w stanie się przeciwstawić ich przeciwnicy. Zapewne chodzi o prostotę i prawdę słowa, o autentyzm i szczerość wypowiedzi, odsłaniającej prawdziwe motywacje i pobudki ludzkich działań. Ale ta prawda nie będzie pochodziła z ludzkiego przemyślenia i roztropności, ale od Boga, od Jego Ducha.
Jezus zapowiada prześladowania nie tylko „zewnętrzne”, pochodzące od osób spoza rodziny, nieznanych i wrogich. Zapowiada też prześladowania „wewnętrzne”, których źródła będą w samej rodzinie chrześcijanina. Takie prześladowania są najboleśniejsze. Łatwiej bowiem znieść cierpienia i zniewagi ze strony obcych, aniżeli ze strony własnej rodziny i tych, których kochamy. A takie właśnie doświadczenia Jezus zapowiada: ojciec wystąpi przeciw własnym dzieciom, dzieci skażą na śmierć własnego ojca, brat wystąpi przeciw bratu. Totalna dezintegracja rodziny, nigdzie nie będzie już jakiejś ostoi bezpieczeństwa, poczucia wolności i braku zagrożenia. To będzie jak nóż wbity w plecy, jak ucieczka „z deszczu pod rynnę”, jakby ktoś uciekał przed niedźwiedziem, schronił się do domu, a tam ugryzła go żmija, jak czytamy w tekstach prorockich. Jak się ostać w takich okolicznościach?!
W końcu Jezus mówi swoim uczniom, że ten, kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony. „Wytrwać do końca” może oznaczać wytrwanie do końca prześladowań, lecz w innych kontekstach oznacza wytrwanie do końca swego życia na ziemi. Kto wytrwa zatem w wierności Jezusowi do końca swoich dni na ziemi, ten zostanie przez Boga uratowany, zbawiony. Zostanie uratowany nie dla życia ziemskiego, które tak i tak, wcześniej czy później, przeminie, ale zostanie uratowany dla życia niebieskiego, wiecznego życia z Bogiem w Jego Królestwie. I to jest właśnie to, o co tu chodzi. O taką stawkę toczy się walka.
Proszę Cię, Jezu, bym wytrwał do końca mego życia na ziemi przy Tobie. Bym był stale Tobie wierny, bym nie stał się bałwochwalcą, biblijnym „cudzołożnikiem” niewiernym Osobie ukochanej. Wspomóż mnie, a wtedy na pewno wytrwam.
Mt 2,13-18
Św. Mateusz pisząc swoją wersję Ewangelii Dzieciństwa (obok tej Łukaszowej) odwołuje się często do różnych cytatów ze Starego Testamentu, aby pokazać swoim czytelnikom — wywodzącym się przede wszystkim ze środowiska żydowskiego — że to właśnie Jezus jest tym prawdziwym, oczekiwanym przez nich Mesjaszem, bo na Nim wypełniają się wszelkie proroctwa i zapowiedzi Starego Przymierza.
Pierwszy cytat: „z Egiptu wezwałem syna mego”, pochodzi z Księgi proroka Ozeasza (11,1), a dotyczył pierwotnie Narodu Wybranego, który Bóg wyprowadził z Egiptu, z domu niewoli. Mateusz widzi właściwe wypełnienie się tej wyroczni na osobie Jezusa, Syna Bożego, którego Bóg wzywa do powrotu do ojczyzny po śmierci Heroda.
Natomiast drugi cytat, o krzyku, który rozległ się w Rama, i płaczu Racheli, pochodzi z Księgi proroka Jeremiasza (31,15), a dotyczy matki patriarchów, pochowanej — wedle tradycji — niedaleko Betlejem, która miała płakać i lamentować nad śmiercią swoich potomków z pokolenia Benjamina, Efraima i Manassesa, pomordowanych onegdaj przez Asyryjczyków. Ten tekst Mateusz Ewangelista odnosi do wymordowania małych dzieci przez Heroda, widząc w tym smutną realizację kolejnej zapowiedzi starotestamentowej.
Mt 2,1-12
Popularnie mówimy o Trzech Królach, ale Ewangelista używa greckiego określenia magoi, które oznacza kapłanów kultu pogańskiego, biegłych w ezoterycznej wiedzy dotyczącej interpretacji snów i gwiazd.
Byli kapłanami-mędrcami wywodzącymi się ze Starożytnego Wschodu, być może z terenów dzisiejszego Iraku. Wschód zawsze był postrzegany jako kraina mędrców, zatem ich pokłon złożony Jezusowi zawiera bardzo piękną myśl: oto mądrość ludzka oddaje cześć Temu, który jest prawdziwą Mądrością, Mądrością Przedwieczną.
Czy mędrców było rzeczywiście trzech? Tego Ewangelista nie twierdzi, ale tak się przypuszcza, skoro ofiarowali trzy dary: złoto, kadzidło i mirrę.
Pojawienie się nowej gwiazdy na niebie symbolizowało — w mentalności ludzi dawnych epok — narodziny nowego człowieka, zwłaszcza władcy. W tekście Ewangelii wyraźnie chodzi o takie symboliczne i przenośne rozumienie gwiazdy, która, niczym doświadczony przewodnik, prowadziła magów w czasie ich wędrówki i zatrzymała się dokładnie nad miejscem, gdzie „mieszkał” Jezus.
No właśnie, według Mateusza, Jezus mieszkał w Betlejem „w domu”, a nie leżał w żłobie, jak to ujmuje Łukasz. Odmienny opis tego wydarzenia wynika z odmiennej koncepcji pisania Ewangelii: św. Mateusz kieruje ją do chrześcijan pochodzenia żydowskiego, a w ich tradycji Józef mieszkał wraz ze swą małżonką, Maryją, w swoim własnym domu rodzinnym i rodowym w Betlejem. Tu przyszedł na świat Jezus i tutaj przybyli trzej magowie, gdy Jezus liczył już sobie znacznie ponad jeden rok życia, jak to wyraźnie sugeruje tekst.
Tak czy inaczej, dzień dzisiejszy niech będzie dniem podziękowania Bogu za to, że jest On samą Mądrością i pragnie nią dzielić się z ludźmi „Jego upodobania”.
Mt 4,12-17.23-25
W koncepcji pisania ewangelii przez św. Marka i Mateusza, Galilea jest miejscem, gdzie Jezus rozpoczyna swą działalność i gdzie również ją kończy wstępując do nieba. Galilea jest zatem punktem wyjścia i punktem dojścia. Jest ona zasadniczym miejscem przepowiadania Dobrej Nowiny. Można powiedzieć, że odtąd Galilea jest wszędzie tam, gdzie jest przepowiadana Ewangelia.
Szczególnym miejscem, bliskim sercu Jezusa, stało się Kafarnaum — wioska rybacka położona nad brzegiem Jeziora Galilejskiego. Tu, w domu św. Piotra i jego rodziny, Jezus zamieszkał. Nic dziwnego, że Kafarnaum traktowano jako Jego umiłowaną miejscowość.
Działalność Jezusa obejmowała — jak słyszymy — trzy obszary: nauczał w synagogach, przepowiadał Dobrą Nowinę i leczył wszelkie choroby i słabości. Głównym tematem nauczania były słowa: „nawracajcie się, albowiem bliskie jest Królestwo niebieskie”. Nawracać się oznacza zmienić swój sposób myślenia na bardziej Boży, Jego oczyma patrzeć na ludzi i sprawy tego świata. A „Królestwo niebieskie” to jest On sam, Jezus we własnej osobie.
Być blisko Jezusa tu, na ziemi, oznacza: już teraz być w Królestwie niebieskim, doświadczać duchowo rzeczywistości nieba. Być daleko od Niego tu, na ziemi, oznacza: już teraz być poza sferą Królestwa niebieskiego, poza radością nieba.
Mt 6,1-6.16-18
Wchodzimy w okres Wielkiego Postu, a przewodnikiem na tej drodze oczyszczenia i powrotu są słowa Boże czytane podczas codziennej Liturgii Eucharystycznej. Są one dla nas światłem, byśmy mogli w życiu odnaleźć drogę wiodącą nas pewnie i bezpiecznie do domu Ojca.
Przy okazji Wielkiego Postu podejmujemy różne postanowienia. Jezus daje nam wskazówkę, byśmy uczynków pobożnych nie wykonywali przed ludźmi wyłącznie po to, by nas widzieli; by jedynym motywem naszych postanowień i dobrych czynów nie była chęć pokazania się przed innymi. W przeciwnym razie nie będziemy mieli nagrody u Ojca, w niebie. Nasza nagroda ograniczy się wyłącznie do ziemi.
Jezus w dzisiejszej Ewangelii, idąc za tradycyjnym ujęciem żydowskim, wylicza trzy dobre czyny, które winny charakteryzować prawdziwą pobożność: jałmużna, modlitwa i post. Ich kolejność nie jest przypadkowa: jałmużna oznacza naszą relację do drugiego człowieka i dlatego jest na pierwszym miejscu, bo drogą Kościoła jest drugi człowiek, jak powiedział św. Jan Paweł II, papież. Modlitwa jest relacją do Boga i jest na drugim miejscu, bo do Boga wędrujemy przez drugiego człowieka i razem z nim. Post jest relacją do samego siebie, a człowiek najpełniej się rozwija i spełnia, gdy nie myśli zbyt wiele o sobie, a raczej o bliźnim i o Bogu.
Spoglądając z innej perspektywy na te trzy relacje, widzimy że modlitwa, czyli relacja do Boga, jest w centrum, a kiedy Bóg jest na pierwszym miejscu, wtedy wszystko jest w naszym życiu na miejscu właściwym.
Wielki Post jest zatem czasem dobrych czynów i naprawiania trzech zasadniczych relacji: do drugiego człowieka, do Boga i względem samego siebie.
Mt 9,14-15
Faryzeusze, a także uczniowie Jana Chrzciciela, wiernie zachowywali przepisy Tory Mojżeszowej oraz różne tradycje przodków. Do tych tradycji należał m.in. post dwa razy w tygodniu, choć Prawo tego nie wymagało.
Z dzisiejszej Ewangelii wynika, że uczniowie Jezusa w ogóle nie pościli. Pewnie byli dla innych powodem do zgorszenia, niczym grupa młodych anarchistów, którzy lekceważą uświęcone tradycją praktyki religijne ojców.
Jezus wyjaśnia faryzeuszom, jak On rozumie post: jest to smutek z powodu nieobecności oblubieńca w gronie gości weselnych. Inaczej mówiąc, Jego uczniowie będą pościć — czyli smucić się — wtedy, gdy zabiorą Go z ich grona i poprowadzą na mękę i śmierć.
Wielki Post jest zatem symbolicznym czasem nieobecności Jezusa we wspólnocie Kościoła, zabraniem Go na mękę i śmierć. Dlatego właśnie ten czas, ten cały czas, wspólnota wiary przeżywa w wyciszeniu, smutku i na modlitwie.
Mt 25,31-46
Mateusz Ewangelista przedstawia nam dziś plastycznie obraz Sądu Ostatecznego. Podaje też bardzo jasne kryteria osądzenia każdego człowieka. Okazuje się, że nie będzie to ilość odmówionych modlitw, lecz postawa wobec bliźniego.
Czas wielkopostnego nawracania się niech nie będzie zatem czasem dodatkowego mnożenia modlitw, ale uczeniem się otwarcia na innych ludzi. Czasem pojednania, przebaczenia, przeproszenia.
Chodzi o to, by nasza codzienna modlitwa, czyli rozmowa z Bogiem, pomagała nam pochylać się z troską nad każdym potrzebującym naszej obecności. A przede wszystkim — nad naszą rodziną.
Mt 7,7-12
Pierwsza część dzisiejszej Ewangelii jest zachętą i wezwaniem do wytrwałej modlitwy. Występująca często w tekście strona bierna może być rozumiana jako tzw. strona bierna teologiczna (passivum theologicum), co oznacza, że to Bóg jest tym, który daje proszącemu i otwiera kołaczącemu.
Skoro rodzice, którzy jakże często źle postępują, umieją dawać dobre dary swoim dzieciom, gdyż je kochają, to o ileż bardziej Bóg Ojciec udzieli dobra tym, którzy o nie wytrwale proszą.
Druga część dzisiejszej Ewangelii to „złota zasada” postępowania, do której pragnął wychować Stary Testament: wszystko, co byśmy chcieli, by ludzie nam czynili, i my winniśmy im czynić. Warto spróbować.
Mt 5,43-48
Tzw. Kazanie na Górze to jedna z pięciu wielkich mów Jezusa, w które Mateusz zamyka całe Jego nauczanie.
Dlaczego akurat pięć? Bo jest to nawiązanie do pięciu pierwszych ksiąg Starego Testamentu, zwanych w tradycji hebrajskiej Torą, a przypisywanych autorstwu Mojżesza.
Otóż Mateusz, pisząc do chrześcijan pochodzenia żydowskiego, pragnie im pokazać, że Jezus jest nowym Mojżeszem. Ale nie tylko to: skoro Jezus komentuje Boże przykazania („słyszeliście, że powiedziano..., a Ja wam powiadam…”) — czego Mojżesz nie ośmielił się nigdy uczynić — oznacza to, że jest większy od Mojżesza, że przypisuje sobie wręcz Boską godność.
I w taki to sposób, odpowiednio redagując swoją Ewangelię, Mateusz chce umocnić wiarę żydowskich odbiorców, że Jezus jest prawdziwie wypełnieniem starotestamentowych obietnic i oczekiwań na nadejście Mesjasza; że jest kimś znacznie więcej niż Mojżesz i Mesjasz.
Dzisiejszy fragment Ewangelii to polecenie miłowania każdego człowieka. Na wzór Boga Ojca, który swój deszcz — znak błogosławieństwa — zsyła na dobrych i na złych, dając wszystkim jednakową szansę na przemyślenie swego życia i wydanie odpowiednich owoców.
Jako chrześcijanin jestem zatem wezwany do doskonałości, „jak doskonały jest nasz Ojciec w niebie”. A doskonałość oznacza tu stan pełnego rozwoju swego człowieczeństwa, patrząc zarówno od strony fizycznej, psychicznej, jak i duchowej. Oznacza dojrzałość moralną i „kompletność”, czyli życie na najwyższym poziomie.
Mt 20,17-28
Skoro Jezus zapowiada po raz kolejny swoją mękę, ukrzyżowanie i jakieś bliżej nieokreślone zmartwychwstanie, to Jego uczniowie, choć tego wszystkiego nie rozumieli, czuli jednak, że coś jest „na rzeczy”, że czas jest bliski. Czuła to też Salome, matka Jana i Jakuba, synów Zebedeusza, która nota bene — jak to wynika z tekstów biblijnych — była rodzoną siostrą Maryi, a zatem ciocią Jezusa. Może właśnie to sprawiło, że odważnie podeszła do Niego prosząc dla swoich synów, a Jego braci ciotecznych, o — ni mniej, ni więcej — ale ministerialne stołki w Jego przyszłym rządzie. Ta troska o zabezpieczenie przyszłości swoim dzieciom, zwłaszcza, że są odpowiednie koneksje, skąd my to znamy?...
Jezus odpowiada spokojnie, że te miejsca dostaną się tym, którym przygotował je Jego Ojciec, a to oznacza też symboliczne „picie z Jego kielicha”, czyli świadome uczestnictwo w Jego losie, w Jego cierpieniu; czy i na to są oni gotowi?
Pozostali uczniowie, usłyszawszy prośbę matki synów Zebedeusza, oburzyli się mocno i to z bardzo przyziemnego powodu: oni przecież też chcieliby partycypować w przyszłym rządzie...
Jezus wyjaśnia wtedy im wszystkim strukturę władzy w Jego Kościele: kto chce być wielki, ma stać się sługą, a kto chce być pierwszy, winien stać się wręcz niewolnikiem pozostałych. Na wzór Syna Człowieczego, który przyszedł, by służyć, a nie po to, by panować.
Trudna jest ta mowa, bo nam się stale marzy władza.
Mt 21,33-43.45-46
Przytoczone słowa tzw. przypowieści o winnicy są właściwie czystą alegorią, bo każdy element tego obrazu ma swoje odniesienie do rzeczywistości.
Winnicą jest Ziemia Obiecana, a jej właścicielem jest Bóg, który dał ją w dzierżawę (dziś powiedzielibyśmy: w leasing) rolnikom, czyli Narodowi Wybranemu. Kiedy przychodziła właściwa pora na zbiory posyłał do nich swoje sługi, czyli proroków, oczekując duchowych owoców. Naród Wybrany lekceważył, a nawet zabijał Bożych wysłanników. W końcu gospodarz-Bóg posłał do nich swojego ukochanego Syna, licząc — może nieco naiwnie, ale miłość przecież jest ślepa! — że go uszanują. Oni jednak pomyśleli przewrotnie, że jak zabiją jedynego dziedzica, to majątek przejdzie na ich własność. I tak uczynili.
Jezus stawia wówczas retoryczne pytanie: co w takiej sytuacji uczyni właściciel winnicy? Tu arcykapłani i faryzeusze odpowiedzieli zgodnie z własnym sumieniem i przekonaniem, nie zrozumieli bowiem jeszcze, że te słowa odnoszą się do nich: „nędzników nędznie wytraci, a winnicę odda w dzierżawę innym rolnikom”...
