czwartek, 12 grudnia 2013

Medytacje nad Słowem (Łk)

Łk 14,15-24
Radosne i pogodne biesiadowanie przy wspólnym stole jest punktem wyjścia do filozoficznej refleksji ze strony jednego ze współbiesiadników na temat radości ucztowania kiedyś w Królestwie niebieskim. Ta myśl z kolei staje się dla Jezusa pretekstem do wypowiedzenia przestrogi przed lekceważeniem zaproszenia ze strony Boga jako gospodarza uczty niebieskiej.
Bóg bowiem zaprasza nas wszystkich bez żadnego wyjątku, tylko czy my będziemy chcieli przyjść? Czy niebo i przebywanie z Bogiem w Jego towarzystwie przez całą wieczność będzie jeszcze dla nas, ludzi, jakąś wartością?

Bóg nie przymusza nas siłą do wejścia do Jego szczęścia i uczestniczenia w nim. Jedyny przymus to przymus miłości.
Wytrwałą i stale świeżą wiarę w Ciebie oraz pełną miłości odpowiedź na Twoje zaproszenie daj nam dzisiaj, Panie!
Łk 14,25-33
W dzisiejszej Ewangelii Jezus trzykrotnie w radykalny sposób zapowiada, kto nie może być Jego uczniem.
Po pierwsze, ten, kto nie ma "w nienawiści" swojej rodziny i siebie samego, czyli - tłumacząc ten semityzm na język polski - ten, kto nie kocha Jezusa bardziej niż swoją rodzinę i samego siebie.
Po drugie, uczniem Jezusa nie może być ten, kto idzie, co prawda, za Nim, ale nie niesie swego krzyża, czyli ucieka przed trudami i obowiązkami codziennego, chrześcijańskiego życia (np. opieka nad rodziną, praca, dialog z Bogiem).
Po trzecie, ten, kto nie wyrzeka się wszystkiego, co posiada, czyli ten, kto nie ma zdrowego dystansu do posiadanych dóbr materialnych, kto nie potrafi być wewnętrznie wolny.
Innymi słowy, Jezus oczekuje od tych, którzy chcą stać się Jego uczniami, że to On będzie w ich życiu na pierwszym miejscu, przed wszystkimi osobami i przed wszystkimi rzeczami.
I ma w tym niepodważalną rację, bo jest to rzeczywiście dla naszego dobra: dopiero bowiem wtedy, gdy człowiek ma właściwą relację do Boga, będzie miał i właściwą relację do bliźniego, i właściwe podejście do dóbr materialnych.
Łk 15,1-10
Faryzeusze, duchowi przywódcy Narodu Wybranego, mieli za złe Jezusowi, że otacza się ludźmi z marginesu społecznego; że spotyka się z nimi, rozmawia i - co gorsze - jada z nimi. Ich rozumienie świętości polegało na radykalnym odseparowaniu się od zła. Niestety, było to też radykalne odseparowanie się od ludzi.
Jezus tak nie czyni. Jego rozumienie świętości to z jednej strony zachować siebie nieskalanym od zła moralnego, ale z drugiej - fascynować swą świętością innych ludzi i przez to pociągać ich do Boga.
On troszczy się o każdą zagubioną owcę i o każdą zgubioną drachmę, ale nie wynika to ze skąpstwa: to wynika z miłości. Z miłości do każdego człowieka potrzebującego pomocy, zagubionego. W niebie bowiem większa będzie radość z jednego grzesznika, który właśnie się nawraca, niż nawet z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy w danym momencie nawrócenia ani specjalnej troski Boga nie potrzebują.
Łk 10,1-9
Łukasz Ewangelista wspomina o dwu różnych rodzajach misji, na które Jezus posyła swoich uczniów: gdy wysyła Dwunastu, to jest to misja skierowana do dwunastu pokoleń Izraela; gdy zaś wysyła 72, to jest to misja skierowana do świata pogan, gdyż tyle jest symbolicznie narodów pogańskich wymienionych w Księdze Rodzaju.
Wysyła ich za każdym razem po dwóch, bo wyłącznie na świadectwie dwu lub trzech osób “może oprzeć się prawda”, zgodnie z Księgą Powtórzonego Prawa.
Nie powinni nikogo w drodze pozdrawiać, gdyż według praktyki semickiej - pozdrowienie zajmowało sporą część dnia, obejmując także hojną gościnę. Nie należy więc tracić czasu na to, co choć jest ważne, to przecież w tym wypadku nie jest najważniejsze.
Przede wszystkim mają prosić “Pana żniwa”, czyli Boga, aby wyprawił jak najwięcej dobrych pracowników na swoje żniwo, czyli do przepowiadania radosnej nowiny o przybliżaniu się Królestwa Bożego.
W tę misję jesteśmy włączeni my wszyscy. A chociaż może często czujemy się w naszym środowisku jak “owce między wilkami”, czyli skazani na pożarcie, to jednak siłą owiec jest ich Pasterz. Gdy są z Nim, nie muszą się niczego obawiać.
Łk 17,11-19
Trąd - straszna choroba, skazująca człowieka na powolne umieranie, i to nie w domu rodzinnym czy hospicjum, ale absolutnie poza społecznością ludzi zdrowych. Marginalizacja życia i wyrok śmierci.
Od takiej choroby mógł uwolnić tylko Bóg.
Stąd dziesięciu trędowatych, żyjących w zamkniętej społeczności gdzieś na pograniczu Galilei i Samarii, zastąpiło pewnego razu drogę Jezusowi i zachowując odpowiednią odległość wołało błagalnie: "Jezusie, Mistrzu, ulituj się nad nami!". Kazał im iść, pokazać się kapłanom w Jerozolimie. Zbył ich? Nie, ale zgodnie z Prawem Mojżeszowym to w gestii kapłana było stwierdzić, czy dana osoba jest już zdrowa, czy jeszcze nie (kapłan zatem nie leczył i nie uzdrawiał, on wyłącznie stwierdzał stan zdrowia).
Jednakże, żeby iść do Jerozolimy, trzeba być zdrowym i wolnym od trądu. Jezus zażądał więc od nich głębokiej wiary, że warto jest wybrać się w tę pozornie bezsensowną pielgrzymkę.
Zostali oczyszczeni, wszyscy, co do jednego, ale tylko jeden wrócił, by podziękować, a był to w dodatku Samarytanin - w oczach Żydów: godny pogardy, znienawidzony, nieczysty. Tylko on powrócił, by oddać chwałę Bogu.
Jakże często gorąco błagamy Boga o wysłuchanie naszych próśb, a gdy to się stanie - zapominamy powiedzieć Mu nawet zwykłe "dziękuję". Może nam brakuje i wiary, ale jakże często brakuje nam po prostu wdzięczności.
Łk 18,9-14
Przypowieść o faryzeuszu i celniku dotyczy dwu różnych postaw ludzi wierzących: z jednej strony pycha i pogarda wobec innych osób ubrana w szaty pobożności ("Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie: zdziercy, oszuści, cudzołożnicy”), z drugiej - pokorna świadomość swej grzeszności i ludzkiej słabości ("Boże, miej litość dla mnie, grzesznika").
Do domu wraca usprawiedliwiony grzesznik, a nie ten pseudo-sprawiedliwy faryzeusz.
Wobec Boga lepiej być bowiem grzesznikiem, który ma świadomość swej grzeszności, aniżeli sprawiedliwym przekonanym o swej sprawiedliwości.
Łk 5,12-16
Trądem nazywano w starożytności różne odmiany chorób skórnych, a nawet wszelkiego rodzaju zmiany na ubraniach czy murach domów (np. grzyb). W każdej z tych sytuacji należało zwrócić się do kapłana, który nie tyle leczył, co raczej wydawał diagnozę o “stanie zdrowia”, o czystości lub nieczystości osoby lub rzeczy. Wiązało się to z okresem kwarantanny, a po oczyszczeniu - ze złożeniem Bogu ofiary dziękczynnej.
Prawdziwy trąd skóry był nieuleczalny. Uważano, iż jedynie Bóg może pomóc takiej osobie.
Ileż zatem wiary musiało być w owym człowieku całym pokrytym trądem, który prosił Jezusa: “jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić”. Nie mówił: “jeśli możesz co uczynić”, ale: “jeśli chcesz”.
Ileż ludzkiego współczucia było w Jezusie, który - wbrew zakazom Prawa i zwykłej roztropności - dotknął trędowatego i powiedział: “chcę, bądź oczyszczony!” Polecił mu też pokazać się kapłanowi i złożyć ofiarę, aby w ten sposób spełnić wszelkie wymagania Prawa Mojżeszowego w tej materii.
Jezus nie przyszedł po to, by znieść Prawo, ale po to, by je wypełnić. Wypełnić miłością.
Łk 14,12-14
Jezus mówi nam dzisiaj, żeby nie zapraszać na posiłek swoich krewnych czy znajomych, którzy mogliby potem i nas zaprosić do siebie z rewizytą, gdyż wówczas nie będziemy mieli nagrody u Boga.
Jeżeli zatem oczekujemy odpłaty za dobre czyny, to powinniśmy zaprosić na posiłek tych, którzy nie są w stanie nam się zrewanżować. Wtedy nasza nagroda będzie w niebie, bo Bóg nie pozostawia dobrych czynów bez zauważenia.
Jeśli więc chcemy mieć „pewną” nagrodę u Boga, bądźmy „przebiegli” w sprawach Bożych: czyńmy dobro przede wszystkim wobec tych, którzy nie są w stanie nam się w podobny sposób odwdzięczyć.
Łk 2,21-24
Dlaczego Jezus otrzymuje imię „Jezus” (J[eh]oszua)? Ponieważ imię to w języku hebrajskim oznacza: „Jahwe wybawia, ratuje”, a to jest właśnie misją Jezusa. Imię zatem wyznacza misję lub na nią wskazuje.
To dotyczy też mego imienia, o ile jest ono chrześcijańskie.
Od czego to Bóg poprzez swego Syna, Jezusa, ma nas wyratować? Wszystkie teksty biblijne Nowego Testamentu wołają jednogłośnie: „od naszych grzechów”. Jezus przychodzi nas wybawić od tego wszystkiego, co jest zakłóceniem naszej relacji z Bogiem, z drugim człowiekiem czy też poważnym nieporządkiem w nas samych.
Nam wydaje się, że Jezus przede wszystkim winien uratować nas z naszych chorób i słabości, uleczyć wszystkich cierpiących, jednym słowem — być takim superterapeutą. I Jezus to czyni, to prawda. Ale zawsze wskazuje najpierw na potrzebę uzdrowienia duchowego. Bo z Jego punktu widzenia — zgodnego zresztą z myśleniem semickim — uzdrowienie fizyczne to jest uzdrowienie z konsekwencji grzechu. Przede wszystkim trzeba zatem sięgnąć do źródła zła i je wyeliminować, trzeba zagoić ropiejącą ranę, a nie tylko przykładać na nią kolejne plastry maskujące.
On przychodzi zatroszczyć się o całego człowieka. Bo On naprawdę mnie kocha, bo Jemu rzeczywiście na mnie zależy.
Wedle tradycji Mojżeszowej, kobieta po urodzeniu dziecka podlega tzw. oczyszczeniu i wtedy — jako nieczysta rytualnie — nie może pojawić się w świątyni. Jeśli porodzi dziewczynkę, czas oczyszczenia trwa łącznie 80 dni, jeśli chłopca — 40 dni.
Jeśli jest to jej pierwsze dziecko i do tego płci męskiej, winna je ofiarować Bogu na własność, ponieważ wszystko, co pierworodne płci męskiej, tak spośród ludzi, jak i spośród zwierząt, „będzie poświęcone Panu”, jak stanowiło Prawo.
Istniała praktyka wykupywania pierworodnego w zamian za jakąś ofiarę. Jeśli rodzina była bardzo biedna, tą ofiarą mogła być para synogarlic albo dwa młode gołębie. I taką właśnie ofiarę złożyła święta Rodzina.
Można sądzić, że Maryja ofiarowała Jezusa w świątyni Bogu nie tylko dlatego, że tak nakazywał przepis Prawa Mojżeszowego. Uczyniła to jako kochająca matka, bo doskonale wiedziała, iż przy całej swej trosce i zapobiegliwości nie będzie w stanie ustrzec swego dziecka przez całe jego życie od wszelkich grożących mu niebezpieczeństw. Poleciła więc je Bogu jako najlepszemu Ojcu.
Czy moja miłość do dzieci — jako ojca lub matki — też wyraża się w oddaniu ich pod opiekę Bogu na całe ich życie?
Łk 4,14-22a
Tymi słowami Łukasz Ewangelista rozpoczyna swoje opowiadanie o Jezusie jako Nauczycielu i Uzdrowicielu. Wieść o Nim rozchodzi się po całej okolicy, a On sam jest przez wszystkich wysławiany z powodu treści swego przepowiadania o Bogu i Jego Królestwie.
To dokładnie na Nim wypełniają się słowa proroka Izajasza wypowiedziane kilkaset lat wcześniej. On namaszczony mocą Bożego Ducha przynosi ludziom dobrą nowinę o uwolnieniu od zła duchowego i fizycznego, a czas Jego działalności staje się symbolicznym „rokiem łaski” od Pana.
Czas Kościoła to też „czas łaski” od Pana. To przedłużenie Bożego działania we wspólnocie wiary, którą Jezus założył i specjalnie do tego celu przeznaczył.
Czas Kościoła zatem to czas Bożego miłosierdzia. Korzystajmy z tego, póki trwa to, co „dziś” się nazywa. 
Łk 10,1-9
Jezus dwukrotnie posyła swoich uczniów z misją ewangelizacyjną, będącą „wprawką”, przedsmakiem tego, co ich czeka po Jego zmartwychwstaniu i wniebowstąpieniu.
Najpierw wysyła Dwunastu, bo oni mają głosić dobrą nowinę dwunastu pokoleniom Izraela. Potem wysyła siedemdziesięciu dwu, bo tyle jest narodów pogańskich wedle tzw. tablicy narodów z Rdz 10.
Wysyła „po dwóch”, ponieważ — według Starego Testamentu — tylko wtedy można uznać czyjeś słowa za prawdziwe i przyjąć jako świadectwo, jeżeli są potwierdzone przynajmniej przez dwie osoby.
Zakazuje im pozdrawiać kogokolwiek w drodze, ponieważ pozdrowienia w starożytności to nie były takie nasze zdawkowe: „Witaj! Jak się masz? No, to wszystkiego dobrego”, ale zajmowały — poprzez swój rytuał — sporą część dnia. W zakazie pozdrawiania chodzi więc o to, by nie tracić czasu na coś, co nie jest tak istotne, jak przepowiadanie nadejścia Królestwa Bożego.
Wysyłając uczniów Jezus zapowiada im, że będą jak owce między wilkami. Owca nigdy nie obroni się przed wilkiem, z zasady jest skazana na pożarcie. I taki los spotkałby uczniów Jezusa, gdyby nie Jego obecność wśród nich. To On jest Pasterzem, który obroni przed złem — osobowym złem.
Gdy owca „zmienia” swą naturę i staje się wilkiem w relacji do innych, wtedy może i nie zostanie pożarta, ale traci opiekę Pasterza. Lepiej zachować naturę owcy i cieszyć się cały czas poczuciem bezpieczeństwa, które płynie nie od siebie ani od wspólnoty (że to niby „w jedności siła”), ale od Jezusa jako prawdziwego Pasterza. „Pan jest moim pasterzem, niczego mi nie braknie”.
Jezus przypomina nam następnie podstawową prawdę powołaniową, o której często zapominamy: że to Bóg jest „Panem żniwa” i to On wyprawia robotników na swoje żniwo. Nam się wydaje, że akcja promocyjna, propagandowa, oraz nowoczesne środki multimedialne wszystko załatwią. Ale to przecież On jest Panem żniwa … „Proście więc Pana żniwa, żeby wyprawił robotników na swoje żniwo”.
Łk 10,1-9
Misja 72 uczniów, w przeciwieństwie do misji Dwunastu, jest symboliczną zapowiedzią misji ad gentes, czyli do pogan. Podstawą pod takie rozumienie jest tekst Rdz 10, nazywany „tablicą narodów”, według którego ogólna liczba narodów pogańskich zamyka się właśnie wartością „70”.
Jezus wysyłając uczniów zwraca im uwagę na fakt, by nie przeceniali swoich możliwości: mają przede wszystkim prosić „Pana żniwa”, czyli Boga, aby to On wyprawiał pracowników na swoje żniwo. Oni zaś sami są niczym owce między wilkami, a zatem — z ludzkiego punktu widzenia — nie mają żadnych szans na przeżycie w starciu z drapieżnym światem. Ich mocą, o czym winni pamiętać, jest jednak Pasterz, Jezus. To On zapewnia im prawdziwe bezpieczeństwo.
W ramach misji ad gentes mają nauczać, przepowiadać nadejście Królestwa Bożego w osobie Jezusa, uzdrawiać chorych, ale też przynosić ludziom — niejako „na dzień dobry” — Boży pokój. Pokój, który trwa i nie przemija, a którego świat dać nie może, bo go po prostu nie posiada.
Łk 4,16-27
Tymi słowami Łukasz Ewangelista rozpoczyna swoje opowiadanie o Jezusie jako Nauczycielu i Uzdrowicielu. Wieść o Nim rozchodzi się po całej okolicy, a On sam jest przez wszystkich wysławiany z powodu treści i sposobu swego przepowiadania o Bogu i Jego Królestwie.
To dokładnie na Nim wypełniają się słowa proroka Izajasza wypowiedziane kilkaset lat wcześniej. Jezus namaszczony mocą Bożego Ducha przynosi ludziom dobrą nowinę o uwolnieniu od zła duchowego i fizycznego, a czas Jego działalności staje się symbolicznym „rokiem łaski” od Pana.
Czas Kościoła to też „czas łaski” od Pana. To przedłużenie Bożego działania we wspólnocie wiary, którą Jezus założył i specjalnie do tego celu przeznaczył.
Czas Kościoła zatem to czas Bożego miłosierdzia. Korzystajmy z tego, póki trwa to, co „dziś” się nazywa. 
Jezus naucza w synagodze w swoim rodzinnym Nazarecie. Mówi o Duchu Bożym, który na Nim spoczywa, obwieszcza rok łaski i zmiłowania od Boga. Obecni w synagodze słuchają Go z zainteresowaniem, ale też i z rosnącym zdziwieniem: „Czyż nie jest to syn Józefa?” Inaczej mówiąc: znamy całą Jego rodzinę, nic w niej szczególnego, a zatem skąd On to ma? I dlaczego to właśnie Jemu jest dane tak nauczać, a nie komuś z naszych synów?