W interpretacji Kościoła, tą prawdziwą Ziemią Obiecaną jest Królestwo Niebieskie, a jej nowymi pracownikami — chrześcijanie, uczniowie Jezusa, owego jedynego dziedzica, którego Naród Wybrany odrzucił, a który okazał się być prawdziwym kamieniem węgielnym, czyli fundamentem i Kościoła, i Królestwa.
A jakim ja jestem pracownikiem nowej winnicy Pańskiej? Czy buduję na właściwym fundamencie i dla dobra Kościoła?
Łk 15,1-3.11-32
Jezus wygłasza przypowieść o synu marnotrawnym, ponieważ faryzeusze i uczeni w Piśmie byli oburzeni, że spotyka się i rozmawia z grzesznikami. Z ich punktu widzenia, grzesznik jest nieczysty i nie należy z nim utrzymywać żadnych kontaktów.
Bóg natomiast traktuje ich jako swoje pogubione na drogach życia dzieci.
Niepokojem napawa nie tyle postawa młodszego syna, bo on ostatecznie przecież wraca do domu Ojca i żałuje za swoje czyny (oby był zatem obrazem każdego z nas!).
Niepokojem napawa postawa starszego syna, który cały czas jest w domu Ojca, ale wyłącznie „fizycznie”. On go nigdy nie kochał, był jak płatny najemnik wykonujący bezdusznie swoje obowiązki. Takimi właśnie — wedle tej przypowieści — byli faryzeusze i uczeni w Piśmie, rzekomi duchowi przywódcy Narodu Wybranego.
Starszym synem jesteśmy jakże często my sami, gdy uważamy siebie za pobożnych i sprawiedliwych i gardzimy innymi, którzy odeszli daleko od Boga i Jego wspólnoty, czyli Kościoła, a gdy z kolei oni się nawracają i chcą powrócić do jedności, oburzamy się na Boże miłosierdzie i przebaczenie.
Wobec Boga stokroć lepiej jednak być grzesznikiem świadomym swej grzeszności, niż sprawiedliwym przekonanym o swej sprawiedliwości.
Mt 18,21-35
Wg tradycyjnego nauczania żydowskiego, drugiej osobie można było przebaczyć do trzech razy. Tylko Bóg mógł przebaczyć cztery razy.
Pytanie Piotra jest więc symboliczne: „siódemka” oznacza bowiem „zawsze, stale”. Piotr zapewne sądził, że tym pytaniem okaże się bardzo postępowy teologicznie. Jezus jednak odpowiedział mu: nie „siedem razy”, lecz „siedemdziesiąt siedem razy”, co oznacza: absolutnie zawsze, nie może być w twoim życiu takiej sytuacji, w której miałbyś nie przebaczyć swemu bratu.
Inaczej mówiąc, rozliczenie z doznanych krzywd trzeba zawsze zostawić Bogu, a Jego decyzja z pewnością będzie nas satysfakcjonować. Każde ludzkie rozliczenie przybierze (często) formę zemsty lub odwetu.
Na poparcie swych słów Jezus przytacza przypowieść o dwu sługach, którzy byli winni swemu panu pieniądze: jeden 10 tys. talentów, drugi — 100 denarów.
100 denarów oznacza zapłatę za 100 dni pracy robotnika niewykwalifikowanego, czyli jest to dług ok. 3 miesięcy pracy.
10 tys. talentów to 60 mln. denarów, czyli dług, który trzeba by było zwrócić pracując „w piątek i świątek” przez ponad 163 383 lata.
Jest to, oczywiście, dług niemożliwy zarówno do zwrócenia, jak i do zaciągnięcia. Jezus używa tu przesady (tzw. hiperboli), żeby pokazać, jak wielka jest różnica między tym, co Bóg nam darowuje i puszcza w niepamięć, a tym, czego my nie chcemy przebaczyć naszym braciom.
Ale też jasno ostrzega: dla tych, którzy nie będą chcieli mimo wszystko wybaczyć, miejscem przeznaczenia wiecznego stanie się miejsce wiecznego nieprzebaczenia.
Mt 1,16.18-21.24a
W Ewangelii wg św. Mateusza, której pierwszymi odbiorcami byli tzw. judeochrześcijanie, czyli chrześcijanie wywodzący się ze środowiska żydowskiego, dochodzą do głosu silnie eksponowane tradycje i zwyczaje semickie. Chodziło przecież o jasne ukazanie, że na osobie Jezusa wypełniają się wszystkie zapowiedzi i obietnice starotestamentowe, że to właśnie On jest owym oczekiwanym przez Naród Wybrany Mesjaszem.
Nic zatem dziwnego, że w Mateuszowej Ewangelii Dzieciństwa Jezusa pierwszoplanową postacią jest mężczyzna, Józef, a nie kobieta, Maryja. To on jest tym, który słyszy dzisiaj słowa anielskiego Zwiastowania, a dzieje się to w Betlejem, a nie w Nazarecie, bo przecież Betlejem było rodową siedzibą króla Dawida — tego władcy, którego Józef jest prawowitym potomkiem.
Józef jest przedstawiony jako mąż „sprawiedliwy”, cadyk, co należy rozumieć wg standardów Starego Testamentu, czyli kierujący się w swoim postępowaniu miłosierdziem i dobrocią na wzór największego Sprawiedliwego, jakim jest Bóg Jahwe.
To Józef jako mężczyzna jest wyłącznym pośrednikiem między Bogiem a swoją rodziną, ponieważ do zadań i przywilejów mężczyzny należała modlitwa, czyli rozmowa z Najwyższym. A jego wsłuchiwanie się w głos Boga miało znamiona autentycznie „chrześcijańskie”, bo nie tylko słuchał z uwagą, ale i starannie wypełniał: „uczynił wszystko, jak mu polecił anioł Pana”.
Na ile ja jestem mężczyzną wedle biblijnych standardów?
Mt 26,14-25
Ponowne spojrzenie na ostatnie chwile przed męką w życiu Jezusa, tym razem z perspektywy Ewangelisty Mateusza. Mateusz, pisząc do judeochrześcijan, eksponuje wypełnienie się na Judaszu proroctwa z Księgi Zachariasza (11,12) ze Starego Testamentu, gdzie — jak czytamy — zapłatą za posługę pasterza wobec stada było trzydzieści srebrników odważonych mu przez handlarzy owiec, podobnie jak Judasz otrzymał 30 srebrników za wydanie Jezusa, Najwyższego Pasterza.
Jezus w trakcie wieczerzy zapowiada zdradę jednego spośród Jego uczniów, tego, który wraz z Nim „rękę zanurza w misie”, a zatem musi spoczywać przy stole tuż obok Jezusa. Do niego też w cichej wymianie słów, zapytany w bezczelny sposób: „to chyba nie ja, rabbi?”, Jezus odrzekł: „tyś powiedział”, co należy interpretować jako: „to ty tak twierdzisz”.
Zdradzić Jezusa nie ze strachu o własną skórę, jak Piotr, ale dla korzyści materialnych, dla dobrobytu, dla statusu majątkowego i społecznego, dla kasy. Czy my tego przypadkiem nie znamy z własnego życia?
Mt 28,8-15
Pierwsze spotkanie ze Zmartwychwstałym stało się udziałem niewiast. Wyrażając swoją radość, a przede wszystkim szacunek i cześć wobec Jezusa, uczyniły to na sposób semicki: objęły Go za nogi i oddały Mu pokłon. Tak samo postąpiła Maria Magdalena, według opowiadania św. Jana Ewangelisty.
Spotykając Zmartwychwstałego niewiasty otrzymują też misję do spełnienia, stają się prawdziwie apostołkami, gdyż grecki termin apostolos oznacza właśnie „posłany”. Mają iść do pozostałych uczniów Jezusa i oznajmić im, że „miejscem spotkania będzie Galilea”.
Dlaczego właśnie tam? Bo tam się wszystko zaczęło. Odtąd każde miejsce na ziemi, gdzie jest przepowiadane Boże Słowo, staje się symboliczną Galileą, stosownie do teologii św. Marka i św. Mateusza.
Natomiast wszędzie tam, gdzie jest rozpowiadane kłamstwo i nieprawda o Jezusie, o rzekomym wykradzeniu Jego ciała czy jakiekolwiek inne kłamstwo..., jak nazwiemy tę krainę?
A w jakiej krainie ja przebywam?
Mt 11,25-30
Dlaczego Bóg zakrył te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi? I dlaczego Jezus uwielbia za to swego Ojca? Zapewne dlatego, że ci „mądrzy i roztropni” są takimi jedynie we własnych oczach, a nie w oczach Boga. Są zatem zamknięci na Boże Słowo, na Jezusa. Kierują się wyłącznie swoim intelektem, a nie wsłuchują w głos Boga ani nie ufają Mu niczym dzieci swemu ojcu. Dlatego właśnie te prawdy są przed nimi zakryte. Ale nie z woli Boga i Jego decyzji, lecz dlatego, że sami się wewnętrznie zamknęli na Jego działanie.
Jezus jako Syn Boży uznaje słuszność Ojcowskiego działania. Bóg odsłonił te prawdy przed ludźmi prostymi i ubogimi, a mówiąc dokładniej — oni sami z ufnością otworzyli się na Boże Słowo, dzięki czemu te prawdy stały się im zrozumiałe i jasne. I Bogu niech będą za to dzięki.
Gdyby Jezus powiedział, że nikt nie jest w stanie Go poznać, jak tylko Ojciec, i Ojca nikt nie jest w stanie poznać, jak tylko Syn, i na tym poprzestał, to wtedy mielibyśmy sytuację „patową”, bez wyjścia: tajemnica wewnętrznego życia Trójcy Świętej byłaby zamknięta przed oczyma człowieka. Nie mielibyśmy żadnych szans na poznanie Boga. Ale Jezus rzekł, że Ojca nikt nie jest w stanie poznać za wyjątkiem Syna i tego, komu Syn zechce objawić (11,27b): i w ten sposób mamy dostęp do poznania Boga w Jego wewnętrznym życiu i relacjach.
Jakie to piękne! Oto okazuje się, że Bóg jest otwarty wobec człowieka, o ile tylko człowiek zechce się zbliżyć do Niego przez systematyczne poznawanie Jego Syna. Tylko w ten sposób — biorąc na siebie „jarzmo” chrześcijańskiego życia i ucząc się cichości i pokory Jezusa — możemy znaleźć prawdziwe ukojenie dla duszy i odpoczynek dla ciała.
Mt 5,1-12
Dzisiejsza Ewangelia jest początkiem pierwszej spośród pięciu wielkich mów Jezusa, które Mateusz zamieścił w swojej wersji życia i nauczania Mesjasza. Ponieważ kieruje swą Ewangelię do chrześcijan pochodzenia żydowskiego, tzw. judeochrześcijan, dlatego ukazuje Jezusa jako nowego Mojżesza, który — podobnie jak Jego pierwowzór — pozostawia nowemu Izraelowi nowy Pięcioksiąg, czyli nowe Prawo.
Pierwsza mowa, określana Kazaniem na Górze, zawiera niejako konstytucję przychodzącego w osobie Jezusa Królestwa Bożego. Osiem błogosławieństw, obrazujących niebiańską doskonałość życia chrześcijańskiego, jest swoistym exposé, czyli tekstem programowym nowej wspólnoty uczniów Jezusa. Jakkolwiek dotyczą one różnych aspektów życia i przekazują różne „nagrody” za wierność Bogu, to jednak spina je jedna klamra: wszyscy tak postępujący odziedziczą Królestwo niebieskie.
Warto zatem wytrwać w wierności Jezusowi, warto iść za Nim niosąc krzyż chrześcijańskiego życia, swoich obowiązków, cierpień, chorób, niezrozumienia.
„Cieszcie się i radujcie, albowiem wielka jest wasza nagroda w niebie!”
Mt 5,13-16
Być solą, tzn. mieć swój charakterystyczny, rozpoznawalny i odróżnialny smak, tzn. być klarownym jako chrześcijanin w swoich poglądach i postawach we współczesnym świecie. Nie być piaskiem czy cukrem.
Być solą, czyli też konserwować ten świat zabezpieczając go przed zepsuciem moralnym.
Taka jest misja chrześcijanina: być solą i być światłem, tzn. wskazywać innym drogę do celu, oświetlać ją. A to oznacza także, iż my jako chrześcijanie mamy „świecić” przed ludźmi naszymi dobrymi czynami. Ale nie po to, by nas chwalono, lecz „by chwalono Ojca naszego, który jest w niebie”. Nasze dobre czyny mają zatem wskazywać na Boga, ukierunkowywać innych ku Niemu.
Winniśmy być transparentni: inni przez nas mają widzieć Boga.
Mt 5,17-19
Pojęcie „Prawo i Prorocy” oznacza cały Stary Testament. Jezus zatem nie przyszedł znieść Stary Testament, ale go „wypełnić”. Co to znaczy? W rozumieniu biblijnym chodzi tu o dwie sprawy: po pierwsze, przyszedł wypełnić na sobie wszystkie obietnice starotestamentowe, ukazując w ten sposób, że to właśnie On jest owym oczekiwanym przez Naród Wybrany Mesjaszem.
Po drugie, „wypełnić” oznacza też „doprowadzić do doskonałości”, ukazać właściwy sens wszystkich starotestamentowych norm i zapowiedzi, np. „słyszeliście, że powiedziano: ‚nie zabijaj’, a każdy, kto by się dopuścił zabójstwa, podlega sądowi; a Ja wam powiadam: każdy, kto się gniewa na swego brata, podlega sądowi”.
Bóg oczekuje od nas, chrześcijan, czegoś znacznie więcej niż tylko zachowania Dekalogu. To było dobre na etapie Starego Testamentu. Bóg oczekuje doskonałości, tak jak On sam jest doskonały, a ona objawia się w miłości Boga i bliźniego. „W miłości”, tzn. w zaangażowaniu także rozumu i woli, a nie tylko uczuć; w świadomym przylgnięciu do Boga i pochyleniu się nad drugim człowiekiem.
Doskonałość, której oczekuje Jezus od swoich uczniów, to zachowanie przykazań „wewnątrz”: w swoim sercu i umyśle, a nie tylko „na zewnątrz”: w słowach i czynach.
A co mi jest bliższe: Mojżeszowy Dekalog czy Jezusowa doskonałość?
Mt 5,20-26
Mateuszowe Kazanie na Górze wzywa do radykalizmu postaw moralnych, szukania doskonałości i pełni życia Ewangelią. Przykładem jest przeczytany przed chwilą fragment tekstu biblijnego. Na etapie Starego Testamentu wystarczyło, aby człowiek żył Dekalogiem, Dziesięcioma Przykazaniami: „słyszeliście, że powiedziano przodkom: ‚nie zabijaj’”. Na etapie Nowego Testamentu Jezus doprowadza to zaczątkowe prawo do doskonałości, pokazując, jaka jest pełna wola Boża: „a ja wam powiadam: każdy, kto się gniewa...”.
Bóg oczekuje zatem od nas doskonałości, bo sam jest doskonały, a stworzył nas na swój obraz.
W dalszej części Ewangelii słyszymy, iż jeśli przyjdziemy do świątyni, by się modlić, i przypomnimy sobie, że nie pojednaliśmy się z kimś, powinniśmy najpierw pójść i uczynić to, a dopiero potem wrócić do świątyni i przedstawić Bogu swoje dary czy modlitwy.
Bóg jest otwarty na nas w pełni i przez cały czas. Tylko czy my jesteśmy w pełni i zawsze otwarci na naszych bliźnich?
Mt 5,27-32
Słyszymy dziś fragment tzw. Kazania na Górze i ważne wymagania moralne ze strony Jezusa: On pragnie czystości naszego spojrzenia i wolności wewnętrznej od wszelkiego zniewolenia: a zaczyna się ono zawsze w ludzkim sercu.
Czystość i wolność wewnętrzna człowieka są tak wielką wartością, iż Jezus wzywa nas do radykalizmu naszych postaw w tej dziedzinie: temu celowi służą obrazowe stwierdzenia, iż lepiej stracić któryś ze swoich członków, aniżeli stać się powodem zgorszenia dla siebie lub kogokolwiek innego.
Dalsza część wypowiedzi dotyczy nierozerwalności związku małżeńskiego: małżeństwo ważnie zawarte między dwie osobami różnej płci, czyli heteroseksualnymi, pozostaje takim aż do śmierci któregoś z współmażonków. „Co Bóg złączył, człowiek niech nie waży się rozdzielać”.
Jedynym usprawiedliwieniem godziwego rozejścia się jest porneia, „nierząd”, czyli — w interpretacji Kościoła katolickiego w oparciu o Kpł 18 — związek kazirodczy, który ze swej natury „małżeństwem” nie jest i musi być przerwany.
Bóg oczekuje od nas doskonałości nie tylko w słowach i czynach zewnętrznych, ale też w myślach i pragnieniach naszego serca.
Mt 10,7-13
Słowa, które Jezus kieruje do swoich Apostołów wysyłając ich na pierwsze w ich życiu misje, można nazwać wskazaniami dla chrześcijańskich misjonarzy. Mają iść, głosić bliskie już nadejście królowania Bożego, uzdrawiać, wskrzeszać, oczyszczać, wypędzać złe duchy, czyli czynić dokładnie to, co czynił Jezus. Będą jak gdyby przedłużonym ramieniem Jezusa, potem zaś — wysłannikami Kościoła.
Wchodząc do domu mają wnosić z sobą dar Bożego pokoju, pokoju, którego świat dać nie może, bo go nie ma. Jeśli jednak gospodarz nie ceni Bożego daru, wróci on ponownie do misjonarza. „Nie rzuca się bowiem pereł przed wieprze”, jak to pewnego razu Jezus twardo powiedział, cytując prawdopodobnie semickie powiedzenie.
W swej posłudze misjonarze winni trzymać się dwu zasad: po pierwsze, darmo otrzymali od Jezusa, darmo powinni dawać ludziom.
Po drugie, „wart jest pracownik swej strawy”: za swoją pracę winni otrzymać to, co jest im konieczne do dalszego funkcjonowania w ich misyjnej posłudze.
Czy rozumiem i doceniam misyjność Kościoła?
Mt 5,38-42
Zasada: „oko za oko, ząb za ząb” znana nie tylko z tekstów Starego Testamentu, ale też zawarta w słynnym babilońskim Kodeksie Hammurabiego z XVIII w. p.n.e., była wyrazem czystej sprawiedliwości (sic!) w relacjach międzyludzkich. Chroniła bowiem przed nieuprawnioną zemstą i przemocą, wyznaczając jasne i twarde granice społecznych zachowań. Każdy bowiem, kto zamierzał popełnić jakąś niesprawiedliwość wobec bliźniego, doskonale wiedział, że dokładnie taka sama reakcja spadnie na jego głowę.
Nie było tu więc mowy o miłosiernym przebaczeniu win, ale nie było też miejsca na niczym nieograniczoną zemstę, którą prezentuje biblijny Lamech: „gotów jestem zabić dziecko, jeśli zrobi mi siniec!” (por. Rdz 4,23).
Jezus zachęca swoich uczniów do przyjęcia jeszcze bardziej radykalnej postawy: „nie stawiajcie oporu złemu!”, czyli: „nie odpłacajcie złem za zło!” Nawet jeśli to zło jest połączone z wyraźnym poniżeniem i wyszydzeniem godności człowieka, jak jest w przypadku uderzenia kogoś w prawy policzek, co można uczynić tylko zewnętrzną powierzchnią dłoni, a zatem lekceważąco. W takim przypadku nie tyle sprawiało się komuś ból fizyczny, co jeszcze gorszy — duchowy.
Jezu, naucz nas kochać i przebaczać, tak jak Ty, i odpowiadać dobrem na wszelkie zło!
Mt 5,43-48
Tzw. Kazanie na Górze to jedna z pięciu wielkich mów Jezusa, w których Mateusz zamyka całe Jego nauczanie. Dlaczego akurat pięć? Bo jest to nawiązanie do pięciu pierwszych ksiąg Starego Testamentu, zwanych w tradycji hebrajskiej Torą, a przypisywanych autorstwu Mojżesza.
Otóż Mateusz, pisząc do chrześcijan pochodzenia żydowskiego, pragnie im pokazać, że Jezus jest nowym Mojżeszem. Ale nie tylko to: ponieważ Jezus wyraźnie komentuje Boże przykazania („słyszeliście, że powiedziano..., a Ja wam powiadam...”), czego Mojżesz nie ośmielił się nigdy uczynić, oznacza to, że jest większy od Mojżesza, że ma Boską godność.
I w taki to sposób, odpowiednio redagując swoją Ewangelię, Mateusz pragnie umocnić wiarę żydowskich odbiorców, że Jezus jest prawdziwie wypełnieniem starotestamentowych obietnic i oczekiwań na nadejście Mesjasza; że jest kimś znacznie większym niż Mojżesz i Mesjasz.
Dzisiejszy fragment Ewangelii to polecenie miłowania każdego człowieka. Na wzór Boga Ojca, który swój deszcz — znak błogosławieństwa — zsyła na dobrych i na złych, dając wszystkim jednakową szansę na przemyślenie swego życia i wydanie odpowiednich owoców.
Jako chrześcijanin jestem zatem wezwany do doskonałości, jak doskonały jest mój Ojciec w niebie.
Mt 6,1-6.16-18
Powyższe słowa znane nam są z liturgii wielkopostnej. Ukazują trzy właściwe dla duchowości zarówno żydowskiej, jak i chrześcijańskiej, uczynki miłosierdzia: jałmużnę, modlitwę i post. To, co nadaje im duchową wartość i blask, to nieustanne uświadamianie sobie, że mają być spełniane dla „oka Bożego”, a nie dla „oka ludzkiego”. Każda inna motywacja pozbawia je wartości przed Bogiem.
Wspomniane trzy uczynki pobożności można rozpatrywać też jako trzy relacje: do bliźniego (jałmużna), do Boga (modlitwa) i do samego siebie (post). Pierwsza w tej triadzie jest relacja do bliźniego, bo „drogą Kościoła jest drugi człowiek”, jak to wyraził św. Jan Paweł II. Na drugim miejscu, albo — jak kto woli — w centrum, jest relacja do Boga. A dopiero na końcu w tej hierarchii ważności jest relacja do samego siebie, czyli post.
A jaka jest moja życiowa hierarchia wartości? I jakie motywy kierują moim „pobożnym” działaniem?
Mt 6,7-15
Centrum Kazania na Górze zajmuje nauczanie o modlitwie. To wskazuje, jak bardzo jest ona ważna w życiu ucznia Jezusa. Ale modlitwa nie oznacza wielomówstwa, czyli paplaniny, „wie bowiem Bóg, czego nam potrzeba, wpierw zanim Go poprosimy”. Wielomówstwo w modlitwie charakteryzuje pogan, którzy z lęku przed pominięciem któregoś z bóstw zanoszą do nich wszystkich swoje modlitwy, a nawet, na wszelki wypadek — i do „nieznanego boga”, jak to św. Paweł dyskretnie wykpił przemawiając na agorze w Atenach.
Skoro jednak Bóg o wszystkim wie, to po co się modlić? Jeśli modlitwę rozumiemy wyłącznie jako listę własnych zapotrzebowań, to rzeczywiście nie ma to większego sensu. Ale jeśli ją pojmujemy jako kontakt z Osobą, którą kochamy i która nas kocha, to odpowiedź jest chyba zbędna.
Ideałem modlitwy jest ta, podana w dzisiejszej Ewangelii. Jezus bowiem jako człowiek doskonale wie, czego my, ludzie, od Boga oczekujemy. Z kolei jako Bóg doskonale wie, czego Ojciec od nas oczekuje i co jest dla nas naprawdę potrzebne.
Do jednego wersetu modlitwy „Ojcze nasz” Jezus dodaje swój komentarz. Widać jest on dla Niego bardzo istotny. O jaki werset chodzi? „Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. A jaki jest komentarz? „Jeśli przebaczycie ludziom ich przewinienia, i wam przebaczy Ojciec wasz niebieski, jeżeli zaś nie przebaczycie...”.
Mt 6,19-23
„Gromadzenie skarbów w niebie” oznacza wszelkie dobro spełnione słowem czy czynem wobec drugiego człowieka, każdą modlitwę zaniesioną do Boga czystym sercem, zwłaszcza ofiarowaną w intencji innych ludzi. Im więcej tego dobra będzie w niebie, tym lepiej będzie dla nas. Bo tego nie zniszczy żaden kryzys ekonomiczny, żaden krach na giełdzie, żaden haker komputerowy, żaden złodziej kieszonkowy. To jest lokata tak pewna, jak w banku szwajcarskim. A zapewne nawet bardziej.
Podobnie jak zdrowe oko fizyczne ułatwia człowiekowi widzenie świata i podstawową komunikację, tak zdrowe oko „duchowe” pozwala nabrać zdrowego dystansu do świata i spraw materialnych, i we właściwym świetle widzieć otaczającą nas rzeczywistość.
Jeśli zaś mamy problemy ze wzrokiem duchowym, to może warto wybrać się z wizytą do „duchowego” okulisty?
Mt 6,24-34
„Mamona” jest słowem aramejskim (māmônā) określającym pierwotnie jedno z bóstw kananejskich. Tak jak nie można służyć jednocześnie jedynemu prawdziwemu Bogu JHWH i kłaniać się innym bóstwom, bo byłoby to bałwochwalstwem, duchową schizofrenią, tak nie można służyć Bogu i pokładać zarazem nadzieję w gromadzonych dobrach materialnych, których synonimem stało się słowo mamona.
Prawdziwa miłość jest niepodzielna. Bóg oczekuje od nas, swoich uczniów, że będziemy się przede wszystkim troszczyć o sprawy Boże i Bożą sprawiedliwość w naszym postępowaniu, a On ze swej strony obiecuje, że na pewno zatroszczy się o to wszystko, co jest nam potrzebne do normalnego i godziwego życia jeszcze tu, na ziemi.
Potrzeba nam tylko dziecięcego zaufania wobec naszego Ojca w niebie.
Mt 7,1-5
Wracamy ponownie do rozważania tekstu Kazania na Górze. W dzisiejszej wypowiedzi Jezusa parokrotnie pojawia się (w tekście greckim) strona bierna „boska”, passivum divinum (lub „teologiczna”, passivum theologicum), która wskazuje na Boga jako podmiot działania.
A zatem Jezus wzywa nas, byśmy nie osądzali innych ludzi, a wówczas sami „nie będziemy osądzeni” przez Boga, bo takim sądem, jakim my sądzimy ludzi, „zostaniemy kiedyś osądzeni” przez Boga, i taką miarę, jaką my mierzymy innych ludzi, „zostanie nam odmierzone” przez Boga.
W tej wypowiedzi Jezusa nie chodzi zatem o to, co ludzie o nas pomyślą i powiedzą, i jak nam odpłacą za nasze słowa i czyny, ale o to, jak Bóg nas osądzi i jaką miarą nam odmierzy.
Druga część dzisiejszej Ewangelii zwraca uwagę na częstą obłudę i udawanie w naszym działaniu. Kreujemy siebie na tych, którzy z rzekomą „troską” dostrzegają wszelkie drobiazgi i niedoskonałości w życiu i działaniach innych ludzi, i chętnie ich poprawiamy i napominamy, a sami żyjemy w gorszych grzechach i nałogach. Dostrzegamy „drzazgę”, czyli drobnostki u innych, nie widzimy belki, czyli poważnego zła, u siebie.
Jeśli chcesz kogokolwiek wychowywać, najpierw wychowaj siebie.
Najskuteczniejsza reforma w środowisku, to reforma samego siebie.
Mt 7,6.12-14
Słyszymy dziś trzy różne pouczenia Jezusa, zbudowane w oparciu o zasady ówczesnej retoryki. Po pierwsze, tego, co święte, cenne i wartościowe dla nas nie należy powierzać tym, którzy tego nie uszanują, bądź to zlekceważą. Pies i świnia to zwierzęta ze wszech miar nieczyste i pogardliwie odrzucane w tradycji żydowskiej.
Po drugie, według złotej zasady postępowania Starego Testamentu, czegokolwiek chcielibyśmy od ludzi doświadczyć w słowach i czynach, to powinniśmy i my sami im okazywać.
Po trzecie, ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do domu Ojca, do nieba, i niewielu ją znajduje. Przestronna natomiast jest brama i szeroka droga, która człowieka wyprowadza „w pole”, na manowce, i wielu nią, niestety, kroczy.
Trzy krótkie i dosadne wypowiedzi Jezusa, zapadające w pamięć. Oby i w serce.
Mt 7,15-20
Jest to przestroga przed ludźmi, którzy udają przyjaciół, braci, „swoich”, a w rzeczywistości mają złe zamiary wobec nas. Przede wszystkim chcą nas pozbawić naszej ufnej wiary w Jezusa lub nas „zgorszyć”, czyli uczynić gorszymi w naszym myśleniu, w słowach i czynach.
Takich ludzi poznaje się po ich owocach, czyli skutkach ich działania. Takie właśnie kryterium roztropnego rozeznawania wskazuje swoim uczniom Jezus. Chrześcijanin winien zatem starannie patrzeć „na ręce” owych proroków lepszej przyszłości i wybawicieli od wszelkich ludzkich kłopotów. Po skutkach ich działań mamy ich rozpoznawać i w efekcie obdarzać — lub też nie — swoim zaufaniem.
A jakich ja dobieram sobie przyjaciół lub życiowych „guru”?
Mt 7,21-29
Przeczytaną przed chwilą perykopę można określić jako metodologiczną, uczy ona bowiem właściwej metody postępowania chrześcijańskiego. Na czym ona polega? Że nie każdy, kto się modli, czyli woła nieustannie do Boga: „Panie, Panie!”, i nie każdy, kto chodzi do kościoła i słucha Słowa Bożego, wejdzie do Królestwa niebieskiego, ale jedynie ten, kto wypełnia wolę Boga, kto usłyszane słowa zamienia w czyn, dla którego Słowo Boże staje się motorem jego codziennego postępowania.
Okazuje się — o zgrozo! — że nawet prorocy, egzorcyści i cudotwórcy, którzy niewątpliwie posiadają szczególne Boże dary, niedostępne nam, przeciętnym śmiertelnikom, nie wejdą do Królestwa Bożego, jeśli w ich życiu będzie świadoma nieprawość i obłuda w postawie moralnej.
A człowiek, który słucha Słowa Bożego w kościele czy też czyta je w domu, ale nie wypełnia go, nie żyje nim, podobny jest do głupca (tak w tekście greckim: mōros), który dom swojego życia buduje na piasku. Różne problemy i dramaty, których nie brakuje w życiu żadnego człowieka, zrujnują ten dom doszczętnie, bo na piasku, czyli bez mocnego fundamentu wiary, był budowany.
Bądźmy więc jak ów człowiek roztropny i przebiegły (po grecku: fronimos), który w trosce o dobrze rozumiane dobro własne i rodziny, pobudował dom swojego życia na mocnym fundamencie, na skale, tzn. słuchając systematycznie Słowa Bożego w kościele czy też czytając je w domu, a następnie cierpliwie wcielając je w swoje życie każdego dnia.
Mt 8,5-17
Wypowiedź setnika z dzisiejszej Ewangelii jest wyrazem głębokiej wiary w stwórczą i uzdrawiającą moc Jezusowego słowa. Tę wypowiedź — lekko zmodyfikowaną — znamy z liturgii eucharystycznej: „Panie, nie jestem godzien..., ale powiedz tylko słowo...”. W tekście greckim Nowego Testamentu jest jednak napisane: „... powiedz słowu, a mój sługa odzyska zdrowie”. Setnik zatem wierzy, że choć sam nie jest godzien, aby Jezus wszedł pod jego dach, to jednak może On wysłać swoje „słowo”, a ono przyjdzie i uzdrowi jego sparaliżowanego sługę, podobnie zresztą jak on wysyła żołnierzy i poleca im, co mają zrobić.
Głębia i prostota tej wiary zdumiała nawet Jezusa. Stąd spełnił jego prośbę, mówiąc: „niech ci się stanie, jak uwierzyłeś”. To nie tyle Jezus zatem uzdrawia: On raczej dopomaga naszej wierze, aby przyniosła takie owoce.
Mt 8,18-22
Jaką cenę trzeba zapłacić, by zostać uczniem Jezusa? Dzisiejsza Ewangelia podpowiada nam, że może to być poczucie braku stabilizacji w życiu doczesnym, takie „życie na walizkach”, nieustanne wędrowanie w poszukiwaniu tych, do których Jezus posyła. Ktoś powie: menel, ktoś inny: misjonarz.
A może też ceną będzie gorszące rodzinę i znajomych zerwanie tradycyjnych więzi rodzinnych i społecznych? Pozostawienie „umarłym na sprawy Boże” spraw tego świata, by samemu iść i pełnić Jego wolę, by stać się Jego uczniem?
Dokąd Pan mnie wzywa u progu tych wakacji, u progu mego urlopu?
Mt 8,23-27
Uciszenie burzy na morzu to spektakularny znak Bożej mocy i panowania nad siłami natury.
Gdy Jezus w naszym życiu jest nieobecny, gdy „zasnął”, wtedy często doświadczamy gwałtownych burz, niepokoju i lęku. Ale gdy w takich dramatycznych sytuacjach zaczniemy wołać do Niego: „Panie, ratuj, bo giniemy!”, wtedy On pojawia się i ucisza te burze naszego życia i nastaje w ludzkim sercu „głęboki pokój”. Pokój, którego świat dać nie może, bo go nie ma.
A wtedy warto konsekwentnie postawić sobie pytanie: Kimże On jest? Kim On jest dla mnie?
Mt 16,13-19
W rozumieniu Kościoła katolickiego, przeczytany przed chwilą fragment nazywany jest obietnicą nadania prymatu, czyli pierwszeństwa w gronie uczniów, osobie Szymona Piotra. To on bowiem, pozwalając się bardziej poprowadzić Bożemu natchnieniu aniżeli tylko logice „ciała i krwi”, czyli czysto ludzkiemu rozumowaniu, wypowiedział znamienne słowa, które w ustach prawowiernego Żyda trącą herezją. Tłumacząc ten semicki zwrot na język polski otrzymujemy bowiem zdanie: Ty jesteś Mesjaszem, prawdziwym Bogiem.