Wkrada się zazdrość i zawiść, których konsekwencją jest zdystansowanie się do osoby, odrzucenie i niewiara w jej nadprzyrodzoną moc. Tego właśnie doświadczył Jezus nauczając wśród swoich w Nazarecie. A odwołując się do dwu przykładów ze Starego Testamentu pokazał im, że to, co liczy się przed Bogiem, to wiara i zaufanie, a nie formalna przynależność do Narodu Wybranego. Gdy tej wiary i zaufania Bóg nie znajduje w swoim narodzie, okazuje swą łaskę, komu chce, także poza nim.
Czy nie byłoby zbytnią śmiałością powiedzieć dziś, że to, co i obecnie liczy się przed Bogiem, to wiara i zaufanie w Niego, a nie formalna przynależność do Kościoła?...
Łk 6,36-38
Tematem przewodnim szeregu wypowiedzi Jezusa z dzisiejszej Ewangelii jest zachęta do praktykowania postawy miłosierdzia w naszym życiu na wzór Bożego miłosierdzia. Motywem nie jest jednak świadomość odpłaty ze strony innych ludzi, jak to sugeruje polskie tłumaczenie tego tekstu. Występujące tu greckie czasowniki w stronie biernej (passivum) należy interpretować jako tzw. stronę bierną teologiczną (passivum theologicum), a to oznacza, że odpłata przyjdzie od Boga.
Mamy zatem nie osądzać i nie potępiać, abyśmy nie zostali przez Boga osądzeni i potępieni. Mamy odpuszczać innym, aby Bóg odpuścił nam nasze winy. Bóg nam bowiem odmierzy taką miarą, jaką my mierzymy innych ludzi.
Nie chodzi zatem o to, czego możemy spodziewać się od ludzi, nota bene — zmiennych i niestałych w swoich opiniach. Chodzi o to, czego możemy spodziewać się od Boga.
Łk 16,19-31
W oparciu o plastyczną i obrazową przypowieść o bogaczu i Łazarzu Jezus tłumaczy swoim uczniom oraz nam prawdę o odmiennym i nieodwracalnym po śmierci losie zbawionych i „potępionych”.
Kryterium osądzenia jest czynienie dobra na ziemi lub też jego zaniechanie w relacji do innych ludzi. Jedyną zachętą i motywacją do dobrego życia, póki jeszcze jest czas, jest — jak słyszymy — „Prawo Mojżesza i Prorocy”, czyli nauczanie Starego Testamentu, a z naszego chrześcijańskiego punktu widzenia — nauczanie całego Pisma świętego. Żadne objawienia dodatkowe, które Kościół określa jako prywatne, żadne wizje, żadne zapowiedziane czy niezapowiedziane wizyty zmarłych nie przekonają nikogo do naprawy życia na tyle skutecznie, by miało to mieć trwały efekt, a nie stać się jedynie „słomianym zapałem” neofity czy owocem zastraszenia ze strony świata umarłych.
Jezus przestrzega nas dziś, byśmy nie szukali jakichś spektakularnych znaków potwierdzających wciąż na nowo prawdziwość Jego słów na temat wiecznego życia w niebie lub wiecznego odrzucenia w otchłani. Jedynym znakiem, który stale zachowuje swą aktualność, jest nauczania Pisma świętego, przekazywane we wspólnocie Kościoła. Tego Kościoła, który Jezus założył dla naszego dobra jako „bezpieczną przystań na drodze do nieba”.
Łk 24,35-48
Jezus przychodząc do Wieczernika, do swoich uczniów, zwraca się do nich słowami: „pokój wam!” Te słowa można rozumieć jako typowo semickie powitanie, w stylu naszego: „dzień dobry!”, ale można też rozumieć dosłownie: jako dar prawdziwego pokoju, który Jezus pragnie ofiarować swoim uczniom. W miejsce dotychczasowego lęku, niepokoju i strachu, On przynosi in prawdziwy, głęboki Boży pokój.
Spożycie pieczonej ryby ma przekonać uczniów, że ma rzeczywiste, realne ciało, że naprawdę zmartwychwstał i że nie jest tylko duchem, pustynną fatamorganą.
Przekazuje im też prawdę, która dla Żydów po dzień dzisiejszy jest nie do przyjęcia: że Mesjasz miał cierpieć, i że tak zostało to zapisane w Prawie Mojżesza, u Proroków i w Psalmach, a zatem w całym Starym Testamencie.
Dodaje nadto, że teraz w Jego imię będzie głoszone wszystkim ludziom odpuszczenie grzechów. Sakrament Pokuty i Pojednania jest zatem nierozerwalnie związany z tajemnicą Jego zmartwychwstania, Jego zwycięstwa nad szatanem, grzechem i śmiercią.
Głosicielami tego wszystkiego mają stać się Jego uczniowie: „wy jesteście tego świadkami”. To znaczy, że i my również.
Łk 4,16-30
Tymi słowami Łukasz Ewangelista rozpoczyna swoje opowiadanie o Jezusie jako Nauczycielu i Uzdrowicielu. Wieść o Nim rozchodzi się po całej okolicy, a On sam jest przez wszystkich wysławiany z powodu treści i sposobu swego przepowiadania o Bogu i Jego Królestwie.
To dokładnie na Nim wypełniają się słowa proroka Izajasza wypowiedziane kilkaset lat wcześniej. Jezus namaszczony mocą Bożego Ducha przynosi ludziom dobrą nowinę o uwolnieniu od zła duchowego i fizycznego, a czas Jego działalności staje się symbolicznym „rokiem łaski” od Pana.
Czas Kościoła to też „czas łaski” od Pana. To przedłużenie Bożego działania we wspólnocie wiary, którą Jezus założył i specjalnie do tego celu przeznaczył.
Czas Kościoła zatem to czas Bożego miłosierdzia. Korzystajmy z tego, póki trwa to, co „dziś” się nazywa. 
Jezus naucza w synagodze w swoim rodzinnym Nazarecie. Mówi o Duchu Bożym, który na Nim spoczywa, obwieszcza rok łaski i zmiłowania od Boga. Obecni w synagodze słuchają Go z zainteresowaniem, ale też i z rosnącym zdziwieniem: „Czyż nie jest to syn Józefa?” Inaczej mówiąc: znamy całą Jego rodzinę, nic w niej szczególnego, a zatem skąd On to ma? I dlaczego to właśnie Jemu jest dane tak nauczać, a nie komuś z naszych synów?
Wkrada się zazdrość i zawiść, których konsekwencją jest zdystansowanie się do osoby, odrzucenie i niewiara w jej nadprzyrodzoną moc. Tego właśnie doświadczył Jezus nauczając wśród swoich w Nazarecie. A odwołując się do dwu przykładów ze Starego Testamentu pokazał im, że to, co liczy się przed Bogiem, to wiara i zaufanie, a nie formalna przynależność do Narodu Wybranego. Gdy tej wiary i zaufania Bóg nie znajduje w swoim narodzie, okazuje swą łaskę, komu chce, także poza nim.
Czy nie byłoby zbytnią śmiałością powiedzieć dziś, że to, co i obecnie liczy się przed Bogiem, to wiara i zaufanie w Niego, a nie formalna przynależność do Kościoła?...
Łk 6,27-38
Można powiedzieć, że dotykamy sedna ewangelicznego nauczania, a w ujęciu św. Łukasza — ma ono wydźwięk jeszcze bardziej radykalny. Jakże trudno jest nam przestawić się na taki styl życia, chociaż uważamy siebie za chrześcijan. Niekiedy mówimy, że to zbyt idealne, aby było możliwe do realizacji nawet w najbardziej ewangelicznej wspólnocie.
Jednakże może warto z tego tekstu wyjąć pewne zdania kluczowe i spróbować według nich przeżyć choćby jeden dzień, np.: „jak chcecie, żeby ludzie wam czynili, podobnie i wy im czyńcie”, albo: „bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny”, czy też: „jaką miarą mierzycie [ludzi], zostanie i wam odmierzone [przez Boga]”.
Warto zatem spróbować, prosząc Jezusa o Jego pomoc. Tym bardziej, że nie robimy tego „dla sportu”, gdyż „wielka jest wasza nagroda w niebie”.
Łk 2,33-35
Mówi się, że serce Maryi przeniknięte były siedmioma mieczami — Matka Boska „od siedmiu boleści”. Nie tyle chodzi tu jednak o konkretnych siedem bolesnych doświadczeń z Jej życia, co raczej o symboliczne znaczeniu siódemki jako pełni: w tym przypadku chodzi więc o to, że całe Jej życie było naznaczone cierpieniem i bólem.
A powodem tego cierpienia był… Jej Syn. Bo tak to już jest: matka cierpi najbardziej wtedy, gdy cierpią jej dzieci. To nie tyle własne choroby czy trudności są zatem powodem cierpienia i bólu matek, co raczej dramatyczne i bolesne doświadczenia ich dzieci.
Matka cierpi, bo kocha. Im bardziej kocha, tym bardziej też cierpi. Cierpienia matek wynikają więc przede wszystkim z miłości do ich dzieci.
I tak było w życiu Maryi. Ponieważ Jezus był — i jest — „znakiem, któremu sprzeciwiać się będą”, dlatego Jej „duszę miecz przeniknie” — miecz współcierpienia i współodczuwania Jego bólu.
Kto kocha, ten cierpi. Czy moje cierpienia też wynikają z miłości?
Łk 7,31-35
Bóg przychodząc do nas, pragnie dopasować się do naszego sposobu myślenia i odczuwania, do naszego stylu życia. Nie chce nas do niczego zmuszać „na siłę”, ale zawsze czeka na nasze przyzwolenie: „Oto stoję u drzwi i kołaczę. Jeśli kto usłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał” (Ap 3,20).
Problem jest jednak w tym, że my, kiedy dowiemy się, że owym gościem za drzwiami jest On, robimy wszystko, żeby Go tylko nie wpuścić. Możemy nawet przy wigilijnym stole zastawić dwa talerze dla przygodnych wędrówców, byleby tylko żadnym z nich nie był On.
Jesteśmy zatem jak te ewangeliczne dzieci, które są zawsze niezadowolone i kapryśne, którym zawsze coś nie pasuje.
Jak ci współcześni Jezusowi mieszkańcy Judei, którzy robili wszystko, byleby tylko się nie nawrócić i nie uznać, że Bóg ma rację w tym, co czyni: Jana Chrzciciela uznali za opętanego przez demona, bo nie jadł i nie pił, a gdy Jezus przyjął odmienną postawę: jadł i pił, to nazwali Go żarłokiem i pijakiem. Byleby tylko się nie nawrócić, byleby nie uznać, że mądrość Boża jest usprawiedliwiona przez swoje czyny i potwierdzona przez swoje „dzieci”.
Ciekawe, jakie są nasze wymówki?
Łk 9,1-6
Jezus wysyła swoich uczniów z pierwszą misją ewangelizacyjną. Można rzec, iż jest to swoista „wprawka” przed znacznie poważniejszą pracą misyjną, która będzie ich czekała po Jego zmartwychwstaniu i wniebowstąpieniu, gdy pójdą na krańce ówczesnego świata głosząc Jego naukę i poświadczając jej prawdę męczeńską śmiercią.
Władza, której udzielił Jezus swoim uczniom-misjonarzom, dotyczy dwu sfer: ciała i ducha. Mają leczyć wszelkie choroby i wypędzać złe duchy. Jest to, jak zawsze u Jezusa, podejście całościowe do człowieka. Nie interesuje Go bowiem tylko jedna, jakaś wąska sfera ludzkiego życia, On patrzy na człowieka en globe, w jego pełni. Bo taki właśnie, „pełny” człowiek ma posiąść Boże Królestwo: nie wyłącznie jego dusza, ale i jego zmartwychwstałe ciało.
W tym też wyraża się godność naszego ludzkiego, jakże często przez nas sponiewieranego i nadużywanego ciała.
Łk 11,15-26
Pewnie przykro było Jezusowi słuchać stale tych próśb żydowskich o dokonanie jakiegoś znaku z nieba, by mogli w Niego uwierzyć, skoro przecież nieustannie dokonywał znaków: uzdrawiał, wskrzeszał, rozmnażał chleb, chodził po wodzie, ukazywał swoją władzę nad całą naturą.
Jeszcze gorsze, wręcz bezczelne, bo świadome, było powiedzenie, że to, co czyni, to czyni mocą Belzebuba, władcy ciemności (na marginesie warto dodać, że termin belzebub dosłownie oznacza: „władca much”). Ci, którzy to mówili, doskonale wiedzieli, że Jezus czyni te znaki mocą Bożą („palcem Bożym”), ale koniecznie chcieli zdyskredytować Go w oczach ludu i odciągnąć od Niego. Motyw był stary jak świat: zazdrość.
W odpowiedzi Jezus przestrzega ich, że kto nie jest z Nim, ten jest przeciwko Niemu, i że to właśnie On jest tym „mocniejszym” od szatana, który go ostatecznie pokona i łupy jego rozda.
Druga część dzisiejszej Ewangelii to wiele mówiąca przypowieść o ludzkiej kondycji: jeżeli człowiek nie stara się wypełniać swego wnętrza Bożą obecnością, to to zło, które z niego wyszło (np. w Sakramencie Pokuty), powróci do niego ze zdwojoną energią i późniejszy stan owego człowieka będzie gorszy niż uprzednio. Jeśli zatem chcemy być „mocniejsi” od osobowego zła, trzeba nam wypełniać się Bożą obecnością (np. przez adorację, Eucharystię, medytację nad Słowem Bożym, modlitwę różańcową).
Łk 11,29-32
Rzekomo Żydzi współcześni Jezusowi oczekiwali na znak z nieba w postaci spadającego meteorytu, który miałby potwierdzić prawdziwość nadejścia mesjasza. Jezus do tego w ogóle się nie odnosi, zapowiada jedynie, że żaden znak nie będzie dany temu przewrotnemu pokoleniu, stale wystawiającemu Go na próbę, za wyjątkiem „znaku Jonasza”.
To znaczy: tak jak nauczanie proroka Jonasza było skutecznym i jedynym znakiem nawrócenia pogańskich mieszkańców Niniwy, tak nauczanie Jezusa jest znakiem dla tego i każdego kolejnego pokolenia. I nic więcej. Żadnych spektakularnych fajerwerków, kosmicznym anomalii — zwyczajne i banalne nauczanie Jezusa. Kto chce, niech słucha i wierzy.
Jednak kontekst tego nauczania: uzdrowienia, wskrzeszenia, rozmnożenia chleba, chodzenie po wodzie, w końcu zmartwychwstanie — to wszystko domaga się racjonalnego uznania i wiary, że „tu jest coś więcej niż Jonasz”, „coś więcej niż Salomon”.
Łk 12,35-38
Przepasane biodra i zapalone pochodnie były oznaką czuwania. Jezus wzywa nas w dzisiejszej Ewangelii właśnie do takiej postawy czuwania nad sobą w naszym życiu, ponieważ nie wiemy, kiedy ono się zakończy, i w związku z tym możemy nie mieć wystarczającej ilości czasu, aby do tego właściwie się przygotować.
Jezus może przyjść do nas i po nas „czy o drugiej, czy o trzeciej straży” nocnej, czyli albo przed północą, albo po niej. W każdym razie — o porze, w której będziemy się Go najmniej spodziewali, i dlatego winniśmy czuwać stale.
Co to jednak znaczy: „czuwać”? Nie spać? Nie. Z chrześcijańskiego punktu widzenia czuwać, to znaczy być stale w stanie łaski uświęcającej. Inaczej mówiąc: tak żyć, by móc Go przyjąć w Komunii świętej o każdej porze dnia i nocy.
Łk 14,1-6
Ponownie, niczym bumerang, wraca problem świętowania dnia świętego — niezależnie, czy nazwiemy go szabatem czy niedzielą. Z punktu widzenia Jezusa, jest to dzień dedykowany Bogu, kiedy mamy oderwać się od nawet najbardziej pasjonującej codzienności, wyprostować się i spojrzeć w oblicze Boga — przypomnieć sobie, że jesteśmy stworzeni na Jego obraz i podobieństwo.
Jest to dzień, w którym powinniśmy też innym pomóc w odnalezieniu ich relacji do Boga: przez nasze odwiedziny u nich, przez rozmowę telefoniczną, przez wspólnie spędzony czas z rodziną.
W dzień święty zatem nie tylko „wolno” uzdrawiać — wręcz „trzeba” uzdrawiać — poprzez czynienie dobra, zwłaszcza najbliższym.
Łk 14,15-24
Radosne i pogodne biesiadowanie przy wspólnym stole jest punktem wyjścia do filozoficznej refleksji ze strony jednego ze współbiesiadników na temat radości ucztowania kiedyś w Królestwie niebieskim. Ta myśl z kolei staje się dla Jezusa pretekstem do wypowiedzenia przestrogi przed lekceważeniem zaproszenia Boga jako gospodarza uczty niebieskiej.
Bóg bowiem zaprasza nas wszystkich bez żadnego wyjątku, tylko czy my będziemy chcieli przyjść? Czy niebo oraz przebywanie z Bogiem w Jego towarzystwie przez całą wieczność będzie jeszcze dla nas, ludzi, jakąś wartością?
Bóg nie przymusza nas siłą do wejścia do Jego szczęścia i uczestniczenia w nim. Jedyny przymus to przymus miłości.
Wytrwałą i stale świeżą wiarę w Ciebie oraz pełną miłości odpowiedź na Twoje zaproszenie daj nam dzisiaj, Panie!
Łk 19,11-28
Dzisiejszą przypowieść można by nazwać: o właściwym oczekiwaniu na nadejście Królestwa Bożego. Jezus bowiem sugeruje w niej, że nie tyle powinniśmy zadawać sobie pytanie: Kiedy ono nadejdzie?, co raczej zatroszczyć się o dobre wykorzystanie czasu, który nam jeszcze pozostaje.
Stąd przypowieść mówi o symbolicznych „minach”, czyli różnych darach, talentach czy umiejętnościach, które każdy z nas otrzymał, i o ich roztropnym zagospodarowaniu w naszym życiu. Jak słyszymy, nie jest aż tak ważne, jak bardzo pomnożymy te dary. Ważne jest jednak, byśmy ich nie zakopali w ziemi, czyli nie zmarnowali, powodowani lenistwem czy też strachem przed trudem pracy.