Jezus chwali wypowiedź Szymona, nazywając go „szczęśliwym”, makarios, i nadaje mu nowe imię, co wskazuje na Jego władzę nad nim oraz na misję, którą odtąd Szymon ma spełniać: ma stać się skałą (aram. kêfā, gr. petros, Piotr). Jest to, nota bene, imię, które przedtem nie funkcjonowało jako takie, a którego twórcą jest właśnie Jezus.
Na tej skale Jezus zbuduje swój Kościół (termin grecki ekklēsia pochodzi od czasownika ek-kaleō, wywołuję, czyli chodzi o taką wspólnotę wiary, której członkowie są „wywołani” przez Jezusa z tego świata i stanowią odtąd Jego własność).
Co więcej, Jezus obiecuje, że „bramy piekielne”, czyli szatan, nigdy tej wspólnoty nie przezwyciężą. Jeżeli ktoś zatem trwa we wspólnocie Kościoła — a dokonuje się to poprzez karmienie Bożym pokarmem, czyli sakramentami, np. Sakramentem Pokuty, Eucharystii, oraz Bożym Słowem — ten może być w 100% pewny, że szatan nigdy go nie złamie.
Mt 9,1-8
Jezus zwracając się do człowieka sparaliżowanego mówi: „ufaj synu, twoje grzechy są ci odpuszczone”. Strona bierna tej wypowiedzi wskazuje na Boga jako sprawcę odpuszczenia grzechów, dlatego nazywamy ją stroną bierną „boską” albo „teologiczną” (passivum divinum / theologicum).
Jezus zatem wyraźnie daje do zrozumienia, że odpuszcza grzechy mocą Boga, która w Nim jest. Uczeni w Piśmie potraktowali tę wypowiedź jako bluźnierstwo, ponieważ patrzyli na Jezusa wyłącznie jako na zwykłego człowieka, ewentualnie — proroka, który przypisuje sobie Boskie prerogatywy.
Jezus stawia im zatem pytanie: „co jest łatwiej powiedzieć: twoje grzechy są ci odpuszczone, czy też: wstań i chodź?” Oczywiście, łatwiej jest powiedzieć: „twoje grzechy są ci odpuszczone”, bo tego przecież nikt nie sprawdzi. Trudniej jest rzec: „wstań i chodź!”, bo to każdy może za chwilę zweryfikować.
Jezus dokonuje więc tego „trudniejszego” znaku, aby pokazać swym rozmówcom, że na ziemi ma także władzę odpuszczania grzechów. Potwierdza zatem, że jest w Nim Boża moc.
Minęło tyle wieków od tamtych wydarzeń, a nam ciągle trudno jest w to uwierzyć.
Mt 9,9-13
Krótka i prosta scena powołania Mateusza do grona Dwunastu: „pójdź za mną! On wstał i poszedł za nim”.
Ale dla pozostałych uczniów pojawienie się Mateusza w ich gronie było chyba bardzo trudne do zaakceptowania i przełknięcia. Przecież ten człowiek bezczelnie współpracował dla pieniędzy z okupantem ich ojczyzny! Przecież poszedł do Rzymian i za duże pieniądze kupił od nich dla siebie możliwość nieograniczonego i bezkarnego ściągania podatków, i to od swoich współrodaków! Czyż nie był to czystej krwi kolaborant, zdrajca i wielki grzesznik?! I takiego właśnie człowieka Jezus powołuje do grona dwunastu Apostołów? Czyżby nie znał jego CV?!
Znał. I dlatego go powołał. „Bo nie tyle potrzebują lekarza zdrowi, co raczej ci, którzy źle się mają”. Bo Jezus nie tyle przyszedł powoływać do siebie tych, którzy uważają się za sprawiedliwych (jak faryzeusze) i całkowicie przez to zamykają na Boże wezwanie, ale przyszedł powoływać i pomagać ludziom słabym i grzesznym. Tym, którzy nie liczą na siebie i swoją moc, bo wiedzą, że są słabi, ale za to szczerze i gorąco liczą na Jego przebaczenie i miłosierdzie.
Mt 9,14-17
Faryzeusze, a także uczniowie Jana Chrzciciela, wiernie zachowywali przepisy Tory Mojżeszowej oraz różne tradycje przodków. Do tych tradycji należał m.in. post dwa razy w tygodniu, choć Prawo tego nie wymagało.
Z dzisiejszej Ewangelii wynika, że uczniowie Jezusa w ogóle nie pościli. Pewnie byli dla innych powodem do zgorszenia, niczym grupa młodych anarchistów, którzy lekceważą uświęcone tradycją praktyki religijne ojców.
Jezus wyjaśnia faryzeuszom, jak On rozumie post. Post to smutek z powodu nieobecności oblubieńca w gronie gości weselnych. Inaczej mówiąc, Jego uczniowie będą pościć, czyli smucić się, wtedy, gdy zabiorą Go z ich grona i poprowadzą na mękę i śmierć.
Symbolicznym czasem nieobecności Jezusa we wspólnocie Kościoła, zabraniem Go na mękę i śmierć, jest zarówno Wielki Post, jak i każdy piątek. Dlatego właśnie te dni wspólnota wiary przeżywa w wyciszeniu, smutku i na modlitwie.
A poza tym — jak Jezus wyjaśnia — „młode wino” chrześcijańskiej pobożności trzeba wlewać w „nowe bukłaki” form jej zewnętrznego wyrazu.
Mt 9,18-26
Jezus wyraźnie stwierdza, że to wiara kobiety cierpiącej na krwotok ją uzdrowiła, a nie Jego działanie. On nawet o tym nie wiedział. Dopiero, gdy ona się Go dotknęła, wyczuł, że moc wyszła z Niego i zorientował się w sytuacji. Nie miał zatem świadomego wkładu w to uzdrowienie. Jeśli tak, to uzdrowienie dokonało się wyłącznie dzięki wierze owej kobiety.
Można zatem dzięki silnej wierze „wydobyć” z Ciebie, Jezu, uzdrawiającą moc i doznać cudu, nawet jeśli Ty jesteś „na uboczu”, nieświadomy? Wygląda na to, że tak. Oczywiście, jesteś przecież Bogiem, więc zawsze o wszystkim wiesz, ale chcesz przez to nam pokazać, jak ważna jest wiara w życiu człowieka.
Wiara kobiety była w jakiejś mierze racjonalna, oparta o jej doświadczenie Jezusa, o to, co o Nim słyszała. Wiedziała, że On może to uczynić. Musiała tylko mocno zaufać.
Diametralnie inaczej było ze zwierzchnikiem synagogi. Jego wiara była już wbrew faktom, wbrew logice, wbrew naturze. Córka nie żyła, a on jednak trwał w zaufaniu do Jezusa. Niesamowite! Nadzieja tego człowieka była stabilnie zakotwiczona w Jezusie. To nie była wiara abstrakcyjna, uczepiona powietrza, sine fundamento in re. On uwierzył w Ciebie, uwierzył Tobie, Jezu, i nie zawiódł się. Uwierzył wbrew faktom, wbrew bolesnej prawdzie doświadczanej rzeczywistości. A jednak to on miał rację, a nie „fakty”.
Spraw, Jezu, aby i moja wiara była choć odrobinę zbliżona do ich wiary!
Mt 9,32-37
Złość i zazdrość skutecznie odbierają człowiekowi zdolność rozsądnego, logicznego myślenia. Oto niektórzy z przywódców duchowych Narodu Wybranego widząc, że Jezus dokonuje spektakularnych znaków jawnie wskazujących na Jego łączność z Bogiem i widząc zarazem, że tłum idzie teraz za Nim, a nie za nimi, zaślepieni złością i zazdrością, choć w pełni świadomi kłamstwa swych słów, twierdzą, że Jezus wypędza złe duchy mocą szatana, ich przywódcy. W ten sposób chcą odstraszyć i odciągnąć ludzi od Jezusa.
Niezrażony tym Jezus nadal przemierzał wsie i miasta Izraela, przynosząc ludziom uzdrowienie fizyczne i duchowe. Byli bowiem jak owce nie mające prawdziwego pasterza. Jezus „przechodził” ponad złością i małością ludzkich opinii i ocen, wypełniając misję dobrego Pasterza, która Mu została powierzona przez Ojca.
Czy ja też potrafię wiernie wypełniać misję ucznia Jezusa w tym świecie, nie zrażając się ludzkimi osądami czy drwinami?
Mt 10,1-7
Ewangelista podaje nam dziś informację o ustanowieniu przez Jezusa grona dwunastu swoich najbliższych współpracowników. Dowiadujemy się zatem, iż Jezus wybrał Judasza, który go później zdradził (być może dla pieniędzy), i Mateusza celnika, który wcześniej był kolaborantem i zdrajcą; i Szymona „Gorliwego”, czyli zelotę, należącego do nacjonalistycznej partii żydowskiej, która bezpardonowo likwidowała wszystkich zdrajców i kolaborantów…
 A także Jana i Jakuba, których nazwał „gwałtownikami” ze względu na ich usposobienie, a którzy chcieli wymóc na Jezusie, swoim kuzynie, aby właśnie im przydzielił pierwsze miejsca w swoim przyszłym, „niebieskim” rządzie.
I wreszcie Szymona Piotra, który dwukrotnie pod przysięgą wyparł się Jezusa ze strachu, twierdząc, że Go w ogóle nie zna i pierwszy raz widzi na oczy.
Wybrał zatem tych, których sam chciał. Nie idealnych, ale otwartych na Jego słowo. Nie  perfekcyjnych i liczących wyłącznie na siebie i swoje możliwości, talenty i wykształcenie, ale całkowicie ufających Jemu.
Po co ich wybrał? Przede wszystkim, aby mógł ich wysyłać celem przepowiadania Dobrej Nowiny o Bożym królowaniu, które już nadeszło. A ponadto celem wypędzania złych duchów i leczenia wszelkich chorób i słabości wśród ludu. Najpierw pośród Izraela. Dopiero potem pójdą do Samarytan, pogan i na cały świat.
Skuteczność ich działania leży w Jezusie, nie w nich samych. Ta świadomość, po dzień dzisiejszy, naprawdę działa „odstresowująco”.
Mt 10,7-15
Słowa, które Jezus kieruje do swoich Apostołów wysyłając ich na pierwsze w ich życiu misje, można nazwać wskazaniami dla chrześcijańskich misjonarzy. Mają iść, głosić nadejście Królestwa niebieskiego, uzdrawiać, wskrzeszać, oczyszczać, wypędzać złe duchy, czyli czynić dokładnie to, co czynił Jezus. Teraz będą jakby przedłużonym ramieniem Jezusa, a potem — wysłannikami Kościoła.
Wchodząc do domu mają wnosić z sobą dar Bożego pokoju, pokoju, którego świat dać nie może, bo go nie ma. Jeśli jednak gospodarz nie ceni Bożego daru, wróci on ponownie do misjonarza. „Nie rzuca się bowiem pereł przed wieprze”, jak to pewnego razu Jezus twardo powiedział, cytując prawdopodobnie semickie powiedzenie.
W swej posłudze misjonarze winni trzymać się dwu zasad: po pierwsze, darmo otrzymali od Jezusa, darmo powinni dawać ludziom.
Po drugie, „wart jest pracownik swej strawy”: za swoją pracę winni otrzymać to, co jest im potrzebne w ich misyjnej posłudze.
Czy rozumiem i doceniam tę misyjność Kościoła?
Mt 10,16-23
Jezus zaleca swoim uczniom, aby mieli się na baczności przed ludźmi. Nie chodzi, oczywiście, o wszystkich ludzi w ogólności, ale o tych — jak wynika to z kontekstu — którzy będą ich prześladować. Może też chodzi o fałszywych przyjaciół. Trzeba im chronić się przed tego typu ludźmi, aby — na ile to możliwe — uniknąć prześladowań i aresztowań.
Nie należy zatem szukać cierpienia i męczeństwa — tego wszystkiego trzeba unikać, o ile można. Trzeba chronić się godziwymi środkami przed prześladowaniami. „Godziwymi”, tzn. takimi, które nie staną się zdradą Jezusa i Jego zaparciem.
Jezus nakazał też uczniom, by nie planowali swej obrony, gdy staną przed sądami. Duch Ojca, Duch Święty, da im wymowę, której nie będą w stanie się przeciwstawić ich przeciwnicy. Zapewne chodzi o prostotę i prawdę słowa, o autentyzm i szczerość wypowiedzi, odsłaniającej prawdziwe motywacje i pobudki ludzkich działań. Ale ta prawda nie będzie pochodziła z ludzkiego przemyślenia i roztropności, ale od Boga, od Jego Ducha.
Jezus zapowiada prześladowania nie tylko „zewnętrzne”, pochodzące od osób spoza rodziny, nieznanych i wrogich. Zapowiada też „wewnętrzne”, których źródła będą w samej rodzinie chrześcijanina, a takie są najboleśniejsze. Łatwiej bowiem znieść cierpienia i zniewagi ze strony obcych, aniżeli ze strony własnej rodziny i tych, których kochamy. A o takich właśnie prześladowaniach Jezus mówi: ojciec wystąpi przeciw własnym dzieciom, dzieci skażą na śmierć własnego ojca, brat wystąpi przeciw bratu. Totalna dezintegracja rodziny, nigdzie nie będzie już jakiejś ostoi bezpieczeństwa, poczucia wolności i braku zagrożenia. To będzie jak nóż wbity w plecy, jak ucieczka „z deszczu pod rynnę”, jakby ktoś uciekał przed niedźwiedziem, schronił się do domu, a tam ugryzła go żmija, jak czytamy w tekstach prorockich. Jak się ostać w takich okolicznościach?!
W końcu Jezus mówi swoim uczniom, że ten, kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony. „Wytrwać do końca” może oznaczać wytrwanie do końca prześladowań, lecz w innych kontekstach oznacza wytrwanie do końca swego życia na ziemi. Kto wytrwa zatem w wierności Jezusowi do końca swoich dni na ziemi, ten zostanie przez Boga uratowany, zbawiony. Zostanie uratowany nie dla życia ziemskiego, które tak i tak, wcześniej czy później, przeminie, ale zostanie uratowany dla życia niebieskiego, wiecznego życia z Bogiem w Jego Królestwie. I to jest właśnie to, o co tu chodzi. O taką stawkę toczy się walka.
Proszę Cię, Jezu, bym wytrwał do końca mego życia na ziemi przy Tobie.
Mt 10,24-33
Jezus zapowiada swoim uczniom, że ich los nie będzie różnił się zbytnio od Jego losu: jeśli On, Nauczyciel i Pan, był prześladowany i odrzucany, to podobne doświadczenia spadną również na nich. One są niejako wpisane w „życiorys” ucznia Jezusa: im bliżej duchowo uczeń będzie ze swoim Mistrzem, tym większej będzie doświadczał niechęci, a nawet nienawiści i przemocy ze strony „świata”.
A jednak Jezus aż trzykrotnie w tej krótkiej wypowiedzi zachęca swych uczniów, aby nie bali się tych, którzy — co prawda — zabijają ciało, czyli mogą nam odebrać życie doczesne, ale nie są w stanie zabić duszy, czyli zabrać nam wiecznego życia z Bogiem. Jedyny „lęk”, który winien towarzyszyć nam na co dzień, to szacunek i cześć wobec Boga i Jego Majestatu, wobec Tego, który ma pełnię władzy nad „duszą i ciałem” człowieka.
Czy ta chrześcijańska perspektywa spojrzenia na życie nie jest dla mnie zbyt abstrakcyjna, zbyt „niedzisiejsza”?
„Do każdego więc, kto się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie. Lecz...”
Mt 19,27-29
Dzisiejsza Ewangelia kontynuuje temat o bogaczu, któremu trudno będzie wejść do Królestwa niebieskiego (19,23nn). Apostołowie, choć mocno tym faktem zdumieni, a nawet przestraszeni, odnajdują jednak jakieś elementy ubóstwa i opuszczenia w swoim życiu i ustami Piotra pytają lękliwie: opuściliśmy nasze domy i rodziny, nasz dobrze prosperujący biznes rybacki, poszliśmy za Tobą, czy to wystarczy, by wejść do Królestwa?
Jezus odpowiada im, że zasiądą obok Niego w Królestwie niebieskim „na dwunastu tronach” i będą sądzić „dwanaście szczepów Izraela”. Co to znaczy? Że Jezus da ich udział w swej władzy nad wspólnotą zbawionych w niebie.
A potem zapowiada im i nam, że każdy, kto ze względu na Niego opuści swoich najbliższych oraz posiadane dobra materialne, niezależnie od tego, czy uczyni to realnie, czy też duchowo: nabierając do nich pewnego dystansu i stawiając Jezusa w swym życiu ponad tym wszystkim — już teraz, na ziemi, otrzyma stokrotnie więcej. A zatem Bóg mu to wynagrodzi — jak mówimy — „w dwójnasób”, choć zapewne nie obejdzie się bez cierpienia, prześladowań, niezrozumienia, bo taki jest kontekst ludzkiego życia tutaj, na ziemi.
Ponadto osiągnie też i życie wieczne w Jego Królestwie.
Trzeba tylko wytrwać przy Nim do końca.
Mt 11,20-24
Korozain, Betsaida i Kafarnaum to były miejscowości położone nad Jeziorem Galilejskim, w jego północnej części, w których Jezus najczęściej przebywał i nauczał. Kafarnaum było wprost uważane za miasto Jezusa.
I oto teraz w stosunku do nich Jezus wygłasza swoje groźne: „biada!" Dlaczego? Ponieważ — pomimo że nauczał w nich tak często, jak nigdzie indziej — to jednak nie nawróciły się, czyli nie zmieniły stylu swego postępowania.
Jezus porównuje wspomniane wyżej miejscowości z dwoma słynnymi miastami Starego Testamentu, Tyrem i Sydonem, leżącymi na północ od Palestyny (na terenie dzisiejszego Libanu). W przepowiadaniu proroków były one synonimem wszelkiej bezbożności (podobnie jak Sodoma i Gomora). Jezus zapowiada więc, że tym miastom będzie lżej na sądzie ostatecznym, bo gdyby one słyszały nauczanie Jezusa, „już dawno w worze i popiele by się nawróciły”.
Słowa Jezusa są zatem przestrogą skierowaną zwłaszcza do tych, którzy są przeświadczeni o swej pobożności.
Przestrogą przed zadufaniem w sobie, lekceważeniem Bożego słowa i przekonaniem, że nawracać się to muszą inni, nie ja.
Mt 11,25-27
Dlaczego Bóg zakrył te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi? I dlaczego Jezus uwielbia za to swego Ojca? Zapewne dlatego, że ci „mądrzy i roztropni” są takimi jedynie we własnych oczach, a nie w oczach Boga. Są zatem zamknięci na Boże Słowo, na Jezusa. Kierują się wyłącznie swoim intelektem, a nie wsłuchują w głos Boga ani nie ufają Mu niczym dzieci swemu ojcu. Dlatego właśnie te prawdy są przed nimi zakryte. Ale nie z woli Boga i Jego decyzji, lecz dlatego, że sami się wewnętrznie zamknęli na Jego działanie.
Jezus jako Syn Boży uznaje słuszność Ojcowskiego działania. Bóg odsłonił te prawdy przed ludźmi prostymi i ubogimi, a mówiąc dokładniej — oni sami z ufnością otworzyli się na Boże Słowo, dzięki czemu te prawdy stały się im zrozumiałe i jasne. I Bogu niech będą za to dzięki.
Gdyby Jezus powiedział, że nikt nie jest w stanie Go poznać, jak tylko Ojciec, i Ojca nikt nie jest w stanie poznać, jak tylko Syn, i na tym poprzestał, to wtedy mielibyśmy sytuację „patową”, bez wyjścia: tajemnica wewnętrznego życia Trójcy Świętej byłaby zamknięta przed oczyma człowieka. Nie mielibyśmy żadnych szans na poznanie Boga. Ale Jezus rzekł, że Ojca nikt nie jest w stanie poznać za wyjątkiem Syna i tego, komu Syn zechce objawić (11,27b): i w ten sposób mamy dostęp do poznania Boga w Jego wewnętrznym życiu i relacjach.
Jakie to piękne! Oto okazuje się, że Bóg jest otwarty wobec człowieka, o ile tylko człowiek zechce się zbliżyć do Niego przez systematyczne poznawanie Jego Syna.
Mt 11,28-30
Wzywasz, Panie, do siebie wszystkich, którzy są utrudzeni pracą, przeciążeni, przemęczeni i obiecujesz dać im odpoczynek. Jaka wspaniała obietnica! Któż z nas, ludzi współczesnych, nie czuje się przemęczony i zestresowany pracą ponad siły, „wyścigiem szczurów”, wzajemną rywalizacją? Któż nie boi się pójść na urlop lub zrezygnować z części zajęć, by odpocząć, jeżeli po powrocie z wypoczynku może się okazać, że jego miejsce jest już zajęte przez tego, kto nie potrzebuje wypoczywać, kto rzekomo jest stale wydajny, zadowala się mniejszą płacą, ma mniejsze wymagania, jest bardziej dyspozycyjny (czytaj: spolegliwy)? Do tego jeszcze się okazuje, że jest to twój najlepszy przyjaciel, który w trosce o twoje zdrowie zachęcał cię do wzięcia należnego ci przecież odpoczynku...
Tylko Ty, Panie, możesz nam dać odpoczynek bezpieczny, bez żadnego kontekstu i „podtekstu”. A zatem tylko w Tobie mogę tak naprawdę odpocząć, bez stresu o jutro, który się lęgnie gdzieś w podświadomości przeżywania urlopowych czy świątecznych dni. Wracając do Ciebie zawsze znajdę swoje miejsce, nikt go nigdy nie zajmie, bo dla Ciebie jestem nie do zastąpienia. Jestem przecież Twym ukochanym dzieckiem. Jak dobrze, Panie, mieć świadomość bycia zawsze potrzebnym i zawsze akceptowanym!
Na czym jeszcze polega fenomen Twej oferty świąteczno-wakacyjnej? Każesz wziąć na siebie Twoje jarzmo, tzn. nauczyć się być łagodnym i pokornym sercem, tak jak Ty nauczyłeś się posłuszeństwa Twemu Ojcu.
Nadto stwierdzasz zachęcająco, że Twoje jarzmo jest delikatne, a Twój ciężar — lekki. Twój ciężar, Panie, zawsze jest lekki, tylko że człowiek woli nosić swoje ciężary, bo chce być niezależny i samostanowiący, a nadto zawsze uważa, że Twoje polecenia są z zasady za trudne i za ciężkie.
Odpoczynek płynie zatem nie z ilości dni spędzonych poza domem, nad morzem, w górach czy ciepłych krajach, w innym otoczeniu geograficzno-osobowym. Odpoczynek płynie od Ciebie, z wierności Twej nauce, z czystości sumienia.
To jest niesamowite! Bo przecież ludzie gdzie indziej szukają odpoczynku, a on jest tak blisko, jest w Tobie: „niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”.
Mt 12,1-8
Faryzeuszom, oburzonym, że uczniowie Jezusa zrywają kłosy, łuszczą je i jedzą ziarno w szabat, Jezus odpowiedział, że to szabat został ustanowiony ze względu na człowieka, a nie odwrotnie. Norma odpoczynku i zakazu pracy szabatowej została dana ze względu na człowieka. Podmiotem jest zatem człowiek i jego dobro. Jeśli ono tego wymaga, prawo o spoczynku szabatowym i zakazie pracy może być zawieszone. Kryterium oceny jest zawsze dobro człowieka.
Nie chodzi tu, oczywiście, o jakieś lekceważenie prawa szabatowego i umniejszanie stopniowe jego znaczenia i zakresu. Na pewno nie jest łatwo dokonać właściwej oceny i nie pójść „na łatwiznę”, ale jeśli rzeczywiście dobro człowieka będzie na pierwszym miejscu i będzie realnie brane pod uwagę, to wtedy nikt w swoich decyzjach nie pobłądzi.
Ostatecznie Jezus stwierdza, iż to On jest Panem szabatu. Czyli On go ustanowił ze względu na dobro człowieka i On nadal nad nim panuje. W przypadku wątpliwości należy zatem do Niego zwracać się o wyjaśnienie. Proste.
Mt 12,46-50
Twoja rodzina, Jezu, a chyba przede wszystkim Twoi bracia, czyli kuzyni, przyszli, aby Cię zabrać do domu. Dziwny był dla nich Twój styl życia (masz już swoje lata, a nie żenisz się; zostawiłeś Matkę samą w domu — chyba już jako wdowę — i nie troszczysz się o Nią: wbrew przykazaniu Bożemu: „czcij ojca swego i matkę swoją”; przyjąłeś na siebie funkcję jakiegoś wędrownego nauczyciela, do tego jeszcze kontestującego nie tyle nauczanie, co postawę życiową nauczycieli w Prawie, kapłanów i arcykapłanów; możesz ściągnąć na siebie nieszczęście: uwięzienie lub nawet ukamienowanie). Przyszli więc, bo uważali, że „odszedłeś od zmysłów” i trzeba Cię teraz chronić, zabierając do domu. Wciągnęli w tę „troskę o Ciebie” również Twoją Matkę — przyszła razem z nimi, aby „z Tobą porozmawiać”.
Wypowiedziałeś wtedy znamienne, choć dla rodziny może nieco szorskie słowa, takie pytanie retoryczne: „któż jest moją matką i którzy są moimi braćmi?”, i wyciągnąwszy rękę nad swoimi uczniami sam odpowiedziałeś na to pytanie, tak jakbyś chciał, żeby nie było tu żadnych niejasności: „oto moja matka i moi bracia”.
Odrzuciłeś więzy krwi? Wyżej postawiłeś więzy braterstwa duchowego niż pokrewieństwa? Wywróciłeś do góry nogami tradycje rodowe, uświęconą praktykę narodu wybranego? Byłeś jak anarchista?
W dalszej części swej odpowiedzi podajesz motywacje: „kto bowiem spełnia wolę Ojca mojego, który jest w niebiosach, ten jest dla mnie bratem i siostrą, i matką”.
Ważniejsze jest dla Ciebie pełnienie woli Bożej i to warunkuje przynależność do „rodziny Jezusa”. Więzy krwi mają swoje znaczenie o tyle tylko, o ile osoby związane tymi więzami pełnią wolę Bożą.
A zatem Maryja jest dla Ciebie Matką nie tyle dlatego, że Cię zrodziła w sensie fizycznym, ale dlatego, że była i jest posłuszna woli Boga, jest „pierwszą Twoją uczennicą”. Tylko na takiej zasadzie i my możemy wejść do „rodziny Jezusa”.
Dzięki Ci, Jezu, że naprawdę mogę stać się „Twoim bratem”. Wystarczy, że będę spełniał wolę Twego i mojego Ojca, który jest w niebie. Pomóż mi ją właściwie i poprawnie rozpoznawać, „rozróżniać duchy”; nabierać wprawy, nawyku, rozpoznawania Ciebie i Twoich natchnień.
Mt 12,38-42
Rzekomo Żydzi w czasach Jezusa czekali na wielki kamień, meteoryt, spadający z nieba jako znak potwierdzający nadejście Mesjasza. Coś w relacji do opowiadania z Księgi Daniela (2,31nn) ze Starego Testamentu. Nieważne było zatem Jezusowe nauczanie o Królestwie, uzdrowienia, wskrzeszenia, wypędzanie złych duchów, rozmnożenia chleba, chodzenie po wodzie. Potrzebny był kamień.
Jezus do tego w ogóle się nie odnosi, zapowiada jedynie, że żaden znak nie będzie dany temu przewrotnemu pokoleniu, stale wystawiającemu Go na próbę, za wyjątkiem „znaku Jonasza”. A jest nim — wedle wersji Mateuszowej — przebywanie Jezusa „trzy dni i trzy noce w łonie ziemi”.
Znakiem będzie zatem Jego śmierć i zmartwychwstanie. Nic większego ponad to. Żadnych spektakularnych fajerwerków, kosmicznym anomalii. Ale to jest przecież „coś więcej niż Jonasz”.
Czy my czasami też nie uganiamy się po Polsce, Europie i świecie za jakimiś znakami potwierdzającymi nam prawdziwość chrześcijańskiej wiary? Czy nie zaniedbujemy Słowo Boże, przez które Bóg „powiedział nam wszystko naraz i nie ma już nic więcej do powiedzenia”, jak pisze papież Benedykt w adhortacji apostolskiej Verbum Domini, „Słowo Pana”, cytując św. Jana od Krzyża?
Szukamy znaków i cudów, a nie rozpoznajemy Go w Eucharystii, „a oto tu jest coś więcej niż”... we wszelkich sanktuariach tego świata.
Mt 12,46-50
Twoja rodzina, Jezu, a chyba przede wszystkim Twoi bracia, czyli kuzyni, przyszli, aby Cię zabrać do domu. Dziwny był dla nich Twój styl życia (masz już swoje lata, a nie żenisz się; zostawiłeś Matkę samą w domu — chyba już jako wdowę — i nie troszczysz się o Nią: wbrew przykazaniu Bożemu: „czcij ojca swego i matkę swoją”; przyjąłeś na siebie funkcję jakiegoś wędrownego nauczyciela, do tego jeszcze kontestującego nie tyle nauczanie, co postawę życiową nauczycieli w Prawie, kapłanów i arcykapłanów; możesz ściągnąć na siebie nieszczęście: uwięzienie lub nawet ukamienowanie). Przyszli więc, bo uważali, że „odszedłeś od zmysłów” i trzeba Cię teraz chronić, zabierając do domu. Wciągnęli w tę „troskę o Ciebie” również Twoją Matkę — przyszła razem z nimi, aby „z Tobą porozmawiać”.
Wypowiedziałeś wtedy znamienne, choć dla rodziny może nieco szorskie słowa, takie pytanie retoryczne: „któż jest moją matką i którzy są moimi braćmi?”, i wyciągnąwszy rękę nad swoimi uczniami sam odpowiedziałeś na to pytanie, tak jakbyś chciał, żeby nie było tu żadnych niejasności: „oto moja matka i moi bracia”.
Odrzuciłeś więzy krwi? Wyżej postawiłeś więzy braterstwa duchowego niż pokrewieństwa? Wywróciłeś do góry nogami tradycje rodowe, uświęconą praktykę narodu wybranego? Byłeś jak anarchista?
W dalszej części swej odpowiedzi podajesz motywację: „kto bowiem spełnia wolę Ojca mojego, który jest w niebiosach, ten jest dla mnie bratem i siostrą, i matką”.
Ważniejsze jest dla Ciebie pełnienie woli Bożej i to warunkuje przynależność do „rodziny Jezusa”. Więzy krwi mają swoje znaczenie o tyle tylko, o ile osoby związane tymi więzami pełnią wolę Bożą.
A zatem Maryja jest dla Ciebie Matką nie tyle dlatego, że Cię zrodziła w sensie fizycznym, ale dlatego, że była i jest posłuszna woli Boga, jest „pierwszą Twoją uczennicą”. Tylko na takiej zasadzie i my możemy wejść do „rodziny Jezusa”.
Dzięki Ci, Jezu, że naprawdę mogę stać się „Twoim bratem”. Wystarczy, że będę spełniał wolę Twego i mojego Ojca, który jest w niebie. Pomóż mi ją właściwie i poprawnie rozpoznawać, „rozróżniać duchy”; nabierać wprawy, nawyku, rozpoznawania Ciebie i Twoich natchnień.
Mt 13,1-9
Tradycyjne rozumienie cierpienia głosiło, że jest ono Bożą karą za grzech. Jeśli zatem człowiek cierpi, choruje, spada na niego jakieś nieszczęście lub umiera tragicznie — to jest to wyraźnym znakiem jego winy. Tak rozumowali również uczniowie Jezusa, komentując wspomniane w Ewangelii dwa dramatyczne wydarzenia z Galilei i z Jerozolimy.
Lecz Jezus przekreśla ten uproszczony tok myślenia i kładzie zarazem nacisk na coś innego: jeśli widząc różne ludzkie nieszczęścia i cierpienia nie wyciągniemy właściwych wniosków celem poprawienia naszego życia, to możemy „podobnie” zginąć, tzn. bez możliwości naprawienia wyrządzonych innym krzywd, bez chwili chociażby czasu na wzajemnie przeproszenie i pojednanie.
Jezusowe „podobnie” nie oznacza tu: „równie tragicznie”, ale: bez czasu na żal i bez możliwości naprawienia czegokolwiek.
Następująca sukcesywnie przypowieść o jałowych figowcu jest obrazem ludzkiego bezowocnego życia (symboliczne „trzy lata” być może są nawiązaniem do trzyletniego nauczania Jezusa na terenie Izraela w ramach Jego publicznej działalności). Bóg daje nam i im jeszcze „ten jeden rok” (rok miłosierdzia!) w nadziei na nawrócenie i przyniesienie właściwych owoców.
Mt 13,10-17
Jezus, odpowiadając na pytanie swoich uczniów, stwierdza: „wam dano jest poznać tajemnice Królestwa Bożego, im zaś nie dano”. Skąd to wyróżnienie? Czy dlatego, że należą do grona Dwunastu? Chyba nie tylko: „bo kto ma, temu będzie dodane, i w nadmiarze mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą nawet to, co ma”. Inaczej mówiąc: temu, kto chce słuchać i rozumieć głębiej Słowo Boże, będzie to dane nawet w nadmiarze. I ten przyniesie plon stosownie do swych możliwości: stokrotny, sześćdziesięciokrotny lub trzydziestokrotny.
Natomiast wielu jest takich, którzy słuchają słowa Bożego, ale nie starają się go zrozumieć, nie myślą więcej o nim. Nie mają zatem w sobie dobrej woli. Szatan zabiera zatem z ich serca to, co usłyszeli.