A sformułowanie: „czemu nie oddałeś moich pieniędzy do banku?”, można rozumieć jako zachętę do powierzenia siebie kierownictwu i prowadzeniu innych ludzi, jeśli sami nie potrafimy dobrze wykorzystać złożonych w nas umiejętności. To może być dojrzały wychowawca w szkole, odpowiedzialny przełożony w pracy czy też doświadczony kierownik duchowy w sprawach naszego życia wewnętrznego.
Łk 21,1-4
„Dwa pieniążki”, które uboga wdowa wrzuciła do świątynnego skarbca, to w tekście greckim dwa leptony. Dla porównania, pracownik o średnich lub niskich kwalifikacjach zawodowych zarabiał dziennie 128 leptonów, czyli jeden denar rzymski.
Zatem to, co przyniosła wdowa, to naprawdę było niewiele. A Jezus, o dziwo, powiada, że ta wdowa wrzuciła więcej niż wszyscy pozostali. Dlaczego? Dlatego że inni, bogatsi, wrzucali z tego, co im zbywało, czego mieli pod dostatkiem. Może nawet nie odczuwali drżenia ręki, gdy pozbywali się takiej kwoty.
Wdowa wrzuciła wszystko, co miała na swoje mizerne utrzymanie. To był symboliczny gest całkowitego zawierzenia Bogu swego życia i swego losu.
Przed Bogiem nie liczy się bowiem ilość, liczy się jakość. Czy stać mnie na taki gest?
Łk 7,24-30
Ostatnia księga Starego Testamentu jest nazywana Księgą proroka Malachiasza. W rzeczy samej, jest to księga bezimienna, gdyż słowo „malachiasz” oznacza ni mniej, ni więcej, tylko „mój wysłannik” i odnosi się do nieznanej bliżej osoby, którą Bóg Jahwe pragnął posłać na świat, zanim sam przyjdzie u kresu czasu na sąd ostateczny.
Jezus odnosi tę zapowiedź do Jana Chrzciciela, twierdząc, że to on właśnie był owym wysłannikiem, który miał przygotować ludzi na spotkanie z Bogiem, lecz ludzie go nie rozpoznali (albo nie chcieli rozpoznać) i zamordowali, by mieć „święty spokój”.
Zamknięcie ust człowiekowi, który napomina nas i wzywa do nawrócenia, nie oznacza zamknięcia ust Bogu. Wprost przeciwnie: to my tracimy szansę wsłuchania się w Boży głos i uniknięcia zła, które ściągamy na siebie poprzez nasze złe wybory, a przed którym właśnie Bóg pragnął nas przestrzec dla naszego dobra.
Jesteśmy często podobni do strusia, który w sytuacji zagrożenia chowa głowę w piasek, sądząc, że jest całkowicie niewidoczny i w związku z tym bezpieczny.
Łk 1,56-66
Wedle tradycji żydowskiej, imię nowonarodzonemu dziecku nadawał ojciec. Trzymano się zwyczaju, że powinno być ono imieniem kogoś z przodków, aby w ten sposób przypomnieć i przedłużyć pamięć o nim w rodzinie.
W tym przypadku stało się jednak inaczej. Ojciec dziecka, kapłan Zachariasz, miał objawienie w świątyni w Jerozolimie, że jego syn powinien otrzymać imię Jan — co oznacza: Bóg jest łaskawy — gdyż Bóg przez niego okaże łaskawość swojemu ludowi, Izraelowi, przygotowując go na spotkanie z Mesjaszem.
W momencie, gdy Zachariasz spełnił wolę Bożą, odzyskał na powrót mowę i modlił się wielbiąc Boga. Przypomina się wczorajsza ewangelia: Maryja otwiera swe usta, by po raz pierwszy na kartach Ewangelii wyśpiewać Bogu swój hymn uwielbienia i dziękczynienia; Zachariasz odzyskuje mowę i uwielbia Boga, by dziękować za Jego dobroć.
Może Bóg i nam okaże swą łaskawość i też wreszcie odzyskamy mowę, by wykorzystywać ją na chwalenie Boga i dziękowanie za wszystko, co nam uczynił?
Łk 21,25-28.34-36
Obraz iście „apokaliptyczny”, sytuacja beznadziejności, gdy człowiek widzi zbliżające się nieszczęście i nie jest w stanie nic uczynić, aby to zmienić, aby przed tym się uchronić.
Nawet nie sam widok kataklizmów, ale świadomość ich nieuchronnego nadejścia wywoła paraliżujący strach i mdlenie.
Prawdziwe znaki końca, bez żadnej możliwości ucieczki dokądkolwiek i bez możliwości ich odroczenia.
I wtedy ujrzą Syna Człowieczego przychodzącego na obłoku z wielką mocą i chwałą. Jest to nawiązanie do wizji z Dn 7,13n. Ten znak zdominuje wszystko, będzie widoczny wszędzie, od krańca do krańca ziemi.
Wówczas chrześcijanie winni wyprostować się i podnieść głowy, ponieważ zbliża się ich uwolnienie, wyzwolenie. Nie tyle od kataklizmów, co raczej od prześladowań i nienawiści. Koniec tego świata dokona się bowiem ze względu na nich, by położyć wreszcie kres nienawiści i eskalacji zła.
Jezus przestrzega swoich uczniów, aby ich serca nie były obciążone przez trzy czynniki. Pierwszy to kraipalē, czyli zawroty i bóle głowy wywołane nadmiernym piciem alkoholu; szerzej: pijackie zachowanie pozbawione moralnych zahamowań. Drugi to methē, czyli pijaństwo, upicie się. Trzeci to merimnai biōtikai, troski i zmartwienia codziennego życia. Pierwsze dwa wydają się łączyć ze sobą i wskazują na pijaństwo i jego negatywne konsekwencje moralne.
Potrzeba czuwania nad sobą w w/w sprawach jest stale aktualna. „Dzień” Syna Człowieczego nadejdzie bowiem na wszystkich mieszkańców ziemi niespodziewanie niczym potrzask. 
Jezus wzywa więc do modlitwy i czuwania nad sobą „w każdym czasie”: chodzi tu o nieustanny żywy kontakt z Bogiem.
Łk 10,21-24
Jezus rozradował się w Duchu Świętym. Co było powodem tej radości? Uwielbienie Ojca, że zakrył „te rzeczy” przed tymi, którzy samych siebie uważają za mądrych i roztropnych, a odsłonił je przed ludźmi prostymi. Takie bowiem było Boże upodobanie, Boża wola. I to jest powodem radości Jezusa.
„Te rzeczy” to prawdy dotyczące naszego zbawienia, które z woli Bożej dokonuje się przez przylgnięcie i uwierzenie w Jezusa jako Mesjasza, a nie przez pełnienie dobrych uczynków, aby „zasłużyć” sobie na życie z Bogiem. Bóg zakrył te prawdy przed tymi, którzy nie byli tym zainteresowani. Zakrył je przed tymi, którzy sami siebie uważali za mądrych i roztropnych, ale wcale takimi nie byli w oczach Boga.
I tu jest powód do radości Jezusa w Duchu Świętym: że Ojciec jest sprawiedliwy, że jest konsekwentny, że wie, co robi.
Nie dopuść, Panie, bym był mądry i roztropny we własnych oczach, bym lekceważył zdanie innych ludzi, narzucał im siłą swoje. Ale przede wszystkim nie dopuść, bym lekceważył Twoje zdanie i Twoją wolę.
Proszę, bym był zawsze zasłuchany w Ciebie, bym był mądry Twoją mądrością — poprzez modlitwę i medytację nad Twoim Słowem.
Proszę Cię, Panie, o Twego Ducha, o pełnię Jego obecności we mnie i w Kościele.
Jedyny sposób na poznanie Boga Ojca to przylgnięcie do Jezusa. Tylko Jezus w pełni objawia Ojca. A zatem na etapie Starego Testamentu nie było możliwości (pełnego) poznania Boga, trzeba było zaczekać do przyjścia Syna. Ale kiedy przyszedł, to oni nie chcieli Go słuchać, nie chcieli Mu uwierzyć, że jest Synem Ojca. W ten sposób znowu zamknęli się na możliwość poznania Boga Jahwe.
Dzięki Ci, Jezu, że nam dajesz możliwość pełnego poznania Twego Ojca.
Łk 3,1-6
Św. Łukasz, będąc z wykształcenia lekarzem, postępuje jak rasowy historyk: umieszcza wydarzenia z opisywanej przez siebie historii zbawienia na tle szeroko rozumianej historii powszechnej. Tym samym pragnie im nadać wymiar uniwersalny, odnoszący się do każdego czasu, miejsca i każdego człowieka.
W Prologu do swej Ewangelii Łukasz podaje, że „postanowił zbadać dokładnie wszystko od pierwszych chwil” (1,3). Te „pierwsze chwile” to wystąpienie nad Jordanem Jana Chrzciciela — tego, którego misją zapowiedzianą już za czasów Starego Przymierza, było przygotować drogę Panu.
W jaki sposób Jan to czyni? „Przepowiadając chrzest nawrócenia celem [otrzymania] odpuszczenia grzechów” (1,3). Warunkiem prawdziwego i owocnego spotkania z Jezusem Mesjaszem jest zatem najpierw nawrócenie, metanoia, czyli zmiana sposobu myślenia, oceniania, wartościowania spraw, ludzi, wydarzeń. Odpowiedzią ze strony Boga będzie wówczas przebaczenie naszych grzechów.
Wykorzystajmy zatem obecny czas Adwentu, który jest nam dany jako czas miłosierdzia, i prostujmy ścieżki prowadzące do naszych serc, aby głos Jana Chrzciciela nie stał się dla nas wyłącznie głosem „wołającego na pustyni”.
Łk 5,17-26
Dzisiejsza perykopa jest dobrym przykładem modlitwy wstawienniczej. Oto czterech ludzi przynosi do Jezusa człowieka sparaliżowanego, a Jezus uzdrawia go ze względu na ich wiarę. Być może ów sparaliżowany nie miał już żadnej nadziei na uzdrowienie, żadnej wiary w odmianę swego losu, ale pozwolił się im zanieść do Jezusa, bo mu było i tak wszystko jedno. Jezus więc — który zazwyczaj domaga się wiary od człowieka chorego, zanim go uzdrowi — tym razem uczynił to ze względu na wiarę owych czterech, którzy włożyli wiele trudu, by przynieść go do Niego.
Warto też zauważyć, że zanim Jezus uzdrowił go fizycznie, to najpierw zatroszczył się o jego zdrowie duchowe: przebaczył mu jego grzechy. Tak jak gdyby chciał jemu i nam powiedzieć, iż ponad zdrowie fizyczne ważniejsze jest — z Jego punktu widzenia — nasze zdrowie duchowe i że jeśli chcemy prosić Go o uzdrowienie ciała, to najpierw powinniśmy się zatroszczyć o uzdrowienie ducha: pojednanie z Bogiem i ludźmi.
Może ze względu na moją wiarę i modlitwę Bóg zechce uzdrowić duchowo mego współmałżonka, moje dzieci czy wnuki, które już dawno nie mają z Bogiem i Jego Kościołem nic wspólnego? A może ze względu na wiarę mojej rodziny, moich bliskich, Bóg uzdrowi i mnie?
Łk 3,10-18
Warunkiem prawdziwego nawrócenia — jak to Jan Chrzciciel wyjaśnia dzisiaj swoim rozmówcom — jest powrót do postawy sprawiedliwości społecznej. Chodzi o sprawiedliwość w relacjach międzyludzkich, o naprawienie wyrządzonych krzywd, o odwrócenie się od tego, co tradycja starotestamentowa określała jako chamas, czyli „przemoc i gwałt”.
Słyszymy, iż Jana Chrzciciela ze względu na jego styl życia i nauczania, niektórzy postrzegali jako oczekiwanego Mesjasza. Jakże często i my lubimy, gdy nas biorą za kogoś innego, wyżej postawionego czy więcej znaczącego, niż to jest w rzeczywistości. I niechętnie wtedy wyprowadzamy innych z błędu. Jan tak nie postępował. Jasno stwierdził, że nie jest Mesjaszem. Tylko prawda bowiem czyni nas wolnymi i miłymi Bogu, który jest samą Prawdą.
Różnica między Janem a Jezusem polega na tym, że Jan chrzcił wyłącznie wodą jako zapowiedź i zachęta do nawrócenia, natomiast Jezus chrzci „ogniem Ducha Świętego”, który sprawia trwałą przemianę ludzkiego serca i realne odpuszczenie grzechów każdemu człowiekowi.
Ten ogień spali też wszelkie „plewy” naszych myśli, słów i czynów. Obym zatem non omnis moriar ...
Łk 7,18b-23
Powraca dziś do nas ta sama treść ewangeliczna, którą czytaliśmy parę dni temu, z tym, że przedtem w wersji Mateuszowej, a obecnie Łukaszowej.
Pytanie Jana Chrzciciela postawione Jezusowi za pośrednictwem uczniów: czy Ty jesteś tym oczekiwanym mesjaszem?, jest właściwie pytaniem każdego człowieka: czy rzeczywiście jest On posłany od Boga, czy mogę Mu zaufać i zawierzyć swoje bezcenne życie? Czy też mam szukać innego idola, który stanie się bożyszczem moich dni?
Jezus nie daje im odpowiedzi wprost, bo nie chce jej narzucać; sugeruje jedynie, by się zastanowili nad tym, co widzą i słyszą: niewidomi odzyskują wzrok, głusi słyszą, chromi chodzą, umarli zmartwychwstają. On pragnie, byśmy sami wyciągnęli wnioski, korzystając z daru rozumu, który każdy z nas posiada: patrząc na swoje dotychczasowe życie, na życie swojej rodziny, swoich bliskich i znajomych. On tylko dodaje: „szczęśliwy jest ten, kto we mnie nie zwątpi”.
Łk 1,5-25
Kiedy Bóg objawia się człowiekowi, to zawsze na wstępie mówi do niego: „nie bój się!”. Człowiek bowiem nie jest w stanie oglądać to, co nadprzyrodzone i Boże, bez lęku. Bóg jednakże człowieka uspokaja. Spotkanie z Nim nie jest zatem spotkaniem przerażenia i strachu, to spotkanie pokoju i uspokojenia.
Anioł zwracając się do Zachariasza ogłasza, iż jego deēsis zostało wysłuchane. To oznacza usilną prośbę, błaganie, intensywną modlitwę. Z kontekstu wynika, że chodzi o dziecko, choć jego żona, Elżbieta, była niepłodna i oboje byli już w podeszłym wieku. Modlił się zatem prosząc o rzecz niemożliwą. Ale ponieważ jego modlitwa miała charakter deēsis, czyli usilnej modlitwy, została wysłuchana.
Proszę Cię, Panie, bym nie zniechęcał się w obliczu trudności, ani nie mówił sobie, że sprawa jest niemożliwa czy beznadziejna, ale bym ufał Tobie i modlił się do Ciebie z wiarą i ufnością. By moja modlitwa miała zawsze charakter ufnej deēsis.
Dziecko otrzyma imię Jan, czyli: „Jahwe jest łaskawy”, „Jahwe okazuje łaskę”. W jego bowiem życiu wyrazi się Boża łaskawość zarówno względem rodziców, Elżbiety i Zachariasza, jak i wobec Narodu Wybranego oczekującego na nadejście Mesjasza.
Stanie się zatem radością i rozradowaniem dla wielu w Izraelu.
To piękne, gdy dziecko jest radością swoich rodziców, ich dumą i pokojem. Gdy jest radością społeczeństwa, Twoją radością, Boże.
Nie będzie pił ani wina, ani piwa, będzie zatem abstynentem. Może dlatego, że Jezus miał „jeść i pić”, to Jan miał przyjąć postawę alternatywną, aby nikt nie miał wymówki, że mu „obaj” nie pasują?
Abstynencja wchodziła w skład ślubu nazireatu, a on miał być przecież nazirejczykiem, czyli kimś poświęconym Bogu w sposób szczególny (jak Samson).
Okazuje się, że jego misja nie była przegraną, że jednak wielu Izraelitów nawróciło się do Jahwe pod wpływem jego nauczania.
Łk 1,39-45
Maryja udała się w góry, do domu Elżbiety, nie po to, aby sprawdzić, czy anioł w trakcie Zwiastowania mówił prawdę, ale raczej po to, by pomóc swej starszej już wiekiem krewnej, o której błogosławionym stanie usłyszała od anioła.
Być może wędrując zastanawiała się, jak jej przekazać to wszystko, o czym dowiedziała się z rozmowy z niebieskim posłańcem. Czy Elżbieta uwierzy, że to właśniej do niej, Maryi, prostej dziewczyny z Nazaretu, przyszedł w imieniu Najwyższego anioł i przekazał, że zostanie matką oczekiwanego przez wieki Mesjasza? Któż temu uwierzy?!
Na szczęście, owe wątpliwości i rozterki dziewczęcego serca Maryi rozwiała sama Elżbieta, która z natchnienia Bożego już o wszystkim wiedziała. Świadczą o tym jej słowa: „błogosławiona jesteś między niewiastami”, czyli — bardziej po polsku: jesteś najbardziej błogosławiona spośród wszystkich niewiast. „Skądże mi to, że matka mojego Pana przychodzi do mnie?” Czy też te końcowe: „szczęśliwa jesteś, któraś uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane ci od Pana”.
Rzeczywiście, trzeba było też i wielkiej wiary Maryi, że potraktowała zwiastowanie anielskie poważnie, a nie jako przywidzenie, sen czy wytwór dziewczęcej fantazji. Błogosławione są zatem obie niewiasty. Błogosławione, bo wierzą i ufają.
Łk 1,39-45
Maryja udała się w góry, do domu Elżbiety, nie po to, aby sprawdzić, czy anioł w trakcie Zwiastowania mówił prawdę, ale raczej po to, by pomóc swej starszej już wiekiem krewnej, o której błogosławionym stanie usłyszała od anioła.
Być może wędrując zastanawiała się, jak jej przekazać to wszystko, o czym dowiedziała się z rozmowy z niebieskim posłańcem. Czy Elżbieta uwierzy, że to właśniej do niej, Maryi, prostej dziewczyny z Nazaretu, przyszedł w imieniu Najwyższego anioł i przekazał, że zostanie matką oczekiwanego przez wieki Mesjasza? Któż temu uwierzy?!
Na szczęście, owe wątpliwości i rozterki dziewczęcego serca Maryi rozwiała sama Elżbieta, która z natchnienia Bożego już o wszystkim wiedziała. Świadczą o tym jej słowa: “błogosławiona jesteś między niewiastami”, czyli — bardziej po polsku: jesteś najbardziej błogosławiona spośród wszystkich niewiast. „Skądże mi to, że matka mojego Pana przychodzi do mnie?” Czy też te końcowe: „szczęśliwa jesteś, któraś uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane ci od Pana”.
Rzeczywiście, trzeba było też i wielkiej wiary Maryi, że potraktowała zwiastowanie anielskie poważnie, a nie jako przywidzenie, sen czy wytwór dziewczęcej fantazji. Błogosławione są zatem obie niewiasty. Błogosławione, bo wierzą i ufają.
Łk 1,46-56
Gdy Maryja zorientowała się, że jej krewna, Elżbieta, pod wpływem Bożego objawienia, jest doskonale wtajemniczona w treść Zwiastowania, wyśpiewuje Bogu z radości pieśń uwielbienia i dziękczynienia. Jest to kantyk Magnificat, jak się go określa w liturgii Kościoła. Nie jest on, oczywiście, dokładnym zapisem słów Maryi wypowiedzianych w tamtym momencie, bo przecież nikt ich, poza Elżbietą, nie słyszał. Św. Łukasz Ewangelista ukształtował go na podstawie pięknej modlitwy Anny z Pierwszej Księgi Samuela ze Starego Testamentu.
Kantyk Magnificat to zasadniczo pierwsze słowa, jakie Maryja wypowiada na kartach Łukaszowej Ewangelii. I są to słowa uwielbienia Boga i dziękczynienia. Jak gdyby Ewangelista chciał nas pouczyć, żebyśmy brali przykład z Maryi: kiedy już otwieramy usta i wypowiadamy słowa, to niech to będą przede wszystkim słowa dziękczynienia i uwielbiania Boga za wszystko, co czyni w naszym życiu.
Otwierajmy zatem nasze usta w dobrym celu: ku chwale Bożej i pożytkowi ludzi.
Łk 1,67-79
Zachariasz, ojciec Jana Chrzciciela, wyśpiewuje Bogu hymn, który w tradycji Kościoła jest określany jako Benedictus. Składa się on z dwu części: pierwsza to wychwalanie Boga za realizację obietnic złożonych Narodowi Wybranemu za czasów Pierwszego Przymierza, a dotyczących nadejścia Zbawiciela. Druga zaś — to ukazanie misji Jana Chrzciciela, jego syna, który stanie się prorokiem Najwyższego i przygotuje lud Boży na spotkanie z przychodzącym Mesjaszem.
Kantyk Benedictus wskazuje także na sposób, w jaki Mesjasz dokona zbawienia swego ludu: stanie się to przez odpuszczeniu mu grzechów.
Pojednanie ludzi z Bogiem i między sobą będzie zatem głównym przedmiotem misji Mesjasza na ziemi. Tylko w ten sposób nasze kroki skierują się na „drogę pokoju”.
Łk 2,1-14
Wedle obecnej wiedzy historycznej, spis ludności, o którym wspomina Łukasz Ewangelista, został przeprowadzony około roku 7-6 p.n.e. Z tego płynie wniosek, że Jezus urodził się właśnie w tym czasie. Skąd zatem pochodzi ta różnica w liczeniu lat Jezusa? Wzięła się ona z błędnego określenia początku tzw. ery chrześcijańskiej przez zakonnika, Dionizego Małego, w VI w.
Wymogiem spisu ludności była rejestracja poszczególnych obywateli Imperium w ich miejscach pochodzenia rodowego. Dlatego Józef udał się wraz z Maryją z Nazaretu, gdzie mieszkali, do rodzinnego Betlejem. Tam właśnie przyszedł na świat Jezus, stosownie do proroctw starotestamentowych, które to zapowiadały.
Świadkami tego cudownego wydarzenia — narodzin Boga-człowieka — stali się prości pasterze betlejemscy. „Tak, Panie, gdyż takie było Twoje upodobanie: ukryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom”.
Św. Łukasz określa nowonarodzone Dziecię trzema bardzo ważnym tytułami: Zbawiciel, Mesjasz i Pan.
Zbawiciel, bo przychodzi na świat wybawić ludzi od zła grzechów.
Mesjasz, bo właśnie On jest wypełnieniem oczekiwań Narodu Wybranego na obiecanego idealnego władcę z rodu Dawida.
I Pan, bo jest prawdziwym, wcielonym Bogiem (w Biblii greckiej Starego Testamentu, czyli w Septuagincie, tym terminem /kyrios/ określano Boga Jahwe).
Jest też „Bogiem z nami”, czyli Emmanuelem, który przynosi ludziom na ziemi prawdziwy pokój.
Łk 2,15-20
Zasadniczymi świadkami narodzin Jezusa stali się prości pasterze betlejemscy. To do nich jako pierwszych dotarł „gorący”, medialny „news” przyniesiony przez aniołów, że dziś w mieście Dawida narodził się im Zbawiciel, Mesjasz i Pan. Przekazali go dalej: tym wszystkim, których spotkali w betlejemskiej grocie. Wywołało to radość i zdumienie.
Umieć przekazywać ludziom dobre newsy, „dobre nowiny”; budować w nich to, co Boże i wartościowe, naucz nas, Panie!
Maryja natomiast „zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu”. Dobra nowina nie jest tylko po to, by nią się dzielić, jak pierwszą lepszą plotką. Jest też po to, by rozważać w sercu jej głęboką treść, budując duchowo siebie oraz „wielbiąc i wysławiając Boga” za wszystko, co z sobą niesie. Ileż teologii w tym jednym Bożym medialnym newsie!
Naucz nas, Maryjo, Matko Przyjętego Słowa, zachowywać i rozważać w swym sercu tylko dobre treści, tylko takie przekazywać dalej innym ludziom, aby to służyło wielbieniu i wysławianiu Boga za wszystko, co „widzimy i słyszymy”.
Łk 2,41-52
W tradycji religijnej Narodu Wybranego istniał obowiązek uczestniczenia trzy razy do roku w uroczystościach w świątyni w Jerozolimie: na święto Paschy, Tygodni i Namiotów. Dotyczył on jednak wyłącznie mężczyzn, czyli tych, którzy ukończyli 13 lat „i jeden dzień”, i których zamieszkanie nie przekraczało jednego dnia drogi pieszo od Jerozolimy.
Z tego jasno wynika, że nikt z członków Świętej Rodziny z Nazaretu nie miał obowiązku uczestniczenia w tych trzech największych dorocznych świętach: ani Jezus, bo miał dopiero 12 lat, ani Maryja, bo była niewiastą, ani też Józef, bo przecież mieszkał w Nazarecie oddalonym o ponad jeden dzień drogi od Jerozolimy.
Dlaczego więc szli „co roku”, jak podkreśla Ewangelista? Z pobożności. Z tego głębokiego przekonania, że nie można być pobożnym „na dystans”.
Ewangelista podaje, że rodzice zaczęli szukać Jezusa dopiero, gdy uszli jeden dzień drogi powrotnej. Czemu nie zauważyli Jego braku wcześniej? Ponieważ utartym zwyczajem było, że mężczyźni i kobiety wracali w osobnych grupach. Być może Maryja nie widząc Jezusa przy sobie myślała, że idzie On z Józefem: jest przecież niemal dorosły: ma „już” 12 lat. A Józef nie widząc Jezusa w grupie „męskiej” mógł myśleć, że Jezus idzie razem z kobietami: jest przecież jeszcze dzieckiem, ma „zaledwie” 12 lat.
Dopiero po całym dniu drogi, gdy wszyscy zobowiązani do uczestniczenia w uroczystościach w Jerozolimie już się rozeszli i zostali tylko najpobożniejsi, można było bez problemu dostrzec, że Jezusa nie ma.
Zagubił się? Nie, pozostał w świątyni, w domu swego Ojca. Gubią się tylko ci, którzy dom ten opuszczają…
Łk 2,22-35
Wedle tradycji Mojżeszowej, kobieta po urodzeniu dziecka podlega tzw. oczyszczeniu i wtedy — jako nieczysta rytualnie — nie może pojawić się w świątyni. Jeśli porodzi dziewczynkę, czas oczyszczenia trwa łącznie 80 dni, jeśli chłopca — 40 dni.
Jeśli jest to jej pierwsze dziecko i do tego płci męskiej, winna je ofiarować Bogu na własność, ponieważ wszystko, co pierworodne płci męskiej, tak spośród ludzi, jak i spośród zwierząt, „będzie poświęcone Panu”, jak stanowiło Prawo.
Istniała praktyka wykupywania pierworodnego w zamian za jakąś ofiarę. Jeśli rodzina była bardzo biedna, tą ofiarą mogła być para synogarlic albo dwa młode gołębie. I taką właśnie ofiarę złożyła święta Rodzina.
Można sądzić, że Maryja ofiarowała Jezusa w świątyni Bogu nie tylko dlatego, że tak nakazywał przepis Prawa Mojżeszowego. Uczyniła to jako kochająca matka, bo doskonale wiedziała, iż przy całej swej trosce i zapobiegliwości nie będzie w stanie ustrzec swego dziecka przez całe jego życie od wszelkich grożących mu niebezpieczeństw. Poleciła więc je Bogu jako najlepszemu Ojcu.
Czy moja miłość do dzieci — jako ojca lub matki — też wyraża się w oddaniu ich pod opiekę Bogu na całe ich życie?
Mówi się, że serce Maryi przeniknięte były siedmioma mieczami — Matka Boska „od siedmiu boleści”. Nie tyle chodzi tu jednak o konkretnych siedem bolesnych doświadczeń z Jej życia, co raczej o symboliczne znaczeniu siódemki jako pełni: w tym przypadku chodzi więc o to, że całe Jej życie było naznaczone cierpieniem i bólem.
A powodem tego cierpienia był… Jej Syn. Bo tak to już jest: matka cierpi najbardziej wtedy, gdy cierpią jej dzieci. To nie tyle własne choroby czy trudności są powodem cierpienia i bólu matek, co raczej trudne i bolesne doświadczenia ich dzieci.
Matka cierpi, bo kocha. Im bardziej kocha, tym bardziej też cierpi. Cierpienia matek wynikają więc przede wszystkim z miłości do ich dzieci.
I tak było w życiu Maryi. Ponieważ Jezus był — i jest — „znakiem, któremu sprzeciwiać się będą”, dlatego Jej „duszę miecz przeniknie” — miecz współcierpienia i współodczuwania Jego bólu.
Kto kocha, ten cierpi. Czy moje cierpienia też wynikają z miłości?
Łk 2,36-40
W scenę ofiarowania Jezusa w świątyni wpisane są dwie szczególne postaci: starca Symeona i prorokini Anny. Anna liczyła już 84 rok życia, z czego 7 lat żyła z mężem. Z tego wynika, że pozostałe 77 lat jej życia upłynęło w samotności, a właściwie — w szczególnej zażyłej łączności z Bogiem, któremu służyła w postach i modlitwach dniem i nocą, nie opuszczając niemal świątyni. Być może jest to ukryta pochwała życia w bezżenności dla Królestwa niebieskiego (77 lat), co wydawało się być nawet większą wartością niż piękno i pełnia życia w małżeństwie (symboliczne 7 lat).
Te dwie starsze osoby, Symeon i Anna, prawe i pobożne, wyczulone na Boże natchnienia i służące Bogu dniem i nocą w postach i modlitwach, mogą stać się dobrym pretekstem do postawienia sobie pytania: na ile ja — jako osoba starsza wiekiem — rozpoznaję w moim życiu przychodzącego do mnie Jezusa i na ile jestem Jego świadkiem wobec najbliższych?
Łk 2,16-21
Autorem przeczytanego przed chwilą tekstu jest św. Łukasz, z zawodu lekarz. Był on Syryjczykiem, mieszkańcem wielkiej metropolii hellenistycznej, Antiochii nad Orontesem. Mieszkało w niej wielu pogan zainteresowanych Dobrą Nowiną o Jezusie jako Zbawicielu świata. Stąd właśnie do nich, czyli tzw. etnochrześcijan, kieruje on swoją Ewangelię. Pomija w niej tradycje i zwyczaje żydowskie, które nie byłyby zrozumiałe dla jego odbiorców, natomiast zamieszcza i eksponuje to, co było bardziej dla nich ważne i ciekawe.
Dlatego w jego Ewangelii mocniej wyeksponowane są np. postaci kobiece, a wśród nich na pierwszym miejscu Maryja i jej spojrzenie na wydarzenia, które się wtedy rozegrały. Niektórzy nawet uważają, iż Łukasz mógł osobiście rozmawiać z Maryją i od niej zaczerpnąć szereg informacji, które nie występują np. w Ewangelii Mateuszowej.
W dzisiejszym fragmencie Łukasz przedstawia Maryję jako tę, która „zachowywała i rozważała” w swoim sercu to wszystko, co usłyszała o swoim Synu.
„Słuchać” uważnie Słowa Bożego, to jeszcze zatem nie wszystko, czego Bóg od nas oczekuje. On pragnie, byśmy Jego słowa „zachowywali” w swoim sercu, pamiętali o nich i stale do nich wracali, rozważając je i medytując nad nimi. A „zachowywać” Słowo Boże oznacza: według niego postępować, żyć nim każdego dnia.
Tak jak Maryja, która była nie tylko Matką Zbawiciela, ale też Jego pierwszą uczennicą.
Dlaczego Jezus otrzymuje imię „Jezus”? Ponieważ imię to w języku hebrajskim oznacza: „Jahwe wybawia, ratuje”, a to jest właśnie misją Jezusa. Imię zatem wyznacza misję lub na nią wskazuje.
To dotyczy też mego imienia, o ile jest ono chrześcijańskie.
Od czego to Bóg poprzez swego Syna, Jezusa, ma nas wyratować? Wszystkie teksty biblijne Nowego Testamentu świadczą jednogłośnie: „od naszych grzechów”. Jezus przychodzi nas wybawić od tego wszystkiego, co jest zakłóceniem naszej relacji z Bogiem, z drugim człowiekiem czy też poważnym nieporządkiem w nas samych.
Nam wydaje się, że Jezus przede wszystkim winien uratować nas z naszych chorób i słabości, uleczyć wszystkich cierpiących, jednym słowem — być takim superterapeutą. I Jezus to czyni, to prawda. Ale zawsze wskazuje najpierw na potrzebę uzdrowienia duchowego. Bo z Jego punktu widzenia — zgodnego zresztą z myśleniem semickim — uzdrowienie fizyczne to jest uzdrowienie z konsekwencji grzechu. Przede wszystkim trzeba zatem sięgnąć do źródła zła i je wyeliminować, trzeba zagoić ropiejącą ranę, a nie tylko przykładać na nią kolejne plastry maskujące.
On przychodzi zatroszczyć się o całego człowieka. Bo On naprawdę mnie kocha, bo Jemu rzeczywiście na mnie zależy.
Łk 3,15-16.21-22
Ewangelia wg św. Jana zawiera pewne elementy polemiki m.in. z tzw. joannitami, czyli zwolennikami św. Jana Chrzciciela. Uważali oni, iż to Jan jest prawdziwym Mesjaszem. Stąd dzisiejsza wypowiedź Janowa, że przyjdzie mocniejszy od niego, któremu on nie jest nawet godzien rozwiązać rzemyka u sandałów, czyli spełnić prostą czynność zwykłego niewolnika. Nadto on chrzci wodą, natomiast Mesjasz będzie chrzcił „ogniem Ducha Świętego”. Chrzest Janowy zatem to tylko zapowiedź prawdziwego chrztu udzielanego przez Jezusa, czyli napełnienia mocą Ducha Świętego.
Dlaczego zatem Jezus przyjął chrzest Janowy? Zapewne po to, by potwierdzić słuszność działania Janowego, wzywającego do nawrócenia i pokuty, oraz aby wskazać na kontynuację tej misji w swoim nauczaniu. Tak jak z kolei Bóg Ojciec potwierdza misję  i pochodzenie Jezusa, nazywając Go swoim Synem umiłowanym.
Wspominamy dzisiaj także nasz chrzest i uświadamiamy sobie, że jest on „w mocy Ducha Świętego” do odważnego i świadomego dawania świadectwa naszej przynależności do Jezusa i Kościoła.
Łk 1,1-4; 4,14-21
Pierwsza część dzisiejszej Ewangelii to tzw. Prolog, w którym Łukasz nakreśla zasadnicze myśli inspirujące go do napisania swego dzieła. Dowiadujemy się z niego, że odbiorcą tekstu jest „dostojny Teofil”. Mógł on być wysokim rangą oficerem rzymskim przebywającym w Antiochii Syryjskiej — rodzinnym mieście Łukasza. Tradycja Kościoła pierwotnego podaje, iż został potem jej biskupem. Ewangelia byłaby formą umocnienia go w wierze po jego nawróceniu i przyjęciu chrztu.
Łukasz wyraźnie zaznacza, że nie jest pierwszym, który stara się ułożyć opowiadanie o życiu i działalności Jezusa, co sugeruje, że już istnieją inne ewangelie.
Nie jest też naocznym świadkiem wydarzeń związanych z osobą Jezusa, ale przedstawicielem kolejnego pokolenia chrześcijan, które swą wiarę przejęło od apostołów i „sług słowa”.
Nadto pragnie swe opowiadanie oprzeć na starannie przebadanych źródłach i ułożyć je w formie chronologicznej, poczynając „od pierwszych chwil”, czyli od wystąpienia Jana Chrzciciela nad Jordanem. Troszczy się zatem o rzetelne i stabilne umocowanie swej Ewangelii w realiach historycznych.
Pierwsze publiczne wystąpienie Jezusa, o którym pisze Łukasz, dokonuje się w Jego rodzinnym mieście, Nazarecie. Przemawiając w szabat w synagodze Jezus odczytał fragment tekstu z Księgi proroka Izajasza, ukazującego — jak tradycyjnie interpretowano — postać i misję mającego nadejść Mesjasza. Te słowa Jezus odnosi do siebie. To On jest oczekiwanym Mesjaszem, a Jego nauczanie i działalność — prawdziwym „rokiem łaski” od Pana.
Przedłużeniem misji Jezusa jest działanie Kościoła. „Rok łaski” od Pana trwa zatem nadal. Tak długo, jak długo będzie z woli Jezusa istniał Jego Kościół na ziemi. On jest znakiem Bożego miłosierdzia.