Zwróćmy uwagę, iż Jezus nie mówi w przypowieściach do tych, którzy w ogóle nie słuchają słowa Bożego, nie są nim zainteresowani, nie chodzą do kościoła, nie czytają Pisma świętego, nie modlą się, itd. Mówi do tych i o tych, którzy „słuchają”, a więc modlą się, czytają Pismo święte, chodzą do kościoła. Ale tylko niektórzy z nich „słuchają” i „rozumieją”, czyli starają się myśleć o usłyszanym słowie i je wcielać w swe życie.
Do której grupy „słuchających” ja należę? A może w ogóle nie ma mnie w ich gronie?
Mt 20,20-28
Prośbę skierowaną do Jezusa przez matkę Jana i Jakuba można zinterpretować jako żądanie dla nich stołków ministerialnych w przyszłym Jego rządzie. Dwaj bracia uznali widać, że należy się pośpieszyć z załatwieniem tej sprawy, skoro Jezus zapowiada jakąś bliżej niezrozumiałą dla nich swoją śmierć, a potem jeszcze trudniejsze do pojęcia zmartwychwstanie.
Prośba synów Zebedeusza oburzyła pozostałych dziesięciu Apostołów, ale bynajmniej nie z racji na jej niestosowność, co raczej z racji na to, że i oni przecież także chcieli te miejsca u boku Jezusa zająć!
Dwunastu Jego uczniów, których nota bene sam sobie wybrał, nie było więc idealnym gronem świętych mężów. Oni dopiero uczyli się być Jego uczniami, dorastali do swej misji i powołania.
Uczniem bowiem Jezusa człowiek „się staje”, ale nigdy nim się nie rodzi ani też nie jest nim w pełni. Stąd też i nikt z nas w oczach Jezusa nie jest przekreślony i bez nadziei na poprawę. Wszystko zależy od tego, czy chcemy z Nim być, nawet jeśli na tej drodze upadamy.
Może zatem warto wziąć dziś przykład z Jezusa, który nie przyszedł po to, „aby Jemu służono, lecz aby służyć”, i zrobić ten zasadniczy krok na drodze Jego uczniostwa: zacząć żyć dla innych.
Mt 13,36-43
Jezus wyjaśnia swoim uczniom wygłoszoną wcześniej przypowieść o chwaście. Ze względu na to, iż niemal wszystkie elementy opowiadania mają swoje przenośne znaczenie, można ją nazwać alegorią.
Okazuje się więc, że zarówno ludzie dobrzy, jak i źli będą koegzystować aż do skończenia tego świata i nie ma co oczekiwać wcześniejszego rozliczenia. Dopiero gdy nastąpi jego kres, aniołowie w imieniu Syna Człowieczego zbiorą wszystkich czyniących nieprawość i rozsiewających zgorszenia, i wyłączą ich ze społeczności zbawionych. W królestwie, które wtedy nastanie, a które będzie już Królestwem Ojca, znajdą się wyłącznie sprawiedliwi. Ci ze Starego, jak i z Nowego Przymierza.
Czy moje obecne czyny klasyfikują mnie rzeczywiście do grona „sprawiedliwych” spośród narodów świata?
Mt 13,44-46
Obie przypowieści, zarówno o skarbie ukrytym na polu, jak i o drogocennej perle, mają jedną wspólną myśl: ten, kto je znajdzie, sprzedaje wszystko, co posiada, aby je nabyć, i to w sposób uczciwy i zgodny z prawem.
Królestwo Boże jest więc ukazane jako największa wartość, dla której warto pozbyć się wszystkich innych dóbr, które się posiada. A można je zdobyć tylko i wyłącznie na drodze uczciwych i prawych działań podjętych w tym celu. Królestwa Bożego nie uzyska się zatem przemocą, przekupstwem, oszustwem, „po znajomości” czy przypadkowo. Wszystkie działania muszą mieć znamiona fair play. Inaczej mówiąc, muszą być ewangeliczne.
Czy metody i środki, których używam obecnie, mają te znamiona?
Mt 13,47-53
Przypowieść o sieci zamyka trzecią spośród pięciu wielkich mów Jezusa (na wzór pięciu ksiąg Mojżesza), z których zbudowana jest zasadnicza część Ewangelii według św. Mateusza. Nosi ona nazwę „Mowy w Przypowieściach”. Jej celem jest ukazanie duchowego wymiaru Kościoła i Królestwa.
Etap Kościoła obejmuje zarówno ludzi dobrych, jak i złych, niczym owe ryby nadające się i nie nadające się z punktu widzenia Prawa Mojżeszowego do spożycia, które ponownie wyrzucano do jeziora.
Etap Królestwa z kolei zaczyna się od momentu „końca tego świata”, kiedy to ludzie źli zostaną usunięci spośród sprawiedliwych. We wszystkich przypowieściach pojawia się ten motyw wyłączenia złych spośród sprawiedliwych, poddania ich osądowi i karze ognia.
Zakończeniem „Mowy w Przypowieściach” jest pochwała „uczonego w Piśmie”, który stając się „uczniem Jezusa”, dobywa ze skarbca swej wiedzy zarówno rzeczy stare, jak i nowe, ukazując tym samym pełne spektrum historii zbawienia.
Powtarzający się w nauczaniu Jezusa motyw wyłączenia i kary skłania do zastanowienia się nad moją obecnością we wspólnocie Kościoła: czy jest to obecność „z metryki” czy też rzeczywiście „z ducha”?
Mt 14,1-12
Różne opinie krążyły w ówczesnym środowisku palestyńskim o Jezusie. Jedni traktowali Go jako jednego spośród wielkich proroków, na wzór tych starożytnych z historii Izraela. Inni mówili wprost, iż jest to Eliasz, „prorok jak ogień”, o którym powiadano, że jest zachowany przez Boga na czasy ostateczne. Jeszcze inni, jak Herod Antypas, syn Heroda Wielkiego, widzieli w nim zmartwychwstałego Jana Chrzciciela.
Herod bowiem nakazał wcześniej uwięzić i zabić Jana Chrzciciela, ponieważ ten krytykował jego związek z Herodiadą, legalną żoną jego brata, Filipa: „nie wolno ci jej trzymać!”. Można więc powiedzieć, że Jan Chrzciciel zginął jako męczennik w obronie wierności i nierozerwalności związku małżeńskiego.
Mógłby być zatem patronem wszystkich małżeństw chrześcijańskich: i tych wiernych sobie i Chrystusowi poprzez mijające lata, i tych, które dane sobie wzajemnie słowo wierności — dane w obliczu Chrystusa — zlekceważyli i złamali.
Św. Janie Chrzcicielu, tobie polecamy wszystkie małżeństwa i rodziny chrześcijańskie.
Mt 14,13-21
Mateusz dwukrotnie opisuje cud rozmnożenia chleba i ryb na pustkowiu. Ten pierwszy opis, dzisiejszy, ma charakter bardziej „judeochrześcijański”: mówi — jak się wydaje — o „zachodnim brzegu” jeziora (czyli od strony Palestyny) i wspomina o pięciu chlebach i pięciu tysiącach nakarmionych (cyfra „pięć” jest symboliczna dla tradycji Narodu Wybranego choćby poprzez nawiązanie do Pięcioksięgu Mojżesza).  Mówi też o dwunastu koszach ułomków w nawiązaniu do dwunastu pokoleń Izraela i dwunastu Apostołów. Także grecki termin „kosz” (kofinos) wskazuje na typowy dla Żydów rodzaj kosza, co nieomieszkał wyśmiać rzymski satyryk Juvenalis w swoich utworach literackich.
Drugi opis rozmnożenia wykazuje elementy tradycji „etnochrześcijańskiej”: przywołuje wschodni brzeg jeziora (czyli „pogański”), siedem chlebów i siedem koszów ułomków (na wzór siedmiu narodów dawnego pogańskiego Kanaanu i siedmiu diakonów wysłanych do głoszenia Ewangelii w środowisku greckim). Nadto mówi o czterech tysiącach nakarmionych, co może być nawiązaniem do symboliki „czwórki” jako czterech stron świata. Również termin „kosz”, który pojawia się w tym kontekście, jest typowym dla kultury hellenistycznej dużym koszem greckim (spyris).
Oba opisy rozmnożenia chleba nawiązują zarówno do starotestamentowych relacji o cudownym rozmnożeniu pokarmu (manna na pustyni, Elizeusz), jak i do nowotestamentowej zapowiedzi „prawdziwego chleba”, czyli Eucharystii.
Pięknie jest usłyszeć z opisu dzisiejszej Ewangelii, że Jezus doświadcza takich samych ludzkich uczuć, jak każdy z nas; że nie jest tylko „wzorem do naśladowania”, odległym i niepodlegającym zmianom Bogiem o stoickim spokoju; że po prostu jest taki naturalny, taki normalny. Słyszymy bowiem, że ogarnęło Go współczucie i litość na widok tłumów, które wędrowały za Nim. Uzdrowił chorych i nakarmił głodnych.
Prawdziwa troska o człowieka obejmuje podejście całościowe, holistyczne: jest to troska zarówno o jego duszę, jak i ciało. Czy moja troska o siebie i moich bliskich też ma takie znamiona?
Mt 14,22-36
Zgodnie z tradycją przejętą od Rzymian, dzień w Izraelu rozpoczynał się o 6 rano, a noc  — o 6 wieczorem. Zatem „trzecia godzina dnia” to była 9 rano, a „szósta godzina dnia” to 12 w południe, itd.
Noc dzieliła się na cztery „straże”. Pomiędzy 18:00 a 21:00 była pierwsza „straż nocna”, potem od 21:00 do 24:00 — druga „straż nocna”, itd.
Skoro Ewangelista pisze, że Jezus przyszedł do swoich uczniów „około czwartej straży nocnej”, tzn. że pomiędzy trzecią a szóstą rano, prawdopodobnie bliżej trzeciej. Nie rozpoznali Go kroczącego po wodzie. Zaczęli krzyczeć przestraszeni niecodziennym zjawiskiem. A On wtedy uspokoił ich słowami: „nie traćcie odwagi, to Ja jestem, przestańcie się bać!”
W trudnych sytuacjach naszego chrześcijańskiego życia, gdy jesteśmy czymś mocno przerażeni i czujemy się bezsilni, warto sobie uświadomić, że Jezus jest zawsze z nami, w naszej „łodzi”; że nigdy nas „nie minie”, gdy potrzebujemy Jego pomocy, i że stale nam powtarza: „odwagi, to Ja jestem, nie bójcie się!”, przynosząc uspokojenie w rozkołatane serca.
Tylko czy my wiemy, co znaczy Jego: „Ja jestem”?…
Jak długo Piotr utrzymywał „kontakt wzrokowy” z Jezusem, tak długo szedł pewnie po wodzie. W momencie gdy doszedł do Niego i poczuł się bezpieczny, gdy odwrócił wzrok od Jezusa i zobaczył (odczuł) „silny wiatr” — zaraz zaczął tonąć.
Podobnie w życiu człowiek tonie, gdy odwraca wzrok od Jezusa, gdy przestaje się w Niego wpatrywać duchowo przez rozmowę, medytację nad Jego słowem, obecność przed Nim w Najświętszym Sakramencie, karmienie się Jego Słowem i Ciałem.
Gdy odwracam od Niego wzrok, zaczynam widzieć wyłącznie trudności, problemy, wtedy zaczynam tonąć w wirach codziennego życia. Cóż mogę wtedy uczynić? Jedynie wołać do Jezusa: Panie, uratuj mnie! kyrie, sōson me! Na pewno Jezus nie pozostawi tego wołania bez odpowiedzi: „natychmiast”, eutheōs, wyciągnie swą rękę, aby mnie wybawić. Zapewne też powie do mnie: „człowieku małej wiary, oligopiste, dlaczego zwątpiłeś?” Dlaczego zacząłeś się wahać? Dlaczego przestałeś się we mnie wpatrywać?!
Najważniejsze jednak, że mnie wyciągasz, gdy do Ciebie wołam.
Pomóż mi zawsze utrzymywać ten „wzrokowy” kontakt z Tobą, a wtedy mogę nawet za Twoim pozwoleniem iść po falach morza — co jest wbrew naturze! — a nic mi się nie stanie, być może nawet ich nie zauważę. Pomóż mi zawsze wpatrywać się w Ciebie, Panie!
Mt 15,21-28
Piękna scena ewangeliczna ukazująca głęboką wiarę poganki i jej wielką miłość do swego dziecka, gotową znieść z pokorą przykre zapewne słowa usłyszane z ust Jezusa. Jezus jej jednak nie odpycha, lecz — że tak powiem — „testuje” jej wiarę i ufność.
Najpierw zwraca się do niej słowami typowymi dla mentalności przeciętnego Żyda tamtej epoki: to my jesteśmy „dziećmi” Boga i dzięki temu mamy prawo do wszelkich Jego darów, natomiast poganie są „psami”, które nie są warte ani Boskiej, ani ludzkiej uwagi.
Te szorstkie słowa nie zniechęciły jednak kobiety, która — z miłości do swego dziecka — przyjęła je w uniżeniu serca i nadal prosiła, by „szczenięta” mogły się nasycić choćby okruszynami spadającymi ze stołu dzieci.
I jak tu odmówić takiej prośbie kochającej matki? Nawet dziś Bóg nie jest w stanie tego uczynić.
Mt 16,13-23
Szymon rozpoznaje Jezusa jako Mesjasza, ale dokonuje się to — jak stwierdza wyraźnie Jezus — bardziej na podstawie objawienia, które otrzymuje od Ojca, aniżeli na bazie własnego przemyślenia sprawy czy też od drugiego człowieka („ciało i krew”). I to właśnie Jezus chwali w Szymonie, że bardziej dał się ponieść Duchowi Bożemu, Jego natchnieniu, aniżeli pozostał na płaszczyźnie rozumowego przemyślenia sprawy, jak pozostali uczniowie.
I takiego właśnie przywódcę Kościoła chce mieć Jezus: by był on bardziej otwarty na Boże natchnienia, aniżeli na własne przemyślenia. Nie jest to negowanie wartości rozumu ludzkiego, ale ukazanie właściwej hierarchii wartości: Boże natchnienie jest ponad ludzką inspiracją.
Kiedy następnie Jezus, już jako rozpoznany i potwierdzony Mesjasz i Boży Syn, mówi uczniom o swoim cierpieniu, śmierci i zmartwychwstaniu, spotyka się natychmiast ze sprzeciwem Szymona-Piotra: „Boże zachowaj! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie!” W jego mentalności i pobożności, podobnie zapewne, jak i pozostałych uczniów, ukształtowanych w takiej samej tradycji żydowskiej, nie ma miejsca na cierpienie Mesjasza. Nie ma takiej opcji, aby mesjasz mógł cierpieć, a tym bardziej umrzeć. On przecież jest ze swej natury i powołania przeznaczony przez Boga Jahwe do odniesienia zwycięstwa nad wszelkim złem, przede wszystkim w relacjach społecznych, ale też politycznych. To on przecież jest oczekiwanym królem i wyzwolicielem Narodu Wybranego. On jest zwycięzcą w każdym wymiarze. Nie może zatem cierpieć! Jeżeli więc Jezus zapowiada swoje cierpienie, a nawet śmierć, to jest to nie do zaakceptowania ani nie do zrozumienia. Stąd reakcja Szymona-Piotra, która zapewne była też i wyrazem przekonań pozostałych uczniów.
Piotr zareagował szybko i spontanicznie, jak dotychczas w swoim życiu. Ale tym razem — być może ośmielony niedawnym „sukcesem” — poszedł za swoim natchnieniem, a nie za natchnieniem Bożym. Pomyślał czysto po ludzku, jakkolwiek „humanitarnie” — zapewne każdy z nas pomyślałby tak samo w tym momencie.
Ponieważ jednak jego słowa nie wypływały z poddania się natchnieniom Bożego Ducha, stąd Jezus zganił go, nazywając „przeciwnikiem” (gr. satanas) Bożego planu zbawienia człowieka, przeszkodą i zgorszeniem dla Siebie, gdyż nie myśli o tym, co Boże, ale o tym, co ludzkie.
Misja Mesjasza jest misją wybawienia człowieka od szatana, grzechu i śmierci, ale dokonuje się nie przez zwycięstwo polityczne, militarne, czy nawet społeczne, ale przez zwycięstwo duchowe na drodze całkowitego poddania się Jezusa woli swego Ojca, poprzez cierpienie, śmierć i zmartwychwstanie.
Prosimy Cię, Jezu, dla nas o taką otwartość na Twoje Słowo, na Twoje natchnienia. Byśmy bardziej wsłuchiwali się w Ciebie, aniżeli nawet w swój własny rozum i własne przemyślenia. Prosimy, byśmy kierowali się medytacją Słowa Bożego i adoracją Najświętszego Sakramentu bardziej niż swoimi ludzkimi przemyśleniami i ludzką mądrością.
Mt 16,24-28
„Zaprzeć się samego siebie” oznacza zrezygnować z szukania wyłącznie własnej korzyści i wygody.
„Wziąć swój krzyż” oznacza podejmować codziennie trudy i wymogi chrześcijańskiego życia. Tylko w ten sposób idziemy za Chrystusem jako Jego uczniowie.
„Kto chce zachować swoje życie” tu, na ziemi, żyjąc z myślą tylko o sobie, ten straci je w wymiarze wieczności. Jeżeli zaś ktoś „straci swoje życie” tu, na ziemi, ze względu na Jezusa, czyli żyjąc dla innych, ten je zachowa w wymiarze życia wiecznego.