Łk 4,21-30
Jezus naucza w synagodze w swoim rodzinnym Nazarecie. Mówi o Duchu Bożym, który na Nim spoczywa (jak słyszeliśmy o tym w ubiegłą niedzielę), obwieszcza rok łaski i zmiłowania od Boga. Obecni w synagodze słuchają Go z zainteresowaniem, ale też i z rosnącym zdziwieniem: “Czyż nie jest to syn Józefa?”. Inaczej mówiąc: znamy całą Jego rodzinę, nic w niej szczególnego, a zatem skąd On to ma? I dlaczego to właśnie Jemu jest dane tak nauczać, a nie komuś z naszych synów?
Wkrada się zazdrość i zawiść, których konsekwencją jest zdystansowanie się do osoby, odrzucenie i niewiara w jej nadprzyrodzoną moc. Tego właśnie doświadczył Jezus nauczając wśród swoich w Nazarecie. A odwołując się do dwu przykładów ze Starego Testamentu pokazał im, że to, co liczy się przed Bogiem, to wiara i zaufanie, a nie formalna przynależność do Narodu Wybranego.
Czy nie byłoby zbytnią śmiałością powiedzieć dziś, że to, co i obecnie liczy się przed Bogiem, to wiara i zaufanie w Niego, a nie formalna przynależność do Kościoła?...
Łk 2,22-40
Wedle wymogów Prawa Mojżeszowego, niewiasta po porodzeniu syna pozostawała rytualnie nieczystą, czyli bez możliwości pojawienia się w świątyni, przez 40 dni. Dopiero potem miała obowiązek przynieść swego pierworodnego przed ołtarz i ofiarować Bogu na własność. Wszystko bowiem, co pierworodne spośród ludzi i zwierząt, należało do Pana.
Pierworodnego syna należało wykupić, ofiarując coś w zamian. Prawo stanowiło, iż jeśli rodzina jest uboga, wystarczy, gdy ofiaruje parę synogarlic albo dwa młode gołębie. Dokładnie tak postąpiła Święta Rodzina, co pośrednio miało wskazywać — zgodnie z teologiczną preferencją Łukasza — na ich materialne ubóstwo.
Lecz ofiarowanie Jezusa w świątyni to nie tylko wypełnienie nakazu Prawa. To też wypełnienie nakazu serca: można rzec — przykazania miłości wobec dziecka. Maryja przecież dobrze wiedziała, że jako matka nawet najbardziej zatroskana o swojego syna, nie będzie w stanie zapewnić Mu pełnego bezpieczeństwa i właściwej opieki przez całe Jego życie. To może uczynić tylko Bóg, prawdziwy Ojciec.
Czy ja jako matka lub ojciec ofiarowuję (zawierzam) swoje dzieci Bogu z tą intencją?
W scenę ofiarowania Jezusa w świątyni wpisane są dwie postaci: starca Symeona i prorokini Anny. Symeon, kierowany Bożym natchnieniem, przyszedł do świątyni, by ujrzeć Mesjasza, bo Bóg obiecał mu, iż nie umrze, dopóki się z nim nie spotka. To on przepowiedział Maryi, że Jezus dla wielu będzie „znakiem sprzeciwu” i wskutek tego jej matczyne serce przebije miecz boleści — siedmiu boleści, jak to symbolicznie ujmują teksty biblijne.
W scenie widzimy też prorokinię Annę, która liczyła już 84 rok życia, z czego 7 lat żyła z mężem. Z tego wynika, że pozostałe 77 lat jej życia upłynęło w samotności, a właściwie — w szczególnej zażyłej łączności z Bogiem, któremu służyła w postach i modlitwach dniem i nocą, nie opuszczając niemal świątyni. Być może jest to ukryta pochwała życia w bezżenności dla Królestwa niebieskiego (77 lat), co wydawało się być nawet większą wartością niż piękno i pełnia życia w małżeństwie (symboliczne 7 lat).
Te dwie starsze osoby, Symeon i Anna, prawe i pobożne, wyczulone na Boże natchnienia i służące Bogu, mogą stać się dobrym pretekstem do postawienia sobie pytania: na ile ja — jako osoba starsza wiekiem — rozpoznaję w moim życiu przychodzącego do mnie Jezusa i na ile jestem Jego świadkiem wobec najbliższych?
Łk 9,22-25
Po dzień dzisiejszy prawda o Mesjaszu cierpiącym i umierającym jest nie do przyjęcia przez stronę żydowską, choć szereg tekstów Starego Testamentu to zapowiada. Także uczniom Jezusa trudno było zaakceptować taką wizję mesjasza, jaką Jezus przed nimi roztoczył: nie pojmowali konieczności Jego cierpienia i śmierci, nie rozumieli, co to znaczy, że ma z martwych powstać.
Podobnie i w naszym życiu kierowanym wiarą potrzeba może nie tyle wiedzy teologicznej, co raczej postawy dziecka, które ufa, że jego Tata wie, co robi.
Sformułowanie: „zaprzeć się samego siebie” oznacza: nie szukać własnej wygody i korzyści.
Z kolei „brać swój krzyż” to inaczej: codziennie podejmować wymogi i trudy chrześcijańskiego życia i w ten sposób kroczyć za Jezusem.
Bo kto chce zachować swoje życie wyłącznie w wymiarze doczesnym, ziemskim, ten straci życie wieczne z Bogiem, a kto — patrząc po ludzku — będzie „tracił” swoje życie doczesne, swoje zdrowie, czas, pieniądze, dla dobra innych ludzi, dla dobra rodziny, ze względu na Chrystusa, żyjąc wymogami chrześcijańskiego życia — ten zachowa je w wieczności.
Warto więc którego dnia usiąść wygodnie i spokojnie przeliczyć bilans swoich strat i zysków.
Łk 5,27-32
W środowisku palestyńskim celnik był traktowany jako grzesznik i kolaborant. Przede wszystkim dlatego, że wysługiwał się okupantowi — Imperium Rzymskiemu, zbierając podatki od swoich. Co gorsze, często nadużywał swego urzędu świadomie i z premedytacją, kupując uprzednio od Rzymian prawo do takiego działania za dużą sumę pieniędzy, dzięki czemu mógł potem bezkarnie ściągać od swoich współrodaków dowolne kwoty pieniężne, według własnego uznania. A chociaż go powszechnie i szczerze nienawidzono, nikt nie mógł takiemu celnikowi nic zrobić, bo przecież za jego plecami stał majestat potężnego Rzymu.
Może jednak wspomniany w Ewangelii celnik imieniem Lewi — któremu potem chrześcijańska wspólnota wiary nadała przydomek Mateusz, po hebrajsku: „dar od Boga” — może on miał już dosyć takiego życia i dlatego na wezwanie Jezusa: „Pójdź za mną!”, zostawił wszystko i poszedł za Nim? A chcąc następnie wyrazić swą wdzięczność i radość z odzyskanej wolności duchowej, zaprosił wszystkich swoich kolegów, czyli innych celników i grzeszników, by w ich gronie, wspólnie z Jezusem i Jego uczniami, cieszyć się i radować.
Nie było to w smak faryzeuszom i uczonym w Piśmie, stąd Jezus tłumaczy im i nam, że lekarza potrzebują bardziej chorzy, niż zdrowi; że przyszedł wezwać do nawrócenia nie tyle tych, którzy uważają siebie, jak faryzeusze, za sprawiedliwych, co raczej tych, którzy, jak Lewi, uważają się za grzeszników.
Przed Bogiem bowiem lepiej jest być grzesznikiem świadomym swej grzeszności niż sprawiedliwym przekonanym o swej sprawiedliwości.
Łk 4,1-13
Jezus wychodzi na pustynię, czyli zdala od zgiełku i gwaru miasta, aby przez symboliczny okres 40 dni i 40 nocy przygotować się duchowo do swej misji. Jest prowadzony Duchem Bożym, co jednak nie oznacza, że jest wolny od dolegliwości postu i związanych z tym zewnętrznych ataków złego ducha.
Bronią w walce z „księciem tego świata” jest w tym czasie dla Jezusa słowo Boże, zapisane w świętych księgach. Nie tylko bowiem chlebem żyje człowiek, ale również każdym słowem, które wychodzi z ust Bożych. Powinniśmy o tym pamiętać i my, gdy podejmujemy ów 40-dniowy trud i wysiłek postu fizycznego.
Walka z osobowym złem wymaga odwagi, determinacji i bezkompromisowości: jak Jezusowe: „idź precz, szatanie!” Jest bowiem napisane: „tylko Panu, swemu Bogu, będziesz oddawał cześć i tylko Jemu samemu będziesz służył”. Dopiero wtedy odstąpił od Niego diabeł. Odstąpił „do czasu”, jak podaje św. Łukasz, tzn. do momentu nadejścia nocy Wielkiego Czwartku w Ogrodzie Oliwnym.
Czas Wielkiego Postu to czas walki. Walki o zachowanie samego siebie.
Łk 11,14-23
Złość i zazdrość skutecznie odbierają człowiekowi zdolność rozsądnego, logicznego myślenia. Oto niektórzy z przywódców duchowych Narodu Wybranego widząc, że Jezus dokonuje spektakularnych znaków jawnie wskazujących na Jego łączność z Bogiem i widząc zarazem, że tłum idzie teraz za Nim, a nie za nimi, zaślepieni złością i zazdrością, choć w pełni świadomi kłamstwa swych słów, twierdzą, że Jezus wypędza złe duchy mocą szatana, ich przywódcy. W ten sposób chcą odstraszyć i odciągnąć ludzi od Jezusa.
Jezus ukazuje im całkowity brak logiki takiego myślenia: szatan nie będzie przecież wypędzał szatana i niszczył swoje własne dzieło. Jezus wypędza złe duchy „palcem Bożym”, czyli Bożą mocą. A to oznacza, że zawsze jest — jak czytamy — „mocniejszy od niego”, niezależnie od tego, jak mocny mógłby być szatan. I to jest dobra nowina dla nas, dla każdego człowieka. I tego opętanego złem, i tego wolnego.
Łk 15,1-3.11-32
Jezus wygłasza przypowieść o synu marnotrawnym, ponieważ faryzeusze i uczeni w Piśmie byli oburzeni, że spotyka się i rozmawia z grzesznikami. Z ich punktu widzenia, grzesznik jest nieczysty i nie należy z nim utrzymywać żadnych kontaktów.
Bóg natomiast traktuje ich jako swoje pogubione na drogach życia dzieci.
Niepokojem napawa nie tyle postawa młodszego syna, bo on ostatecznie przecież wraca do domu Ojca i żałuje za swoje czyny (oby był zatem obrazem każdego z nas!).
Niepokojem napawa postawa starszego syna, który cały czas jest w domu Ojca, ale wyłącznie „fizycznie”. On go nigdy nie kochał, był jak płatny najemnik wykonujący bezdusznie swoje obowiązki. Takimi właśnie — wedle tej przypowieści — byli faryzeusze i uczeni w Piśmie, rzekomi duchowi przywódcy Narodu Wybranego.
Starszym synem jesteśmy jakże często my sami, gdy uważamy siebie za pobożnych i sprawiedliwych i gardzimy innymi, którzy odeszli daleko od Boga i Jego wspólnoty, czyli Kościoła, a gdy z kolei oni się nawracają i chcą powrócić do jedności, oburzamy się na Boże miłosierdzie i przebaczenie.
Wobec Boga stokroć lepiej jednak być grzesznikiem świadomym swej grzeszności, niż sprawiedliwym przekonanym o swej sprawiedliwości.
Łk 2,41-51a
W tradycji religijnej Narodu Wybranego istniał obowiązek uczestniczenia trzy razy do roku w uroczystościach w świątyni w Jerozolimie: na święto Paschy, Tygodni i Namiotów. Dotyczył on jednak wyłącznie mężczyzn, czyli tych, którzy ukończyli 13 lat „i jeden dzień”, i których zamieszkanie nie przekraczało jednego dnia drogi pieszo od Jerozolimy.
Z tego jasno wynika, że nikt z członków Świętej Rodziny z Nazaretu nie miał obowiązku uczestniczenia w tych trzech największych dorocznych świętach: ani Jezus, bo miał dopiero 12 lat, ani Maryja, bo była niewiastą, ani też Józef, bo przecież mieszkał w Nazarecie oddalonym o ponad jeden dzień drogi od Jerozolimy.
Dlaczego więc szli „co roku”, jak podkreśla Ewangelista? Z pobożności. Z tego głębokiego przekonania, że nie można być pobożnym „na dystans”.
Ewangelista podaje, że rodzice zaczęli szukać Jezusa dopiero, gdy uszli jeden dzień drogi powrotnej. Czemu nie zauważyli Jego nieobecności wcześniej? Ponieważ utartym zwyczajem było, że mężczyźni i kobiety wracali w osobnych grupach. Być może Maryja nie widząc Jezusa przy sobie myślała, że idzie On z Józefem: jest przecież niemal dorosły: ma „już” 12 lat. A Józef nie widząc Jezusa w grupie „męskiej” mógł myśleć, że Jezus idzie razem z kobietami: jest przecież jeszcze dzieckiem, ma „zaledwie” 12 lat.
Dopiero po całym dniu drogi, gdy wszyscy zobowiązani do uczestniczenia w uroczystościach w Jerozolimie już się rozeszli i zostali tylko najpobożniejsi, można było bez problemu dostrzec, że Jezusa nie ma.
Zagubił się? Nie, pozostał w świątyni, w domu swego Ojca. Gubią się tylko ci, którzy dom ten opuszczają…
Łk 22,14 — 23,56
Niedziela Palmowa jest zawsze dniem ambiwalentnych uczuć. Z jednej bowiem strony jest radość z mesjańskiej i królewskiej godności Jezusa, wjeżdżającego na osiołku do Jerozolimy jako realizacja starotestamentowego proroctwa Zachariasza (9,9). Z drugiej jednak strony wsłuchujemy się w dniu dzisiejszym w długi, za długi opis Jego bolesnej męki i śmierci. Dociera do nas powoli prawda o Wielkim Tygodniu: ostatnia wieczerza Jezusa ze swoimi uczniami, która przybiera charakter paschalny i jest antycypacją, czyli sakramentalnym wyprzedzeniem Jego męki na krzyżu w Wielki Piątek; zapowiedź podyktowanego strachem zaparcia się Piotra; modlitwa o ratunek osamotnionego Jezusa w Ogrójcu; pojmanie i przesłuchanie przed Najwyższą Radą zakończone wydaniem zaplanowanego wcześniej wyroku śmierci; haniebne wyparcie się znajomości z Jezusem przez Piotra; pozorne przesłuchanie przed Piłatem, wypuszczenie pod presją tłumu przestępcy Barabasza i skazanie na śmierć Jezusa; ukrzyżowanie i wyszydzenie Jezusa jako króla żydowskiego; Jego samotność w chwili śmierci i przedziwne znaki jej towarzyszące; wreszcie złożenie do tymczasowego grobu i niewiasty jako jedyni odważni świadkowie, którzy wytrwali do końca.
Wielki tydzień w życiu Jezusa. Czy wielki tydzień też w moim życiu?
Łk 4,16-21
Tymi słowami Łukasz Ewangelista rozpoczyna swoje opowiadanie o Jezusie jako Nauczycielu i Uzdrowicielu. Wieść o Nim rozchodzi się po całej okolicy, a On sam jest przez wszystkich wysławiany z powodu treści i sposobu swego przepowiadania o Bogu i Jego Królestwie.
To dokładnie na Nim wypełniają się słowa proroka Izajasza wypowiedziane kilkaset lat wcześniej. Jezus namaszczony mocą Bożego Ducha przynosi ludziom dobrą nowinę o uwolnieniu od zła duchowego i fizycznego, a czas Jego działalności staje się symbolicznym „rokiem łaski” od Pana.
Czas Kościoła to też „czas łaski” od Pana. To przedłużenie Bożego działania we wspólnocie wiary, którą Jezus założył i specjalnie do tego celu przeznaczył.
Czas Kościoła zatem to czas Bożego miłosierdzia. Korzystajmy z tego, póki trwa to, co „dziś” się nazywa. 
Łk 24,1-12
Wsłuchujemy się w jeden z szeregu ewangelicznych opisów dotyczących wydarzeń i doświadczeń związanych z „pierwszym dniem po szabacie” — niedzielą.
W opisie Łukaszowym priorytetową rolę odgrywają — jak zwykle u niego — niewiasty. To te, które przyszły za Jezusem z Galilei, wierne do końca, aż „poza” grób. Jakkolwiek Łukasz wylicza z imienia tylko trzy, ale z kontekstu wypowiedzi słyszymy, że było ich znacznie więcej. To one jako pierwsze usłyszały z ust aniołów radosną nowinę o zmartwychwstaniu Jezusa i stały się jej pierwszymi zwiastunkami wobec grona Apostołów. To one okazały owo „posłuszeństwo wiary” w przeciwieństwie do Dwunastu, którym wydało się to wszystko „czczą gadaniną”.
Niewiasty ewangeliczne są zatem uosobieniem prawdziwej wiary, opartej nie o widzenie Zmartwychwstałego, ale o świadectwo pustego grobu i słowa aniołów. O takich, jak one, Jezus powie: „szczęśliwi, którzy uwierzyli, choć nie widzieli”.
O taką wiarę pełną dziecięcej ufności, Kościół modlił się w Roku Wiary. Niech ona i dziś będzie udziałem naszych chrześcijańskich niewiast: babć, mam, sióstr, córek, żon... A one niech staną się naszymi apostołkami.
Łk 24,13-35
Tylko Łukasz notuje scenę o dwu uczniach uciekających do Emaus ze strachu przed mogącymi nastąpić prześladowaniami ze strony Judejczyków.
Po dzień dzisiejszy tradycja chrześcijańska nie jest zgodna, gdzie należy lokalizować to miejsce, stąd też pokazuje się aż trzy miejscowości „Emaus” leżące w różnej odległości od Jerozolimy. Jedna z nich jest położona ok. 12 km od stolicy Judei, czyli właśnie owe sześćdziesiąt stadiów.
Dwaj uczniowie nie poznali Jezusa po Jego zewnętrznym wyglądzie. Rozpoznali Go dopiero po „łamaniu chleba”, czyli po Eucharystii. Pytanie, jak mogli Go rozpoznać po Eucharystii, skoro w Wielki Czwartek nie było ich w Wieczerniku? (Jezus miał tam przebywać wyłącznie w gronie Dwunastu).
I tu dochodzi chyba do głosu pierwotna katecheza, kiedy to uczniowie po śmierci Jezusa przebywali w Wieczerniku zamknięci z obawy przed Judejczykami, i przez wieczór Wielkiego Piątku, noc i cały dzień Wielkiej Soboty mieli czas na wspólne rozważanie tego, co się stało; na przypominanie Jego słów, na dzielenie się ostatnimi wydarzeniami sprzed męki i śmierci, z Wielkiego Czwartku. Była to pierwotna katecheza Kościoła, przekazywanie prawdy o Chrystusie, dokonujące się potem z pokolenia na pokolenie.
Na ile my włączamy się w tę katechezę Kościoła, przekazując prawdę o Jezusie innym ludziom? Naszym dzieciom, rodzinie, sąsiadom, znajomym?
Łk 24,13-35
Tylko Łukasz notuje scenę o dwu uczniach uciekających do Emaus ze strachu przed mogącymi nastąpić prześladowaniami ze strony Judejczyków.
Po dzień dzisiejszy tradycja chrześcijańska nie jest zgodna, gdzie należy lokalizować to miejsce, stąd też pokazuje się aż trzy miejscowości „Emaus” leżące w różnej odległości od Jerozolimy. Jedna z nich jest położona ok. 12 km od stolicy Judei, czyli właśnie owe sześćdziesiąt stadiów.
Dwaj uczniowie nie poznali Jezusa po Jego zewnętrznym wyglądzie. Rozpoznali Go dopiero po „łamaniu chleba”, czyli po Eucharystii. Pytanie, jak mogli Go rozpoznać po Eucharystii, skoro w Wielki Czwartek nie było ich w Wieczerniku? (Jezus miał tam przebywać wyłącznie w gronie Dwunastu).
I tu dochodzi chyba do głosu pierwotna katecheza, kiedy to uczniowie po śmierci Jezusa przebywali w Wieczerniku zamknięci z obawy przed Judejczykami, i przez wieczór Wielkiego Piątku, noc i cały dzień Wielkiej Soboty mieli czas na wspólne rozważanie tego, co się stało; na przypominanie Jego słów, na dzielenie się ostatnimi wydarzeniami sprzed męki i śmierci, z Wielkiego Czwartku. Była to pierwotna katecheza Kościoła, przekazywanie prawdy o Chrystusie dokonujące się potem z pokolenia na pokolenie.
Na ile my włączamy się w tę katechezę Kościoła, przekazując prawdę o Jezusie innym ludziom? Naszym dzieciom, rodzinie, sąsiadom, znajomym?
Łk 24,35-48
Jezus przychodząc do Wieczernika, do swoich uczniów, zwraca się do nich słowami: „pokój wam!” Te słowa można rozumieć jako typowo semickie powitanie, w stylu naszego: „dzień dobry!”, ale można też rozumieć dosłownie: jako dar prawdziwego pokoju, który Jezus pragnie ofiarować swoim uczniom. W miejsce dotychczasowego lęku, niepokoju i strachu, On przynosi im prawdziwy, głęboki Boży pokój.
Spożycie pieczonej ryby ma przekonać uczniów, że ma rzeczywiste, realne ciało, że naprawdę zmartwychwstał i że nie jest tylko duchem, pustynną fatamorganą.
Przekazuje im też prawdę, która dla Żydów po dzień dzisiejszy jest nie do przyjęcia: że Mesjasz miał cierpieć, i że tak zostało to zapisane w Prawie Mojżesza, u Proroków i w Psalmach, a zatem w całym Starym Testamencie.
Dodaje nadto, że teraz w Jego imię będzie głoszone wszystkim ludziom odpuszczenie grzechów. Sakrament Pokuty i Pojednania jest zatem nierozerwalnie związany z tajemnicą Jego zmartwychwstania, Jego zwycięstwa nad szatanem, grzechem i śmiercią.
Głosicielami tego wszystkiego mają stać się Jego uczniowie: „wy jesteście tego świadkami”. To znaczy, że i my również.
Łk 9,23-26
Zaprzeć się samego siebie oznacza zrezygnować z szukania wyłącznie własnej korzyści i wygody.
Wziąć swój krzyż każdego dnia oznacza podejmować codziennie trudy i wymogi chrześcijańskiego życia. Tylko w ten sposób idziemy za Chrystusem jako Jego uczniowie.
Kto chce zachować swoje życie tu, na ziemi, żyjąc z myślą tylko o sobie, ten straci je w wymiarze wieczności, jeżeli zaś ktoś straci swoje życie tu, na ziemi, ze względu na Jezusa, czyli żyjąc dla innych, ten je zachowa w wymiarze życia wiecznego.
Jeśli będziemy wstydzić się Jezusa, Jego nauczania i Jego krzyża teraz, w doczesności, w domu, w szkole, na uczelni, w miejscu pracy, to i On kiedyś zawstydzi się nas, gdy przyjdzie w swej chwale u kresu czasu.
Łk 24,46-53
Po zmartwychwstaniu, a przed swoim odejściem do nieba, Jezus spotyka się ostatni raz z uczniami w wieczerniku, w Jerozolimie.
Oświeca ich umysły i serca, aby mogli lepiej i pełniej pojąć Pisma Starego Przymierza, zapowiadające mękę, śmierć i zmartwychwstanie Mesjasza. Następnie przekazuje im misję przepowiadania tej prawdy wszystkim narodom, poczynając od Jerozolimy. Mają iść i głosić pojednanie ludzi z Bogiem i przebaczenie grzechów jako najważniejszy owoc Jego zmartwychwstania oraz wzywać do nawrócenia. Towarzyszyć im będzie Duch Prawdy i Mocy Bożej, który w imieniu Jezusa poprowadzi dzieło zbawienia aż do jego wypełnienia w Królestwie niebieskim.
Ewangelia Łukaszowa kończy się wniebowstąpieniem Jezusa w Jerozolimie, na Górze Oliwnej. Również tu, w Jerozolimie, w wieczerniku, zstępuje Duch Święty, aby dalej prowadzić Kościół jako wspólnotę wiary założoną przez Jezusa (Dzieje Apostolskie). Jerozolima zamyka zatem „dzieje Jezusa” i rozpoczyna „dzieje Kościoła”.
Łk 4,24-30
Oburzamy się często i obrażamy, gdy ktoś nam mówi prawdę wprost i bez ogródek. Jezus jednak taki był: mówił prawdę z miłości do człowieka, bo chciał jego nawrócenia i przejrzenia na oczy. Nie chciał go łudzić, zwodzić, utwierdzać w błędnym przekonaniu o jego racji, słuszności czy wyższości. Kochał każdego człowieka, dlatego „nie miał względu na osoby”.
Jako Bóg kochał jednakowo i Naród Wybrany, i pogan, i wszystkich chciał doprowadzić do zbawienia. Pragnął, by wszyscy doszli do domu Ojca i poznali, kim tak naprawdę On jest: że nie jest zagrożeniem, lecz wypełnieniem ludzkiego życia.
Łk 1,26-38
Tylko dwaj Ewangeliści, św. Łukasz i św. Mateusz, zamieszczają w swoich opisach tzw. Ewangelię Dzieciństwa Jezusa. Są to zawsze pierwsze rozdziały ich ksiąg. Różnią się one od siebie diametralnie, bo różni są odbiorcy tych tekstów.
Łukasz pisze do tzw. etnochrześcijan, czyli chrześcijan wywodzących się z pogaństwa, dlatego nie motywuje swych słów cytatami ze Starego Testamentu, bo ten dla pogan nie stanowił żadnego argumentu. Stąd u Łukasza zwiastowanie dokonuje się w Nazarecie, a nie w Betlejem, a jego odbiorcą jest Maryja, a nie Józef, jak u św. Mateusza.
Łukasz podkreśla wyniesienie w godności Maryi — prostej kilkunastoletniej dziewczyny z Nazaretu, która pochodziła z rodu kapłańskiego Lewiego, a nie z rodu Dawida, jak jej mąż, Józef.
I chociaż anioł zwraca się do niej cały czas niemalże w trybie rozkazującym: „poczniesz, porodzisz, nazwiesz”, to jednak bez jej zgody Boża historia zbawienia człowieka utknęłaby w martwym punkcie.
Odpowiedź Maryi: „oto ja służebnica (dosł. ‚niewolnica’) Pańska, niech mi się stanie według twego słowa!”, zawiera dwa ważkie elementy. Po pierwsze, Maryja rezygnuje z własnych planów życiowych, pragnie podporządkować swoje życie Bogu, stać się „nie-wolnicą Pańską”, czyli kimś, kto wręcz nie ma własnej woli, dla którego jedyną wolą jest wola jego Pana.
Po drugie, czyni to z ogromnym zaangażowaniem emocjonalnym i radosnym pragnieniem swego młodzieńczego serca, jak na to wskazuje wykorzystany w tekście greckim czasownik w formie życzeniowej (optativus). Jej zatem gorącym pragnieniem i życzeniem jest, by Bóg zechciał zrealizować na niej to wszystko, co przed chwilą zapowiedział.
Od tego momentu, gdy Maryja wypowiada Bogu swoje „tak”, żadna sprawa nie będzie niemożliwa do wyproszenia u Boga.
Łk 1,26-38
Scena zwiastowania Maryi jest przekazana tylko i wyłącznie w Ewangelii Łukaszowej. Gwoli ścisłości trzeba nadmienić, że także Ewangelia Mateuszowa zawiera opis zwiastowania, ale jego odbiorcą jest Józef, a to z tej racji, że Mateusz pisze przede wszystkim do chrześcijan wywodzących się z tradycji żydowskiej, w której podmiotem i odbiorcą wszelkich działań Bożych jest zawsze mężczyzna.
Zatrzymajmy się nad niektórymi sformułowaniami tego tekstu w wersji Łukaszowej. Pierwsze to: „dla Boga nie ma nic niemożliwego”. Tekst oryginalny sugeruje tu nieco inne rozumienie: „oto bowiem odtąd nie będzie nic niemożliwego do osiągnięcia od Boga”. To znaczy: od momentu zwiastowania i wcielenia Syna Bożego rozpoczyna się nowy okres w relacjach między Bogiem a człowiekiem, nowy czas, czas Kościoła i czas Bożego miłosierdzia, kiedy to Bóg nie będzie w stanie niczego odmówić proszącemu Go człowiekowi.
Drugie sformułowanie to okrzyk Maryi: „niech mi się stanie według słowa Twego!” Użyty tutaj czasownik w trybie zwanym optativus sugeruje gorące, emocjonalne zaangażowanie Maryi w wypowiadane słowa. Można je porównać do sytuacji małego dziecka stojącego wraz z rodzicami przed witryną dużego sklepu z zabawkami, które niemal z płaczem domaga się od nich, by kupili mu wymarzoną zabawkę. Słowa Maryi nie są zatem spokojnym i uprzednio, „na zimno” przemyślanym wyrażeniem zgody na wolę Bożą, ale właśnie takim emocjonalnie mocno zaangażowanym i tęsknym wołaniem do Boga, by zrealizował w jej osobie to, co zamierzył.
Czy ja potrafię się cieszyć tak, jak Maryja, z pełnienia woli Boga?
Łk 9,11b-17
Dzisiejszą Ewangelię można rozważać w kluczu symbolicznym: Dwunastu Apostołów oznacza nową wspólnotę wiary — Kościół; pięć tysięcy mężczyzn zasiadających gromadami po pięćdziesiąt osób określa wspólnotę Kościoła zgromadzoną w jej podstawowych strukturach zwanych domus ecclesiae, czyli „dom Kościoła”: tak nazywano wspólnoty rodzinne obejmujące osoby wolne (rodzice i dzieci) oraz ich służbę i niewolników — łącznie około 50 osób. Z kolei pięć chlebów i dwie ryby (łącznie siedem), może określać pełne nasycenie wszelkimi dobrami tych, którzy w Kościele szukają dla siebie schronienia. Dwanaście koszów zebranych ułomków może być ponownym nawiązaniem do nowej wspólnoty wiary, czyli Kościoła, który w Jezusie znajduje swego jedynego i obficie — aż poza granice ludzkich potrzeb — karmiącego Żywiciela.
Nasz Ojcze, naszego chleba powszedniego... nadprzyrodzonego... daj nam dzisiaj!
Łk 7,1-10
„Panie, nie trudź się, bo nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój. Lecz powiedz słowo, a mój sługa będzie uzdrowiony”. Kojarzą nam się zapewne te słowa setnika z naszą modlitwą we mszy św.: „Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja”. Wyrażają one zarówno przekonanie o ludzkiej niegodności przyjęcia Boga, jak i ufność w Jego miłosierdzie, dobroć i przebaczenie.
Warto zatrzymać się na moment nad sformułowaniem, tradycyjnie tłumaczonym jako: „ale powiedz słowo”. Otóż w tekście greckim, oryginalnym, jest zapisane: „ale powiedz słowu”. Setnik wyraża w ten sposób wiarę, że Jezus nie musi przychodzić do niego osobiście, wystarczy przecież, że powie „słowu”, a ono przyjdzie i przyniesie uzdrowienie jego słudze. Podobnie jak on, setnik, mówi podległemu sobie żołnierzowi: „idź!”, a on idzie, drugiemu: „chodź!”, a on przychodzi, a słudze: „zrób to!”, a on robi.
Wiara w twórczą, uzdrawiającą moc wypowiedzianego i wysłanego z misją Bożego słowa. Takiej wiary Jezus nie znalazł nawet w Izraelu.
A czy jest ona we mnie? Ona się — tak po ludzku mówiąc — „opłaca”: „gdy wrócili do domu, znaleźli sługę zdrowego”.
Łk 1,39-56
O czym myślała Maryja w swoim sercu, gdy w czasie Zwiastowania dowiedziała się, że to ją, prostą kilkunastoletnią dziewczynę z Nazaretu, wybrał wielki Bóg na matkę swego Syna? Kto uwierzy temu szaleństwu rozbujałej wyobraźni? I jak o tym powiedzieć Elżbiecie, swej starszej kuzynce?
I oto okazuje się, że Bóg w jednej chwili rozwiewa wszystkie dylematy i zmartwienia młodego serca: Elżbieta z Bożego natchnienia już o wszystkim wie i nie trzeba jej niczego tłumaczyć: „błogosławiona jesteś między niewiastami, błogosławiony jest owoc Twojego łona …, błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane Ci od Pana”.
Odpowiedzią Maryi może być jedynie ten wspaniały hymn wdzięczności wobec Boga: „wielbi dusza moja Pana”, stylizowany w Ewangelii Łukaszowej na wypowiedzi Anny, matki Samuela, ze Starego Testamentu (1Sm 2,1nn).
Hymn ujawnia też Maryjną pokorę, czyli prawdę o niej samej: ona wie, że Bóg wejrzał na jej dotychczasowe uniżenie i że teraz będą ją błogosławić wszystkie pokolenia, ale nie przypisuje tego sobie, lecz śpiewa Bogu dziękczynne Magnificat: to przecież jest Jego dzieło!
Czy we mnie jest ta prawdziwa pokora, czyli prawda o sobie samym, i czy dziękuję Bogu za wszystko, co czyni w moim życiu?
W zakończeniu dzisiejszej Ewangelii (w.56) czytamy, że Maryja „pozostała u niej około trzech miesięcy, a potem wróciła do swego domu”.
Dlaczego Łukasz podkreśla, że pozostała u niej „około trzech miesięcy”? Wyjaśnienie tej pozornie mało istotnej informacji znajdziemy wówczas, gdy zestawimy ją z wcześniejszymi słowami anioła Gabriela, skierowanymi do Maryi: „oto Elżbieta, twoja krewna, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, którą nazywano bezpłodną” (1,36). Z obu tekstów wynika zatem, że Maryja pozostała u Elżbiety aż do jej rozwiązania, czyli tak długo, jak tego wymagała sytuacja.
To nie była zdawkowa, kurtuazyjna wizyta trwająca bezpieczne 5 minut, połączona z pewnym niepokojem w sercu, żeby jej tylko o coś nie poproszono, bo przecież nie ma czasu. Maryja pozostała u swojej krewnej do momentu, dopóki była potrzebna. W tej scenie zatem uczy nas również postawy służenia drugiemu człowiekowi tak długo, jak długo on nas potrzebuje.
Łk 15,3-7
Faryzeusze, duchowi przywódcy Narodu Wybranego, mieli za złe Jezusowi, że otacza się ludźmi z marginesu społecznego; że spotyka się z nimi, rozmawia i — co gorsze — jada z nimi. Ich rozumienie świętości polegało na radykalnym odseparowaniu się od zła. Niestety, było to też radykalne odseparowanie się od ludzi.
Jezus tak nie czyni. Jego rozumienie świętości to z jednej strony zachować siebie nieskalanym od zła moralnego, ale z drugiej — fascynować swą świętością innych ludzi i przez to pociągać ich do Boga.
On troszczy się o każdą zagubioną owcę i o każdą zgubioną drachmę, ale nie wynika to ze skąpstwa: to wynika z miłości. Z miłości do każdego człowieka potrzebującego pomocy, zagubionego. W niebie bowiem większa będzie radość z jednego grzesznika, który właśnie się nawraca, niż nawet z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy w danym momencie nawrócenia ani specjalnej troski Boga nie potrzebują.
Czy ja też cieszę się z nawrócenia innych? Czy modlę się o to?
Łk 2,41-51
W tradycji religijnej Narodu Wybranego istniał obowiązek uczestniczenia trzy razy do roku w uroczystościach w świątyni w Jerozolimie: na święto Paschy, Tygodni i Namiotów. Dotyczył on jednak wyłącznie mężczyzn, czyli tych, którzy ukończyli 13 lat „i jeden dzień”, i których zamieszkanie nie przekraczało jednego dnia drogi pieszo od Jerozolimy.
Z tego jasno wynika, że nikt z członków Świętej Rodziny z Nazaretu nie miał obowiązku uczestniczenia w tych trzech największych dorocznych świętach: ani Jezus, bo miał dopiero 12 lat, ani Maryja, bo była niewiastą, ani też Józef, bo przecież mieszkał w Nazarecie oddalonym o ponad jeden dzień drogi od Jerozolimy.
Dlaczego więc szli „co roku", jak pisze Ewangelista? Z pobożności. Z tego głębokiego przekonania, że nie można być pobożnym „na dystans".