Dwie ostatnie wypowiedzi Jezusa z dzisiejszej Ewangelii odnoszą się zapewne do dwu różnych „etapów” funkcjonowania Królestwa Bożego: najpierw chodzi o Królestwo Ojca i jego preludium — sąd ostateczny, czyli etap drugi, finalny (w.27). Następnie chodzi o Królestwo Syna i jego preludium — zburzenie Jerozolimy w roku 70, czyli etap pierwszy, widzialny (w.28).
Mt 17,22-27
Każdy dorosły Izraelita, niezależnie od miejsca swego zamieszkania na obszarze Imperium Rzymskiego, był zobowiązany płacić roczny podatek na świątynię Jerozolimską w wysokości „didrachmy”, czyli dwu drachm greckich. Był to odpowiednik dwu denarów rzymskich albo pół szekla. Przeliczając to na pracę ludzką, była to zapłata za dwa dni pracy robotnika niewykwalifikowanego.
Inaczej mówiąc, każdy dorosły Izraelita, czyli mający co najmniej 20 lat i więcej, winien dwa dni w ciągu roku odpracować na rzecz świątyni. Tyle żądało na rzecz kultu od swoich wiernych Prawo Mojżeszowe (Wj 30,13n). Czy jest to dużo, czy mało, pozostawmy subiektywnej ocenie każdego z nas.
Stater był monetą równą dwu didrachmom, czyli dokładnie tyle, ile wynosił podatek za dwie osoby. I taką właśnie monetę znalazł Piotr w pyszczku ryby złowionej na polecenie Jezusa w Jeziorze Galilejskim. Wydarzenie było niewątpliwie cudowne, gdy chodzi o czas i miejsce, ale też prawdopodobne, jeśli weźmiemy pod uwagę specyficzny gatunek ryby żyjącej w jeziorze, zwanej Tilapia galilea, czyli pielęgnica, która składa ikrę w pyszczku, uprzednio połykając jakiś kamyk lub… monetę z dna jeziora, by nie połknąć ikry. Lubi ona gorące, tropikalne wody w rejonie dzisiejszej Tabghi, czyli miejscowości określanej dawniej jako Siedem Ciepłych Źródeł (słowo tabgha jest zniekształconą grecką nazwą hepta pegōn, czyli właśnie „siedem źródeł”).
Zasadniczą myślą dzisiejszej Ewangelii jest wskazanie na Jezusa jako na Syna Bożego, a na Jego uczniów — jako na przybranych synów Bożych. Są przecież Jego braćmi: „oto moja Matka i moi bracia” (12,49n).
Jeśli więc podatek jest zbierany na świątynię, a świątynia jest miejscem kultu i własnością Najwyższego, to Jezus i Jego uczniowie są zwolnieni od takiego podatku. Synowie królewscy bowiem podatku nie płacą.
Czy mam świadomość bycia „królewskim potomstwem”?
W tej scenie wymowne są też słowa Jezusa skierowane do Piotra: „weź go [statera] i daj go za Mnie i za siebie”. Jezus stawia Piotra na równi z sobą, traktuje go jako swego najbliższego przyjaciela. Jako brata. Miło jest usłyszeć takie słowa z ust Boga Człowieka.
Ciekawe, co Jezus powiedziałby do mnie?
Mt 25,1-13
Przypowieść o dziesięciu dziewicach to obraz zróżnicowania Królestwa niebieskiego w jego fazie jeszcze widzialnej, czyli jako Kościół.
Pięć dziewic jest nazwanych „roztropnymi” (gr. fronimoi), gdyż swoje życie chrześcijańskie spędzają w taki sposób, aby zawsze być przygotowanymi na spotkanie z przychodzącym Panem. Można powiedzieć, że żyją w stanie łaski uświęcającej, czyli tak, by w każdej chwili móc przyjąć Jezusa w Komunii świętej, wejść z Nim do sali balowej Królestwa.
Pozostałe panny są nazwane „głupimi” (gr. mōrai), gdyż nie przywiązują wystarczającej troski do swego zbawienia i w chwili nadejścia Oblubieńca okażą się być nieprzygotowane. Będą na tyle „głupie”, że za radą „roztropnych” (które w tym kontekście można też nazwać „przebiegłymi”) pójdą „o północy” (!) do miasta, by zakupić brakującej im oliwy do lamp, choć wiadomo, że o takiej porze nie znajdą żadnego sprzedawcy. Ale, niestety, przekonają się o tym dopiero na miejscu. Gdy wrócą, będzie już „po balu”.
W taki to sposób ujawnia się „głupota” jednych, czyli brak troski o sprawy Boże w swoim życiu, i jej konsekwencje, oraz „roztropność i przebiegłość” drugich, czyli takie kształtowanie swego życia chrześcijańskiego, aby nigdy nie stracić w nim „kontaktu wzrokowego” z Jezusem.
A jaką „panną” ja jestem?
Mt 16,24-27
„Zaprzeć się samego siebie” oznacza zrezygnować z szukania wyłącznie własnej korzyści i wygody.
„Wziąć swój krzyż” to podejmować codziennie trudy i wymogi chrześcijańskiego życia. Tylko w ten sposób idziemy za Chrystusem jako Jego uczniowie.
„Kto chce zachować swoje życie” tu, na ziemi, żyjąc z myślą tylko o sobie, ten straci je w wymiarze wieczności. Jeżeli zaś ktoś „straci swoje życie” tu, na ziemi, ze względu na Jezusa, czyli żyjąc dla innych, ten je zachowa w wymiarze życia wiecznego.
Końcowa wypowiedź z dzisiejszej Ewangelii (w.27) odnosi się do inauguracji ostatniego etapu historii zbawienia: nadejścia wiecznego Królestwa Ojca, zapoczątkowanego sądem ostatecznym i rozliczeniem człowieka nie z ilości odmówionych w życiu modlitw, ale… „według jego postępowania”.
Mt 18,21 — 19,1
Wg tradycyjnego nauczania żydowskiego, drugiej osobie można było przebaczyć do trzech razy. Tylko Bóg mógł przebaczyć cztery razy.
Pytanie Piotra jest więc symboliczne: „siódemka” oznacza bowiem „zawsze, stale”. Piotr zapewne sądził, że tym pytaniem okaże się bardzo postępowy teologicznie. Jezus jednak odpowiedział mu: nie „siedem razy”, lecz „siedemdziesiąt siedem razy”, co oznacza: absolutnie zawsze, nie może być w twoim życiu takiej sytuacji, w której miałbyś nie przebaczyć swemu bratu.
Inaczej mówiąc, rozliczenie z doznanych krzywd trzeba zawsze zostawić Bogu, a Jego decyzja z pewnością będzie nas satysfakcjonować. Każde ludzkie rozliczenie przybierze (często) formę zemsty lub odwetu.
Na poparcie swych słów Jezus przytacza przypowieść o dwu sługach, którzy byli winni swemu panu pieniądze: jeden 10 tys. talentów, drugi — 100 denarów.
100 denarów oznacza zapłatę za 100 dni pracy robotnika niewykwalifikowanego, czyli jest to dług ok. 3 miesięcy pracy.
10 tys. talentów to 60 mln. denarów, czyli dług, który trzeba by było zwrócić pracując „w piątek i świątek” przez ponad 163 383 lata.
Jest to, oczywiście, dług niemożliwy zarówno do zwrócenia, jak i do zaciągnięcia. Jezus używa tu przesady (tzw. hiperboli), żeby pokazać, jak wielka jest różnica między tym, co Bóg nam darowuje i puszcza w niepamięć, a tym, czego my nie chcemy przebaczyć naszym braciom.
Ale też jasno ostrzega: dla tych, którzy nie będą chcieli mimo wszystko wybaczyć, miejscem przeznaczenia wiecznego stanie się miejsce wiecznego nieprzebaczenia.
Mt 19,3-12
Małżonkowie, jeśli zawarli ważny (czyli monogamiczny i heteroseksualny, bez przymusu i z pełną świadomością tego, co czynią, i bez wprowadzenia w błąd którejkolwiek ze stron) związek małżeński we wspólnocie Kościoła, a zatem przed Bogiem, są odtąd „jednym ciałem”, jednym organizmem. Rozerwanie takiego związku jest zadaniem śmierci temu ciału, niezależnie, z czyjej winy to rozejście się nastąpiło. To są tragiczne konsekwencje i dla obojga rodziców, i dla ich dzieci.
Chrześcijanie wchodząc „lekką ręką” w rozwody, „zabijają” samych siebie. Chrześcijaństwo obecnie to jest jedno wielkie cmentarzysko (i to nawet nie wspominając o aborcji i eutanazji). Żyjemy jako żywe trupy. Fizycznie być może wszystko jest o.k., ale duchowo, a stąd i psychicznie — jesteśmy martwi, cierpiący. A to też wpływa i na naszą stronę fizyczną, człowiek bowiem jest całością. Ten obraz jest naprawdę straszny. Na swoje własne życzenie uśmiercamy samych siebie, swoje szczęście, już tu, na ziemi.
Jezu, daj nam zrozumienie i siłę ducha, Twego Ducha, by trwać w jedności małżeńskiej. By żyć i cieszyć się życiem.
Jeśli tak się sprawy mają, to rzeczywiście można pomyśleć, że nie warto się żenić, bo widać trudno jest człowiekowi wytrwać w wierności przez lata, aż do końca. Trudno jest nie zniechęcić się w obliczu niezrozumienia, chorób, problemów, niedojrzałości jednej ze stron.
Ale przecież Ty dajesz łaskę, dajesz siły i moc do wytrwania. Żebyśmy tylko „chcieli chcieć”, żebyśmy chcieli budować nasze życie małżeńskie i rodzinne na Tobie, na mocnym fundamencie, a nie na piasku ulotnych wartości, emocji, mody, medialnych trendów i opinii.
Dlatego pragniesz, byśmy karmili się Twymi Sakramentami i trwali w Twoim Kościele, który założyłeś tylko i wyłącznie dla naszego dobra, dla naszego bezpieczeństwa, dla naszego wytrwania do końca w wierności.
Mt 19,13-15
Biegające po kościele i hałasujące w czasie mszy świętej dzieci, choć są radością i dumą dla rodziców i dziadków, to jednak są utrapieniem dla duszpasterzy, którzy ze smutkiem widzą, jak trudno jest wtedy zachować atmosferę skupienia i modlitwy.
Jezus nigdy nie odtrącał dzieci. Wprost przeciwnie, gdy zauważył, jak Jego uczniowie, zapewne w trosce o Jego wypoczynek, zabraniali im zbliżać się do Niego, powiedział im twardo, aby tego nie czynili, do takich bowiem należy Królestwo niebieskie. „Do takich”, tzn. nie tyle w sensie dosłownym: „do dzieci”, co raczej do osób o takiej prostolinijnej i szczerej postawie.
Kto bowiem — jak mówi Jezus na innym miejscu — nie przyjmie Królestwa Bożego jak dziecko, czyli z pełną otwartością, zaufaniem, ten „z całą pewnością do niego nie wejdzie”.
Daj, Panie, bym był dzieckiem: nie: naiwnym, ale duchowo prostym i czystym.
Mt 19,23-30
Uczniom Jezusa, wychowanym w żydowskiej tradycji przesadnego wręcz kultu dóbr materialnych, trudno było pojąć Jego słowa o bogactwie jako zasadniczej przeszkodzie w osiągnięciu Królestwa niebieskiego. Przecież w Starym Testamencie to był jeden ze znaków Bożej łaskawości. Kto więcej posiada dóbr, ten ma więcej Bożego błogosławieństwa!
Jezus jednak prostuje to mniemanie, wskazując, że bogatemu trudno jest wejść do Królestwa, gdy w dostatkach pokłada swą ufność i często obojętny jest dla niego żywy kontakt z Bogiem i drugim człowiekiem. Z przepracowania nie ma nań po prostu ani czasu, ani chęci. Podobnie jak wielbłądowi niemożliwe jest przejść przez ucho igielne.
Lecz niech żywi, a chętni, nie tracą nadziei: to, co niemożliwe jest u ludzi, możliwe jest u Boga. Bóg jest w stanie dać łaskę przejrzenia na oczy każdemu, kto o nią poprosi.
Apostołowie, choć mocno zdumieni, a nawet przestraszeni wypowiedzią Jezusa, odnajdują jednak jakieś elementy ubóstwa i opuszczenia w swoim życiu i ustami Piotra pytają lękliwie: opuściliśmy nasze domy i rodziny, nasz dobrze prosperujący biznes rybacki, poszliśmy za Tobą, czy to wystarczy, by wejść do Królestwa?
Jezus odpowiada im, że zasiądą obok Niego w Królestwie niebieskim „na dwunastu tronach” i będą sądzić „dwanaście szczepów Izraela”. Co to znaczy? Że Jezus da ich udział w swej władzy nad wspólnotą zbawionych w niebie.
A potem zapowiada im i nam, że każdy, kto ze względu na Niego opuści swoich najbliższych oraz posiadane dobra materialne, niezależnie od tego, czy uczyni to realnie, czy też duchowo: nabierając do nich pewnego dystansu i stawiając Jezusa w swym życiu ponad tym wszystkim — już teraz, na ziemi, otrzyma stokrotnie więcej. A zatem Bóg mu to wynagrodzi — jak mówimy — „w dwójnasób”, choć zapewne nie obejdzie się bez cierpienia, prześladowań, niezrozumienia, bo taki jest kontekst ludzkiego życia tutaj, na ziemi.
Ponadto osiągnie też i życie wieczne w Jego Królestwie.
Trzeba tylko wytrwać przy Nim do końca.
Mt 20,1-16a
Bóg jest wolny w swoich decyzjach, nie podlega zatem ludzkiej ocenie i osądowi.
Jeżeli chce także temu, co przepracował w Jego winnicy zaledwie jedną godzinę, dać zapłatę równą całej dniówce (jeden denar), to jest to Jego wola i Jego prawo, i człowiek nie może na to się oburzać, czy uważać, że jest to niesprawiedliwe. To przecież Bóg jest Bogiem i może podejmować takie decyzje, jakie chce. Jak Jeremiaszowy garncarz, który z posiadanej gliny czyni to, co zechce, i tak ją kształtuje, jak na to ma ochotę. To garncarz decyduje, nie glina. Tak samo i tutaj: gospodarz winnicy, czyli jej właściciel, ma prawo do niej nająć, kogo chce, i zapłacić, ile chce. „Czyż nie wolno mi uczynić w moich włościach tego, co chcę?”
Czy ja czasem nie jest podobny do tych oburzonych pracowników winnicy?
Dzięki Ci, Panie, że jesteś dobry. Pozostań takim na zawsze. Bądź miłosierny wobec nas, Twoich najemnych pracowników. Jesteśmy jedynie nieużytecznymi sługami, wykonaliśmy jedynie to, co powinniśmy byli wykonać. A może nawet i tego nie wykonaliśmy.
Prosimy Cię, byś nas chronił od porównywania się z innymi, od zazdrości i złości, byś raczej napełniał nasze serca wdzięcznością i radością ze wspólnoty wszystkich najemnych pracowników Twej winnicy, ilu ich tylko wezwiesz i kiedykolwiek ich wezwiesz.
Ci, którzy uważają siebie za ważniejszych, godniejszych, lepszych tu, na ziemi, mogą się okazać przed Bogiem ostatnimi. Wszystko należy od ich myślenia, oceniania, od stawania w prawdzie przed Bogiem. Powinniśmy już teraz kształtować siebie na Boże podobieństwo, abyśmy mogli powiedzieć Bogu „tak” także w tym ostatnim, decydującym momencie naszego życia.
Twój denar, Panie, nie rozmienia się na drobne, nie masz większej i mniejszej zapłaty dla Twoich pracowników, wszyscy otrzymają tyle samo: Królestwo niebieskie — bez żadnych stref zastrzeżonych czy zarezerwowanych dla lepszych, dla VIPów. Albo nie otrzymają nic.
Mt 22,1-14
Dzisiejsza przypowieść o uczcie weselnej jest przestrogą przed lekceważeniem zaproszenia wystosowanego przez Boga, jako gospodarza uczty niebieskiej, do Narodu Wybranego (w.3-8) i do osób pozostałych (w.9-14).
Bóg bowiem zaprasza nas wszystkich bez żadnego wyjątku, tylko czy my będziemy chcieli przyjść? Czy będziemy jeszcze chcieli założyć ową „szatę weselną”, endyma gamū, symbolizującą stan łaski uświęcającej (w.11.12)? Czy niebo i przebywanie z Bogiem, w Jego towarzystwie, przez całą wieczność będzie jeszcze dla nas, ludzi, jakąś wartością?
Człowiek nie mający właściwej szaty weselnej — jak słyszymy — „oniemiał”, a poprawniej tłumacząc: „zamilkł”, nie mając nic na swoje usprawiedliwienie. Nieodpowiedniość jego stroju jest, jak widać, tylko jego winą i zaniedbaniem.
Bóg nie przymusza nas siłą do wejścia do Jego szczęścia i uczestniczenia w nim. Jedyny przymus to przymus miłości.