Ewangelista podaje, że rodzice zaczęli szukać Jezusa dopiero wtedy, gdy uszli jeden dzień drogi powrotnej. Czemu nie zauważyli Jego braku wcześniej? Ponieważ utartym zwyczajem było, że mężczyźni i kobiety wracali w osobnych grupach. Być może Maryja nie widząc Jezusa przy sobie myślała, że idzie On z Józefem: jest przecież niemal dorosły: ma „już” 12 lat. A Józef nie widząc Jezusa w grupie „męskiej” mógł myśleć, że Jezus idzie razem z kobietami: jest przecież jeszcze dzieckiem, ma „zaledwie” 12 lat. Dopiero po całym dniu drogi, gdy wszyscy zobowiązani do uczestniczenia w uroczystościach w Jerozolimie już się rozeszli i zostali tylko najpobożniejsi, można było bez problemu dostrzec, że Jezusa nie ma.
Zagubił się? Nie, pozostał w świątyni, w domu swego Ojca. Gubią się tylko ci, którzy dom ten opuszczają…
Łk 7,11-17
Miasteczko Nain leży na terenie Galilei u podnóża góry Tabor. W przeciwieństwie do dzisiejszej miejscowości musiało być sporą osadą, skoro miało bramę miejską, a zatem i jakieś mury obronne.
Los kobiety, która straciła najpierw męża, a potem jeszcze jedynego syna, był nie do pozazdroszczenia. Nie mogła już liczyć ani na jakiekolwiek wsparcie lub obronę na chwilę obecną, ani też na troskliwą opiekę na starość. Była pozostawiona samej sobie. I choć Prawo Mojżeszowe teoretycznie brało takie kobiety w obronę, to w praktyce i „prozie” życia Izraela mogły one liczyć wyłącznie na siebie. Stąd tak tęskne było wśród wdów, sierot i ubogich oczekiwanie na zmianę losu wraz z nadejściem Mesjasza — idealnego władcy z rodu Dawida.
Jezus — jak czytamy w Ewangelii — przejął się do głębi jej losem, zlitował się nad nią i przywrócił do życia jej jedynego syna.
Wspaniale jest usłyszeć, że Jezus, Pan i Bóg, ma w sobie takie „ludzkie” uczucia i odczucia. Jeszcze wspanialej jest uświadomić sobie, że kto widzi i poznaje Jezusa, ten widzi i doświadcza samego Boga Ojca.
Czy ja wsłuchuję się w Boże Słowo, aby poznać Jezusa i doświadczyć, jaki jest naprawdę Ojciec?
Łk 7,36 — 8,3
Podobnie jak my współcześnie kierujemy się pewnymi zasadami życia towarzyskiego i społecznego, które określamy mianem savoir-vivre, tak samo i w starożytności biblijnej w Izraelu obowiązywały pewne normy dobrego wychowania. Dzisiejsza ewangelia wymienia niektóre z nich. Dowiadujemy się o nich, ponieważ Szymon faryzeusz, który zaprosił Jezusa do siebie na ucztę, z jakichś względów ich nie zachował.
Wypełniła je natomiast pewna kobieta cudzołożna, która — także nie wiemy, jakim cudem — została wpuszczona do domu faryzeusza Szymona i znalazłszy się przy Jezusie obmyła Jego stopy swymi łzami, swymi włosami je otarła, pokryła je pocałunkami swych ust i w końcu namaściła je drogocennym olejkiem. Uczyniła to wszystko nie ze względu na konwenanse towarzyskie, od których zapewne była daleko, ale z głębokiej potrzeby serca: z miłości do Jezusa, który być może wcześniej — czego się domyślamy — wybaczył jej grzechy, przywrócił jej utraconą godność. Komu wiele się wybacza, wiele miłuje.
I vice versa: kto prawdziwie, z serca umiłuje Boga, temu nie jest On w stanie niczego odmówić: przebaczy mu wszystkie jego winy i nieprawości.
Łk 7,36-50
Podobnie jak my współcześnie kierujemy się pewnymi zasadami życia towarzyskiego i społecznego, które określamy mianem savoir-vivre, tak samo i w starożytności biblijnej w Izraelu obowiązywały pewne normy dobrego wychowania. Dzisiejsza ewangelia wymienia niektóre z nich. Dowiadujemy się o nich, ponieważ Szymon faryzeusz, który zaprosił Jezusa do siebie na ucztę, z jakichś względów ich nie zachował.
Wypełniła je natomiast pewna kobieta cudzołożna, która — także nie wiemy, jakim cudem — została wpuszczona do domu faryzeusza Szymona i znalazłszy się przy Jezusie obmyła Jego stopy swymi łzami, swymi włosami je otarła, pokryła je pocałunkami swych ust i w końcu namaściła je drogocennym olejkiem. Uczyniła to wszystko nie ze względu na konwenanse towarzyskie, od których zapewne była daleko, ale z głębokiej potrzeby serca: z miłości do Jezusa, który być może wcześniej — czego się domyślamy — wybaczył jej grzechy, przywrócił jej utraconą godność. Komu wiele się wybacza, wiele miłuje.
I vice versa: kto prawdziwie, z serca umiłuje Boga, temu nie jest On w stanie niczego odmówić: przebaczy mu wszystkie jego winy i nieprawości.
Łk 9,18-24
Szybki sondaż opinii publicznej: „za kogo uważają Mnie tłumy?” Odpowiedź na to pytanie nie wymaga zbyt długiego zastanawiania się, ani nie niesie ze sobą szczególnego ładunku emocji: wystarczy wyliczyć krążące na rynku medialnym opinie.
Ale potem pada bardziej osobiste pytanie: „a wy — za kogo Mnie uważacie?” To pytanie wymaga już własnego zaangażowania się i przemyślenia: kim tak naprawdę Jezus jest dla swoich uczniów? Prorokiem? Jednym spośród wielu, których znała historia Narodu Wybranego? Czy też rzeczywiście owym zapowiadanym i wyczekiwanym Mesjaszem, wysłannikiem Najwyższego, który odnowi Izraela i przywróci go do dawnej Dawidowej świetności? Który przyniesie — jak przepowiadali niejednokrotnie prorocy — „prawo i sprawiedliwość”, czyli tłumacząc poprawnie na język polski: sprawiedliwe i miłosierne rozstrzygnięcia wszelkich spraw spornych między ludźmi.
W imieniu wszystkich (a może tylko w swoim własnym?) odpowiedział Piotr: „Ty jesteś Mesjaszem Bożym”. Jezus uznaje tę odpowiedź za właściwą, a przynajmniej jej oficjalnie nie neguje, ale dodaje słowa komentarza, które staną się kamieniem obrazy dla każdego żyda po dzień dzisiejszy: zapowiada cierpienie i śmierć mesjasza. Taka opcja nie mieściła się w głowie ani Jego uczniów ówcześnie, ani wyznawców judaizmu wyczekujących na mesjasza po dzień dzisiejszy: mesjasz ze swojej natury i charakteru misji nie może cierpieć. Jeśli cierpi, albo co gorzej — umiera, nie jest mesjaszem. Tak stanowi teologia judaizmu po dzień dzisiejszy. To nic, że Jezus zapowiada też swoje zmartwychwstanie. Mesjasz po prostu nie może cierpieć.
Jak przełamać tę barierę ludzkiej niemożności lub złej woli?
Łk 9,18-22
Szybki sondaż opinii publicznej: „za kogo uważają Mnie tłumy?” Odpowiedź na to pytanie nie wymaga zbyt długiego zastanawiania się, ani nie niesie ze sobą szczególnego ładunku emocji: wystarczy wyliczyć krążące na rynku medialnym opinie.
Ale potem pada bardziej osobiste pytanie: „a wy — za kogo Mnie uważacie?” To pytanie wymaga już własnego zaangażowania się i przemyślenia: kim tak naprawdę Jezus jest dla swoich uczniów? Prorokiem? Jednym spośród wielu, których znała historia Narodu Wybranego? Czy też rzeczywiście owym zapowiadanym i wyczekiwanym Mesjaszem, wysłannikiem Najwyższego, który odnowi Izraela i przywróci go do dawnej Dawidowej świetności? Który przyniesie — jak przepowiadali niejednokrotnie prorocy — „prawo i sprawiedliwość”, czyli tłumacząc poprawnie na język polski: sprawiedliwe i miłosierne rozstrzygnięcia wszelkich spraw spornych między ludźmi.
W imieniu wszystkich (a może tylko w swoim własnym?) odpowiedział Piotr: „Ty jesteś Mesjaszem Bożym”. Jezus uznaje tę odpowiedź za właściwą, a przynajmniej jej oficjalnie nie neguje, ale dodaje słowa komentarza, które staną się kamieniem obrazy dla każdego żyda po dzień dzisiejszy: zapowiada cierpienie i śmierć mesjasza. Taka opcja nie mieściła się w głowie ani Jego uczniów ówcześnie, ani wyznawców judaizmu wyczekujących na mesjasza po dzień dzisiejszy: mesjasz ze swojej natury i charakteru misji nie może cierpieć. Jeśli cierpi, albo co gorzej — umiera, nie jest mesjaszem. Tak stanowi teologia judaizmu po dzień dzisiejszy. To nic, że Jezus zapowiada też swoje zmartwychwstanie. Mesjasz po prostu nie może cierpieć.
Jak przełamać tę barierę ludzkiej niemożności lub złej woli?
Łk 1,5-17
Kiedy Bóg objawia się człowiekowi, to zawsze na wstępie mówi do niego: „nie bój się!”. Człowiek bowiem nie jest w stanie oglądać to, co nadprzyrodzone i Boże, bez lęku. Bóg jednakże człowieka uspokaja. Spotkanie z Nim nie jest zatem spotkaniem przerażenia i strachu, to spotkanie pokoju i uspokojenia.
Anioł zwracając się do Zachariasza mówi, iż jego deēsis zostało wysłuchane. To oznacza usilną prośbę, błaganie, intensywną modlitwę. Z kontekstu wynika, że chodzi o dziecko, choć jego żona, Elżbieta, była niepłodna i oboje byli już w podeszłym wieku. Modlił się zatem prosząc o rzecz niemożliwą. Ale ponieważ jego modlitwa miała charakter deēsis, czyli usilnej modlitwy, została wysłuchana.
Proszę Cię, Panie, bym nie zniechęcał się w obliczu trudności, ani nie mówił sobie, że sprawa jest niemożliwa czy beznadziejna, ale bym ufał Tobie i modlił się do Ciebie z wiarą i ufnością. By moja modlitwa miała zawsze charakter ufnej deēsis.
Dziecko otrzyma imię Jan (gr. Iōannēs, hbr. jōḥānān), czyli „JHWH jest łaskawy”, „JHWH okazuje łaskę”. W jego bowiem życiu wyrazi się Boża łaskawość zarówno względem rodziców, Elżbiety i Zachariasza, jak i wobec Narodu Wybranego oczekującego na nadejście Mesjasza i jego duchowego poprzednika, który przyjdzie „w duchu i mocy Eliasza”.
Stanie się zatem radością i rozradowaniem dla wielu w Izraelu.
To piękne, gdy dziecko jest radością swoich rodziców, ich dumą i pokojem. Gdy jest radością społeczeństwa, Twoją radością, Boże.
Nie będzie pił ani wina, ani „sycery”, czyli piwa (gr. síkera, aram. šiḵrā). Będzie zatem abstynentem. Może dlatego, że Jezus miał „jeść i pić”, to Jan miał przyjąć postawę alternatywną, aby nikt nie miał wymówki, że mu „obaj” nie pasują?
Abstynencja wchodziła w skład ślubu nazireatu, a on miał być przecież nazirejczykiem, czyli kimś poświęconym Bogu w sposób szczególny (jak Samson z Księgi Sędziów ze Starego Testamentu).
Wielu Izraelitów nawróciło się do JHWH pod wpływem stylu jego życia i nauczania. Pewnie dlatego, że już „od łona matki napełniony był Duchem Świętym”.
Jeśli jako matka (lub ojciec) pragnę, by i moje dziecko było wielkie, wybitne i sławne, i pożyteczne dla społeczeństwa, dla narodu i Kościoła, warto o to poprosić właśnie Ducha Świętego.
Łk 1,57-66.80
W tradycji Narodu Wybranego uważano, że brak dziecka w rodzinie jest znakiem Bożej kary za jakieś grzechy popełnione przez małżonków czy nawet ich przodków. I odwrotnie — posiadanie dzieci było znakiem Bożego błogosławieństwa.
Szczególnie ważne było posiadanie dzieci płci męskiej, bo to one zapewniały ojcu dalsze trwanie na ziemi, czyli — powiedzielibyśmy dzisiaj — były namiastką jego życia wiecznego.
Dziecko płci męskiej, które przychodziło na świat w późnym wieku rodziców, jak Jan Chrzciciel, i było wyproszone żarliwą ich modlitwą (gr. deēsis), traktowano jako wybrańca Bożego, który ma do spełnienia szczególną misję na ziemi. Rąbek owej tajemnicy co do powołania osoby uchylało jego imię: nadane przez Boga, wskazywało z jednej strony na zależność dziecka od Niego, a z drugiej — na jego życiowe zadanie.
Imię „Jan” (gr. Iōannēs, hbr. jōḥānān) oznacza: „JHWH jest łaskawy”. Można to zrozumieć trojako: jest łaskawy wobec dziecka, wobec jego rodziców, wobec społeczności, do której Bóg je posyła. Ta łaskawość wyraziła się np. w bezpośrednim przygotowaniu Narodu Wybranego na nadejście Mesjasza, we chrzcie nawrócenia udzielanym przez Jana, który to chrzest był okazją do żalu za popełnione grzechy i do zmiany stylu życia.
Każde dziecko ma przez Boga daną misję do spełnienia. O każdym można spytać: „Kimże będzie to dziecię?” Bo z każdym jest „ręka Pańska”, czyli Boża moc i łaska. Tylko czy współcześni rodzice są tego świadomi?
Łk 1,57-66
W tradycji Narodu Wybranego uważano, że brak dziecka w rodzinie jest znakiem Bożej kary za jakieś grzechy popełnione przez małżonków czy nawet ich przodków. I odwrotnie — posiadanie dzieci było znakiem Bożego błogosławieństwa.
Szczególnie ważne było posiadanie dzieci płci męskiej, bo to one zapewniały ojcu dalsze trwanie na ziemi, czyli — powiedzielibyśmy dzisiaj — były namiastką jego życia wiecznego.
Dziecko płci męskiej, które przychodziło na świat w późnym wieku rodziców, jak Jan Chrzciciel, i było wyproszone żarliwą ich modlitwą (gr. deēsis), traktowano jako wybrańca Bożego, który ma do spełnienia szczególną misję na ziemi. Rąbek owej tajemnicy co do powołania osoby uchylało jego imię: nadane przez Boga, wskazywało z jednej strony na zależność dziecka od Niego, a z drugiej — na jego życiowe zadanie.
Imię „Jan” (gr. Iōannēs, hbr. jōḥānān) oznacza: „JHWH jest łaskawy”. Można to zrozumieć trojako: jest łaskawy wobec dziecka, wobec jego rodziców, wobec społeczności, do której Bóg je posyła. Ta łaskawość wyraziła się np. w bezpośrednim przygotowaniu Narodu Wybranego na nadejście Mesjasza, we chrzcie nawrócenia udzielanym przez Jana, który to chrzest był okazją do żalu za popełnione grzechy i do zmiany stylu życia.
Każde dziecko ma przez Boga daną misję do spełnienia. O każdym można spytać: „Kimże będzie to dziecię?” Bo z każdym jest „ręka Pańska”, czyli Boża moc i łaska. Tylko czy współcześni rodzice są tego świadomi?
Łk 9,51-62
Dlaczego Jezusa nie przyjęto w miasteczku samarytańskim? Ponieważ mieszkańcy Samarii (centrum kraju) nie utrzymywali żadnych kontaktów z mieszkańcami Południa, czyli Judei. Datowało się to co najmniej od powrotu Judejczyków z wygnania babilońskiego (538 r. p.n.e.), kiedy to nie dopuścili oni Samarytan do wspólnego odbudowywania świątyni jerozolimskiej, uważając ich za pół-żydów, pół-pogan. 
Pierwotni bowiem mieszkańcy Samarii zostali deportowani przez Asyryjczyków jeszcze w VIII w. p.n.e. na teren północnej Asyrii, a na ich miejsce Asyryjczycy przysłali różnych kolonistów, wyznających — jak podaje tekst biblijny — 24 różne religie. Zasiedlili oni teren Samarii, tworząc prawdziwą mieszankę narodowościową, kulturową i religijną. Nic więc dziwnego, że Judejczycy, uważając siebie za prawdziwych Żydów, traktowali tamtych jako ze wszech miar nieczystych, darząc ich — delikatnie mówiąc — szczerą niechęcią, zresztą — z wzajemnością.
Skoro więc Jezus udawał się wraz ze swoimi uczniami przez teren Samarii do Judei, nie przyjęto Go. Znamienna jest tutaj reakcja Jana i Jakuba, dwu braci, bardzo bliskich Jezusowi, nawet przez względy pokrewieństwa (byli najprawdopodobniej jego braćmi ciotecznymi). Pełni „świętego oburzenia” zapytali wtedy: „Panie, czy chcesz, a powiemy, żeby ogień spadł z nieba i zniszczył ich?” Nie dziwota, że Jezus dał im przydomek: „Synowie gromu”, czyli bardziej po polsku: gwałtownicy. Taką właśnie mieli naturę. Jezus jednak zabronił im „ściągania ognia z nieba”. W niektórych rękopisach greckich są dodane jeszcze słowa, które miał wtedy wypowiedzieć: „Nie wiecie, jakiego ducha jesteście”.
My pewnie też czasami chcielibyśmy dać innym do zrozumienia, kto tu ma władzę, zwłaszcza w sytuacji lekceważenia czy niedocenienia. Ale wtedy Jezus nam, swoim uczniom, delikatnie przypomina: „nie wiecie, jakiego ducha jesteście”.
Łk 9,51-56
Dlaczego Jezusa nie przyjęto w miasteczku samarytańskim? Ponieważ mieszkańcy Samarii (centrum kraju) nie utrzymywali żadnych kontaktów z mieszkańcami Południa, czyli Judei. Datowało się to co najmniej od powrotu Judejczyków z wygnania babilońskiego (538 r. p.n.e.), kiedy to nie dopuścili oni Samarytan do wspólnego odbudowywania świątyni jerozolimskiej, uważając ich za pół-żydów, pół-pogan. 
Pierwotni bowiem mieszkańcy Samarii zostali deportowani przez Asyryjczyków jeszcze w VIII w. p.n.e. na teren północnej Asyrii, a na ich miejsce Asyryjczycy przysłali różnych kolonistów, wyznających — jak podaje tekst biblijny — 24 różne religie. Zasiedlili oni teren Samarii, tworząc prawdziwą mieszankę narodowościową, kulturową i religijną. Nic więc dziwnego, że Judejczycy, uważając siebie za prawdziwych Żydów, traktowali tamtych jako ze wszech miar nieczystych, darząc ich — delikatnie mówiąc — szczerą niechęcią, zresztą — z wzajemnością.
Skoro więc Jezus udawał się wraz ze swoimi uczniami przez teren Samarii do Judei, nie przyjęto Go. Znamienna jest tutaj reakcja Jana i Jakuba, dwu braci, bardzo bliskich Jezusowi, nawet przez względy pokrewieństwa (byli najprawdopodobniej jego braćmi ciotecznymi). Pełni „świętego oburzenia” zapytali wtedy: „Panie, czy chcesz, a powiemy, żeby ogień spadł z nieba i zniszczył ich?” Nie dziwota, że Jezus dał im przydomek: „Synowie gromu”, czyli bardziej po polsku: gwałtownicy. Taką właśnie mieli naturę. Jezus jednak zabronił im „ściągania ognia z nieba”. W niektórych rękopisach greckich są dodane jeszcze słowa, które miał wtedy wypowiedzieć: „Nie wiecie, jakiego ducha jesteście”.
My pewnie też czasami chcielibyśmy dać innym do zrozumienia, kto tu ma władzę, zwłaszcza w sytuacji lekceważenia czy niedocenienia. Ale wtedy Jezus nam, swoim uczniom, delikatnie przypomina: „nie wiecie, jakiego ducha jesteście”.
Łk 10,1-12.17-20
Jezus wysyła 72 uczniów, bo zgodnie z tradycją Izraela — tyle jest narodów pogańskich na świecie. Rozsyła ich zatem na cały świat.
Rozsyła po dwóch, bo wg Prawa Mojżeszowego — prawda musi być poświadczona przynajmniej przez dwu świadków.
Wysyła jak owce między wilki, bo pragnie, by mieli świadomość, iż tylko On jest w stanie ich bezpiecznie prowadzić, tylko On jest prawdziwym Pasterzem. Ludzkie zabezpieczenia na nic się tu nie zdadzą.
Pragnie, aby wchodząc do domów mówili: „pokój temu domowi!”, gdyż tylko Jezus może stać się źródłem prawdziwego pokoju w sercu człowieka i w życiu każdej rodziny.
Mają głosić: „przybliżyło się już do was Królestwo Boże”, bo królestwo Boże, czyli niebo, to jest Jezus we własnej osobie. Przyjąć Go „tu i teraz” oznacza już obecnie żyć szczęściem nieba.
Łk 10,1-12
Jezus wysyła 72 uczniów, bo zgodnie z tradycją Izraela — tyle jest narodów pogańskich na świecie. Rozsyła ich zatem na cały świat.
Rozsyła po dwóch, bo wg Prawa Mojżeszowego — prawda musi być poświadczona przynajmniej przez dwu świadków.
Wysyła jak owce między wilki, bo pragnie, by mieli świadomość, iż tylko On jest w stanie ich bezpiecznie prowadzić, tylko On jest prawdziwym Pasterzem. Ludzkie zabezpieczenia na nic się tu nie zdadzą.
Pragnie, aby wchodząc do domów mówili: „pokój temu domowi!”, gdyż tylko Jezus może stać się źródłem prawdziwego pokoju w sercu człowieka i w życiu każdej rodziny.
Mają głosić: „przybliżyło się już do was Królestwo Boże”, bo królestwo Boże, czyli niebo, to jest Jezus we własnej osobie. Przyjąć Go „tu i teraz” oznacza już obecnie żyć szczęściem nieba.
Łk 10,25-37
Pytanie o życie wieczne było i jest pytaniem egzystencjalnym. Saduceusze twierdzili, że nie ma żadnej perspektywy życia wiecznego dla człowieka, ta sfera jest zarezerwowana wyłącznie Bogu. Z kolei faryzeusze, jakkolwiek często byli opozycyjnie nastawieni do Jezusa, to w tym przypadku zgadzali się z Nim całkowicie: jest nadzieja dalszego trwania po śmierci dla człowieka, który zachowuje Boże przykazania.
I tu pada pytanie zasadnicze: Które? Tradycja żydowska wylicza 613 nakazów i zakazów, wynikających z Prawa Mojżeszowego. Ale czy wszystkie trzeba zachować? Czy też może są ważniejsze i mniej ważne w tej materii?
Jezus pytany w tej sprawie odpowiada bardzo krótko i zdecydowanie: chodzi o jedno przykazanie miłości Boga całym sobą, a bliźniego jak siebie samego. Wszystkie inne normy zawierają się w pełni w przykazaniu miłości, jak twierdzi św. Paweł.
Sprawą do doprecyzowania pozostawało jeszcze pytanie: Kto jest moim bliźnim? W rozumieniu Żydów był to inny Żyd — tylko i wyłącznie. W rozumieniu Jezusa, jest to każdy człowiek, nawet tak znienawidzony i odrzucany przez Żydów jak Samarytanin. Ale Jezus na tym stwierdzeniu nie wyczerpuje swej odpowiedzi. Wyraźnie wskazuje, że bliźnim jest ten, kto czyni miłosierdzie, i taką postawę winien przyjąć uczeń Jezusa.
Chrześcijanin zatem nie tyle powinien pytać, kto jest moim bliźnim, co raczej samemu stawać się bliźnim wobec innych, spełniając czyny miłosierdzia.
Łk 10,38-42
Tę scenę można by zatytułować: Jezus u swoich przyjaciół. Rzeczywiście bowiem rodzeństwo z Betanii: Marta, Maria i Łazarz, często gościli Jezusa pod swoim dachem.
Głową domu — jak wynika z tekstu — jest Marta, być może najstarsza w gronie i chyba najbardziej zaradna z całej trójki. Jest ona takim nowotestamentowym odpowiednikiem „dzielnej niewiasty" z Księgi Przysłów ze Starego Testamentu (31,10nn). Jest dynamiczna i troszczy się starannie o właściwie przyjęcie Gościa. Ale jest też impulsywna i ma silne poczucie sprawiedliwości, a może raczej należało by powiedzieć w tym kontekście — niesprawiedliwości, gdy widzi, że jej siostra — zamiast jej pomóc — usiadła sobie w najlepsze u stóp Jezusa i przysłuchuje się tylko Jego słowom.
Prawdopodobnie każdy z nas zareagowałby tak jak Marta, ocena Jezusa jest jednak odmienna: „troszczysz się i niepokoisz o wiele, a trzeba tylko jednego” — taką wersję zawierają najstarsze papirusy Ewangelii pochodzące z III w.
Czy Jezus zatem pochwala postawę zasłuchania się w Jego nauczanie i modlitwę ponad troskę o codzienne ludzkie potrzeby osobiste czy rodzinne? Nie. Wyraźnie wskazuje, że to, co wybrała Maria, to jest „najlepsza”, ale „cząstka", to jeszcze nie „całość”. Pełnia chrześcijańskiej postawy winna być reprezentowana przez zespolenie działań Marty i Marii — takie benedyktyńskie ora et labora, „módl się i pracuj” — gdzie priorytetem jest jednak zasłuchanie się w słowa Chrystusa. Dlaczego? Bo z rozmowy z Jezusem chrześcijanin winien czerpać natchnienie do właściwego działania w świecie oraz motyw do korygowanie tego, co jest niewłaściwe.
Łk 11,1-13
Wygląda na to, że czasami natręctwo, impertynencja, bezczelność i brak wychowania mogą stać się cnotą i wartością. Oto pojawia się „przyjaciel”, który jest — delikatnie mówiąc — „męczący” w swoim proszeniu, namolny, przyprawia o ból i cierpienie, tak że człowiek już nie może dłużej tego znieść i żeby się od niego wreszcie odczepić i mieć „święty spokój”, wypełnia jego prośbę. Czy Bóg też tak reaguje?!
Boże, Ty chcesz, abyśmy tacy byli w proszeniu Ciebie o wszystko, co nam jest potrzebne w naszym życiu. Byśmy się nie zniechęcali ani nie załamywali faktem, że na razie nic nie otrzymaliśmy, że nasze modlitwy są, rzekomo, nie wysłuchiwane. A może potrzeba nam właśnie więcej owej bezczelnej wytrwałości, ewangelicznego „natręctwa”, czyli po grecku: anaideia?
Panie, prosimy Cię o wszystko, co jest konieczne dla naszego życia. Nie chcemy prosić nachalnie i w konsekwencji „wymusić”, jeśli nie byłoby to także zgodne z Twoją wolą. Nie chcemy, żebyś nas obdarowywał darami z powodu naszego anaideia, co do których jednak wiesz, że nie są one dla nas (aktualnie) dobre. Niech nasze błagania nie kładą się w poprzek Twoim planom wobec nas. Naucz nas prawdziwie modlić się słowami: „bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi”.
Jednak zgodnie z Twoją sugestią prosimy Cię, Panie, usilnie o Twego Ducha. W tej sprawie pragniemy być namolni i męczący. Nawet jeśli inne względy nie przemawiają za tym, to ze względu na Twoje słowa z dzisiejszej Ewangelii i ze względu na nasze anaideia udziel nam Twego Ducha Świętego.
Łk 10,38-42
Tę scenę można by zatytułować: Jezus u swoich przyjaciół. Rzeczywiście bowiem rodzeństwo z Betanii: Marta, Maria i Łazarz, często gościli Jezusa pod swoim dachem.
Głową domu — jak wynika z tekstu — jest Marta, być może najstarsza w gronie i chyba najbardziej zaradna z całej trójki. Jest ona takim nowotestamentowym odpowiednikiem „dzielnej niewiasty" z Księgi Przysłów ze Starego Testamentu (31,10nn). Jest dynamiczna i troszczy się starannie o właściwie przyjęcie Gościa. Ale jest też impulsywna i ma silne poczucie sprawiedliwości, a może raczej należało by powiedzieć w tym kontekście — niesprawiedliwości, gdy widzi, że jej siostra — zamiast jej pomóc — usiadła sobie u stóp Jezusa i przysłuchuje się Jego słowom.
Prawdopodobnie każdy z nas zareagowałby tak jak Marta, ocena Jezusa jest jednak odmienna: „troszczysz się i niepokoisz o wiele, a trzeba tylko jednego” — taką wersję zawierają najstarsze papirusy Ewangelii pochodzące z III w.
Czy Jezus zatem bardziej pochwala postawę zasłuchania się w Jego nauczanie i modlitwę ponad troskę o codzienne ludzkie potrzeby osobiste czy rodzinne? Nie. Wyraźnie wskazuje, że to, co wybrała Maria, to jest „najlepsze”. Ale jest to „cząstka”, a cząstka to jeszcze nie „całość”. Pełnia chrześcijańskiej postawy winna być reprezentowana przez zespolenie działań Marty i Marii — takie benedyktyńskie ora et labora, „módl się i pracuj” — gdzie priorytetem jest jednak zasłuchanie się w słowa Chrystusa. Dlaczego? Bo z rozmowy z Jezusem chrześcijanin winien czerpać natchnienie do właściwego działania w świecie oraz motyw do korygowanie tego, co jest niewłaściwe.
Łk 12,13-21
Jezus mówi, że nie jest sędzią ani rozjemcą w konkretnych sprawach ludzkich. Czyli że człowiek korzystając z tego Bożego daru, jakim są rozum i wolna wola, winien starać się sam podejmować przemyślane i dobre decyzje. A wszystko ma odbywać się w kontekście wiary i przylgnięcia do Pana.
Następnie nakazuje wystrzegać się „wszelkiej chciwości”, czyli postawy: „mieć więcej” za wszelką cenę.
Stwierdza też, że życie człowieka nie zależy od posiadanych przezeń dóbr materialnych. A chodzi tu o prawdziwe życie, dzōē, to życie, którym także On żyje w swej wieczności, a nie takie życie przemijające, określone tu jako psychē. Życie wieczne człowieka nie zależy zatem od posiadanych dóbr materialnych, a raczej od rozdanych.
Pełni szczęścia człowiek nie zapewni sobie ani nie kupi za największe pieniądze. Ono od tego nie zależy nawet tu, na ziemi. Potrzebna jest wyłącznie właściwa postawa wobec Boga, szukanie Jego sprawiedliwości i Jego Królestwa.
Ułudą jest pomnażanie bogactw w nadziei na zabezpieczenie swego życia doczesnego na długie lata, w przekonaniu o swej samowystarczalności, bez postawy dziękczynienia za otrzymane dary i dzielenia się nimi.
Na koniec sentencja podsumowująca, mądrościowa: tak dzieje się z każdym (czyli traci swoje życie wieczne i marnuje doczesne), kto gromadzi skarby dla siebie, „a nie jest bogaty u Boga”.
Łk 9,28b-36
Przemienienie Jezusa jest umocnieniem wiary uczniów w obliczu Jego męki i śmierci. Zapewne doświadczenie Jego cierpienia będzie dla ich wiary czymś tak destrukcyjnym, że trzeba ją umocnić ukazaniem Jego bóstwa, a nie wystarczą już nawet uzdrowienia, wskrzeszenia, chodzenie po morzu, czego przecież byli naocznymi świadkami.
Przemienienie jest także ukazaniem wypełnienia się Starego Testamentu na osobie Jezusa. Taką bowiem funkcję w tej scenie spełniają Mojżesz, twórca Prawa, i Eliasz, najważniejszy z grona proroków. To właśnie oni wskazują teraz na Jezusa jako na oczekiwanego przez Naród Wybrany Mesjasza.
Do ich świadectwa dochodzi jeszcze jedno, najważniejsze: z obłoku, który jest symbolicznym znakiem Bożej obecności, daje się słyszeć głos: „to jest mój Syn wybrany, Jego słuchajcie”.
Wyłącznym zatem sposobem na poznanie Boga jest przyjście do Jezusa i wsłuchanie się w Jego słowa. Tylko On bowiem zna drogę do domu Ojca.
Przemienienie Jezusa wzywa i nas do przemiany naszych serc.
Łk 12,32-48
Przeczytany przed chwilą długi fragment Pisma świętego tematycznie porusza parę wątków. Najpierw jest to ulubiony przez Ewangelistę Łukasza motyw radykalnego ubóstwa materialnego i praktykowania jałmużny, bo „gdzie jest skarb wasz, tam będzie i serce wasze”.
Następnie istotna myśl o czuwaniu, o duchowej gotowości na spotkanie z Panem, czego symbolem są „przepasane biodra i zapalone pochodnie”. Z jednej strony chodzi więc o to, by nie dać się zaskoczyć osobowemu złu, czyli szatanowi, a z drugiej — i to jest wyakcentowane w tekście — by trwać wiernie przy Chrystusie każdego dnia, w radości i smutku, w zdrowiu i chorobie. By — jak mówiła Matka Teresa z Kalkuty — iść za Nim, a nie przed Nim. To On toruje drogę. Jezus wzywa nas do postawy czuwania nad sobą w naszym życiu, ponieważ nie wiemy, kiedy ono się zakończy, i w związku z tym możemy nie mieć wystarczającej ilości czasu, aby do tego właściwie się przygotować.
Jezus może przyjść do nas i po nas „czy o drugiej, czy o trzeciej straży” nocnej, czyli albo przed północą (21:00 - 24:00), albo po (24:00 - 03:00). W każdym razie — o porze, w której będziemy się Go najmniej spodziewali, i dlatego winniśmy czuwać stale.
Co to jednak znaczy: „czuwać”? Nie spać? Nie. Z chrześcijańskiego punktu widzenia czuwać, to znaczy być stale w stanie łaski uświęcającej. Inaczej mówiąc, tak żyć, by móc Go przyjąć w Komunii świętej o każdej porze dnia i nocy.
Na koniec Jezus zwraca również uwagę na to, iż komu wiele dano, od tego też wiele wymagać się będzie. Kto otrzymał od Boga wiele talentów, kto pełni więcej funkcji na rzecz społeczności i ma więcej obowiązków we wspólnocie Kościoła, tym bardziej winien czuwać nad dobrym wykorzystaniem tych darów i nad samym sobą, by nie dać się zwieść ułudzie bogactwa, władzy, znaczenia.
Łk 12,49-53
Szokujące są te słowa Jezusa: On, ogłaszany i oczekiwany w Starym Przymierzu jako Król Pokoju i Jedności, mówi o sobie, że przyszedł przynieść ziemi rozłam, rozbrat i pustoszącą wszystko pożogę. Jak to rozumieć?
Oczywiście, że celem Jego przyjścia na ziemię jest ostatecznie pokój i miłość, i pojednanie ludzi z Bogiem i między sobą. Ale Jezus też zdaje sobie doskonale sprawę, że osobowe zło podejmie bezpardonową walkę, próbując jak najwięcej ludzi odciągnąć od Niego, kusząc i mamiąc blichtrem pozornych wartości.
Człowiek jest istotą z natury swej wolną i dlatego też — odpowiedzialną. Ponosi konsekwencje swoich dobrych i złych wyborów. Może powiedzieć Bogu „nie” i może podjąć z Nim walkę „na śmierć i życie”. I o tym Jezus wie: że pszenica i chwasty będą, niestety, rosły obok siebie aż do końca istnienia tego świata.
Łk 11,27-28
Piękne słowa pochwały skierowane ze strony pewnej kobiety wobec matki Jezusa („szczęśliwe łono, które cię nosiło”), spotykają się z wyraźną, emocjonalnie podbudowaną deklaracją Jezusa, iż „o wiele bardziej (gr. menūn) szczęśliwi są ci, którzy słuchają słowa Bożego i zachowują je”.
Ta wypowiedź ujawnia zasadniczy, powiedzmy — metodologiczny przekaz nauczania Jezusa: nie wystarczy Go słuchać, modlić się, systematycznie chodzić na mszę świętą w niedziele, czytać Pismo święte. To wszystko jest ważne w życiu chrześcijanina, ale to nie wystarcza: trzeba usłyszane słowo przekształcać w konkretne działanie; trzeba słowo przekuwać w czyn. Nasza modlitwa winna stać się siłą napędową dobrego działania. Zatem: „słuchać i zachowywać”.
Łk 1,39-