Wytrwałą i stale świeżą wiarę w Ciebie oraz pełną miłości odpowiedź na Twoje zaproszenie daj nam dzisiaj, Panie!
Mt 22,34-40
Jezus powiada, że Boga JHWH należy kochać całym sobą, bez żadnego „ale”. A zatem nie może być we mnie nic takiego, co by nie było w pełni ukierunkowane na Boga, na relację z Nim.
Prawdziwa miłość to pełne zaangażowanie. W taki sposób Bóg kocha człowieka od samego początku, od czasu raju. A nawet wcześniej. A szatan chciał wmówić człowiekowi, że Bóg kocha go tylko częściowo, że nie jest w pełni szczery wobec niego: nie można zatem Bogu zaufać, trzeba samemu zawalczyć o swoje dobro i szczęście. Jeśli człowiek tego nie uczyni, przegra w starciu z Bogiem. Człowiek winien więc wziąć swój los w swoje własne ręce, nie oglądając się na Boga, a wręcz walcząc z Nim, by nie stracić swego szczęścia i swej wolności i niezależności.
Co za przebiegłość szatańskiej pokusy, za którą człowiek jednak poszedł.
Boże, pomóż mi uświadamiać sobie nieustannie, że Ty naprawdę mnie kochasz całym sobą, że jesteś absolutnie szczery i otwarty wobec mnie i że takiej postawy pełnej miłości i szczerości oczekujesz ode mnie.
I to jest najważniejsze przykazanie: przykazanie o pełnym zaufaniu i zawierzeniu.
Drugie przykazanie to miłość bliźniego jak samego siebie. Najpierw muszę jednak w pełni akceptować siebie takim, jaki jestem, jeśli chcę miłować bliźniego. Nie mogę zatem miłować drugiego człowieka, jeśli najpierw nie miłuję samego siebie. W Bogu.
Jezus powiada, że na tych dwu przykazaniach „jest zawieszone” całe Prawo oraz Prorocy, cały Stary Testament, czyli wszystko to, co Żydzi uznają za natchnione i miarodajne. Całe Boże Słowo jest ukierunkowane na przykazanie pełnej miłości Boga, bliźniego i samego siebie. Trzy relacje i za każdym razem pełne, prawdziwe i szczere zaangażowanie ze strony człowieka.
Mt 23,1-12
„Katedra Mojżesza” to urząd nauczycielski sprawowany przez uczonych w Piśmie i faryzeuszów w duchu wielkiego prawodawcy Narodu Wybranego. Jezus poleca zachowywać ich słowa, bo nauczają poprawnie, przestrzega jednak przed naśladowaniem ich czynów, bo postępują przewrotnie. Dlatego nazywa ich obłudnikami, po grecku — hipokrytami, co w tłumaczeniu na język polski oznacza ni mniej, ni więcej tylko „aktorzy”, bo tak jak oni zakładają maski na twarz i udają kogoś innego niż są w rzeczywistości.
Filakterie to niewielkie paski pergaminowe, na których z pobożności zapisywano różne teksty starotestamentowe, przede wszystkim wyznanie wiary Izraela (Pwt 6,4). Im ktoś chciał okazać się pobożniejszy, tym bardziej poszerzał te taśmy, dopisując jakieś nowe cytaty biblijne.
Frędzle u płaszczów wskazywały na pamięć o Bożych przykazaniach. Im były dłuższe, tym bardziej pobożnym jawił się wobec innych ich właściciel. Jezus ocenia te działania jednoznacznie: „wszystkie swe uczynki spełniają wyłącznie w tym celu, by ludziom się pokazać”.
Przestroga skierowana do uczniów, by nie pozwalali nazywać się nauczycielem, mistrzem czy ojcem odnosi się do żydowskiej tytułomanii czasów Jezusa. Wszystko to bowiem były tytuły honorowe, których domagali się wobec siebie członkowie Sanhedrynu, czyli Wysokiej Rady Jerozolimskiej.
Jezus pragnie, by Jego uczniowie mieli poprawną, Bożą hierarchię wartości: jedynym prawdziwym ich ojcem jest Bóg Ojciec w niebie, Jezus jest dla nich Nauczycielem i Mistrzem, oni zaś wobec siebie są braćmi i sługami.
„Każdy bowiem, kto wywyższa samego siebie, zostanie [przez Boga] poniżony (passivum divinum), a każdy, kto uniża samego siebie, zostanie [przez Boga] wywyższony”.
Mt 23,23-26
Powyższa wypowiedź należy do szerszego kontekstu tzw. „siedmiu biada”, które Jezus kieruje przeciw uczonym w Piśmie i faryzeuszom, obłudnie interpretującym normy Prawa Mojżeszowego. Tym razem chodzi o drobiazgowe przestrzeganie nakazu oddawania dziesięciny „z mięty, kopru i kminku”, czyli z tego, co jest zupełnie bez wartości, w zestawieniu z lekceważeniem zachowania sprawiedliwości, miłosierdzia i wiary w życiu ludzkim. Jest to właśnie takie „przecedzanie” komara, a połykanie wielbłąda.
Jezus zarzuca im nadto, że dbają wyłącznie o sprawy zewnętrzne, dla „oka ludzkiego”, troszczą się o swój image, czyli o tę zewnętrzną stronę „kielicha i misy”, natomiast nie dbają o prawdę swego wnętrza, o czystość swych myśli, o szczerość i autentyzm swego postępowania.
A piękno zewnętrzne zależy od czystości wewnętrznej. I tu nie pomogą żadne kosmetyki.
Mt 24,42-51
Przeczytany fragment Ewangelii tematycznie podejmuje myśl o czuwaniu, o duchowej gotowości na spotkanie z Panem. Z jednej strony chodzi więc o to, by nie dać się zaskoczyć osobowemu złu, czyli szatanowi, ale z drugiej strony — i to jest ważniejsze — by trwać wiernie przy Chrystusie każdego dnia, w radości i smutku, w zdrowiu i chorobie. By — jak mówiła błogosławiona Matka Teresa z Kalkuty — iść za Nim, a nie przed Nim. To On toruje drogę.
Jezus zwraca również uwagę na to, iż komu wiele zlecono w ramach danej wspólnoty, od tego też wiele wymagać się będzie. Kto otrzymał od Boga wiele talentów, kto pełni więcej funkcji na rzecz społeczności i ma więcej obowiązków, tym bardziej winien czuwać nad dobrym wykorzystaniem tych darów i nad samym sobą, by nie dać się zwieść ułudzie bogactwa, władzy, znaczenia, czy też przewrotnemu myśleniu: „jeszcze jest czas, przede mną jeszcze długie życie, zdążę się zmienić”.
… „bo o godzinie, której się nie domyślacie, Syn Człowieczy przyjdzie”.
Mt 25,14-30
Gospodarz dał każdemu z trzech sług różną ilość talentów, „każdemu stosownie do jego własnej możliwości” zarabiania, pomnażania tych dóbr. Nie było to zatem arbitralne i przypadkowe rozdanie, ale przemyślane, uwzględniające ich możliwości i zdolności. Dlatego jeden otrzymał pięć, drugi dwa, a trzeci tylko jeden talent. Gdyż tyle właśnie — w opinii ich pana — każdy z nich był w stanie dobrze wykorzystać.
Dziękuję Ci, Panie, za te słowa. Bo one oznaczają, że nie żądasz od nikogo ponad to, co mu dałeś i o czym wiesz, że leży niejako w jego mocy, aby to pomnożyć i dobrze wykorzystać. Nie żądasz od człowieka rzeczy niemożliwych, ale pragniesz też, by pracował i pomnażał otrzymane od Ciebie dary i dobra, by nie był gnuśny i leniwy.
Pomóż nam, Panie, pomnażać to, co otrzymaliśmy od Ciebie, nie zmarnować Twych darów.
Kolejną prawdą, którą przekazuje dzisiejsza Ewangelia, jest ta, że wcześniej czy później Bóg jako gospodarz wezwie do siebie swoje sługi i rozliczy każdego z nich z wykorzystania otrzymanych talentów. Nie będzie tu przedawnienia, nie będzie zapomnienia. Nie można zatem sobie przewrotnie powiedzieć, że Bóg będzie miłosierny i rozliczenie nie nastąpi.
Zarówno ten, który otrzymał pięć talentów, jak i ten, który otrzymał dwa talenty, usłyszeli identyczną pochwałę od gospodarza. Pomnożyli bowiem w 100% otrzymane wcześniej od niego dary. Ten, kto więcej przyniósł, nie otrzymał większej pochwały niż ten, co przyniósł mniej. Nie liczy się bowiem ilość przyniesionych dóbr, ale ich odpowiednie pomnożenie stosownie do posiadanych możliwości. To wydaje się być kluczowe zdanie tego opowiadania.
Nie wystarczy więc, że będę „trochę” pracował i „coś tam” robił. To ma być praca efektywna: „podwojenie” Bożych darów. A ponieważ nie wiem dokładnie, jaką miarą jest owo „podwojenie”, muszę pracować intensywnie, „nie zasypiać gruszek w popiele”.
Proszę Cię, Panie, o łaskę pracy efektywnej, a nie: efektownej. O łaskę takiej pracy na każdym polu: materialnym i duchowym.
Jeżeli zaś czuję, że nie jestem w stanie pomnożyć te talenty, to przynajmniej powinienen oddać je w ręce tych, którzy potrafią nimi rozporządzić, w ręce „bankierów”. Można tu pomyśleć o kierowniku duchowym, który odpowiednio je rozezna i pomoże rozwinąć. Skoro sam nie potrafię tego dobrze uczynić, to może winienen zwrócić się do tych, którzy to potrafią?
Mt 1,1-16.18-23
Nie rozumiem, po co czytać taką długą genealogię Jezusa, skoro i tak nikt jej nie zapamięta? I komu ona jest potrzebna?
Z naszego punktu widzenia wydaje się to zbytecznie i dlatego często się ją opuszcza, ale z punktu widzenia Semity genealogia jest jak dowód osobisty, jak paszport potwierdzający czyjąś tożsamość, czyjeś zakorzenienie w narodzie, pochodzenie z danej społeczności.
Jezus posiada najdłuższą genealogię w Biblii. Poprzez króla Dawida sięga ona samego Abrahama, czyli protoplasy Narodu Wybranego. Nikt nie ma dłuższej i lepszej genealogii, a to oznacza, że Jezus jest najdoskonalszym przedstawicielem swego narodu, jest Żydem par excellence. Pochodzi nadto z królewskiego rodu i na Nim wypełniają się wszystkie zapowiedzi i oczekiwania Starego Testamentu.
Mateusz Ewangelista przedstawił rodowód Jezusa w bardzo symbolicznym układzie: 3 x po 14 imion: „14” jest arytmetycznym zapisem imienia „Dawid”, a ściśle: jego trzech spółgłosek: d, w, d (4 + 6 + 4). Potrojenie natomiast oznacza doprowadzenie do pełni, do doskonałości.
Inaczej mówiąc, genealogia wskazuje na Jezusa jako na oczekiwanego, idealnego władcę na wzór Dawida; władcę, na którym wreszcie wypełnią się wszystkie tęsknoty i zapowiedzi starotestamentowe.
Gwoli ścisłości trzeba jednak dodać, że cała ta genealogia dotyczy Józefa, przybranego ojca Jezusa, a nie Jego samego. Jezus bowiem narodził się „za sprawą Ducha Świętego” z Maryi, a teksty biblijne nic nie mówią na temat jej pochodzenia z królewskiego rodu Dawida.
I tak oto okazuje się, że Jezus „umyka” tym wszelkim ludzkim genealogiom: On jest kimś więcej niż tylko „przybranym” synem Dawida.
Mt 9,9-13
Krótka i prosta scena powołania Mateusza do grona Dwunastu: „pójdź za mną! On wstał i poszedł za nim”.
Ale dla pozostałych uczniów pojawienie się Mateusza w ich gronie było chyba bardzo trudne do zaakceptowania i przełknięcia. Przecież ten człowiek bezczelnie współpracował dla pieniędzy z okupantem ich ojczyzny! Przecież poszedł do Rzymian i za duże pieniądze kupił od nich dla siebie możliwość nieograniczonego i bezkarnego ściągania podatków, i to od swoich współrodaków! Czyż nie był to czystej krwi kolaborant, zdrajca i wielki grzesznik?! I takiego właśnie człowieka Jezus powołuje do grona dwunastu Apostołów? Czyżby nie znał jego CV?!
Znał. I dlatego go powołał. „Bo nie tyle potrzebują lekarza zdrowi, co raczej ci, którzy źle się mają”. Bo Jezus nie tyle przyszedł powoływać do siebie tych, którzy uważają się za sprawiedliwych (jak faryzeusze) i całkowicie przez to zamykają na Boże wezwanie, ale przyszedł powoływać i pomagać ludziom słabym i grzesznym. Tym, którzy nie liczą na siebie i swoją moc, bo wiedzą, że są słabi, ale za to szczerze i gorąco liczą na Jego przebaczenie i miłosierdzie.
Mt 5,1-12a
Usłyszane przed chwilą błogosławieństwa rozpoczynają tzw. Kazanie na Górze: pierwszą — spośród pięciu — przemowę Jezusa skierowaną do Jego uczniów na temat Królestwa niebieskiego. W redakcji Mateuszowej, nastawionej pierwotnie na odbiorców wywodzących się spośród Narodu Wybranego, było to wyraźne nawiązanie do pięciu pierwszych ksiąg Starego Testamentu, przypisywanych autorstwu Mojżesza. Chodziło o pokazanie, że Jezus jest jak Mojżesz, który dał narodowi Prawo. Jest nowym Mojżeszem, jest kimś więcej niż Mojżesz.
Liczba błogosławieństw — osiem — oznacza symbolicznie pełnię szczęścia Królestwa Niebieskiego (tak jak siódemka oznacza pełnię i doskonałość w wymiarze ziemskim). Można zatem wnioskować, iż ten, kto żyje błogosławieństwami, już teraz, na ziemi, czuje przedsmak szczęścia Królestwa Bożego.
O tym świadczy użyte w tekście oryginalnym greckie słowo makarioi, dosłownie: „szczęśliwi” (a nie: „błogosławieni”). Potwierdza to myśl, że właśnie teraz, w wymiarze trudnej i bolesnej rzeczywistości, chrześcijanin może doświadczać owego szczęścia Królestwa niebieskiego, jakkolwiek jest to jeszcze „szczęście przez łzy”.
Czy mogę się podpisać pod którymś z tych „błogosławieństw”?
Mt 12,46-50
Twoja rodzina, Jezu, a chyba przede wszystkim Twoi bracia, czyli kuzyni, przyszli, aby Cię zabrać do domu. Dziwny był dla nich Twój styl życia (masz już swoje lata, a nie żenisz się; zostawiłeś Matkę samą w domu — chyba już jako wdowę — i nie troszczysz się o Nią: wbrew przykazaniu Bożemu: „czcij ojca swego i matkę swoją”; przyjąłeś na siebie funkcję jakiegoś wędrownego nauczyciela, do tego jeszcze kontestującego nie tyle nauczanie, co postawę życiową nauczycieli w Prawie, kapłanów i arcykapłanów; możesz ściągnąć na siebie nieszczęście: uwięzienie lub nawet ukamienowanie). Przyszli więc, bo uważali, że „odszedłeś od zmysłów” i trzeba Cię teraz chronić, zabierając do domu. Wciągnęli w tę „troskę o Ciebie” również Twoją Matkę — przyszła razem z nimi, aby „z Tobą porozmawiać”.
Wypowiedziałeś wtedy znamienne, choć dla rodziny może nieco szorskie słowa, takie pytanie retoryczne: „któż jest moją matką i którzy są moimi braćmi?”, i wyciągnąwszy rękę nad swoimi uczniami sam odpowiedziałeś na to pytanie, tak jakbyś chciał, żeby nie było tu żadnych niejasności: „oto moja matka i moi bracia”.
Odrzuciłeś więzy krwi? Wyżej postawiłeś więzy braterstwa duchowego niż pokrewieństwa? Wywróciłeś do góry nogami tradycje rodowe, uświęconą praktykę narodu wybranego? Byłeś jak anarchista?
W dalszej części swej odpowiedzi podajesz motywacje: „kto bowiem spełnia wolę Ojca mojego, który jest w niebiosach, ten jest dla mnie bratem i siostrą, i matką”.
Ważniejsze jest dla Ciebie pełnienie woli Bożej i to warunkuje przynależność do „rodziny Jezusa”. Więzy krwi mają swoje znaczenie o tyle tylko, o ile osoby związane tymi więzami pełnią wolę Bożą.
A zatem Maryja jest dla Ciebie Matką nie tyle dlatego, że Cię zrodziła w sensie fizycznym, ale dlatego, że była i jest posłuszna woli Boga, jest „pierwszą Twoją uczennicą”. Tylko na takiej zasadzie i my możemy wejść do „rodziny Jezusa”.

Dzięki Ci, Jezu, że naprawdę mogę stać się „Twoim bratem”. Wystarczy, że będę spełniał wolę Twego i mojego Ojca, który jest w niebie. Pomóż mi ją właściwie i poprawnie rozpoznawać, „rozróżniać duchy”; nabierać wprawy, nawyku, rozpoznawania Ciebie i Twoich natchnień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz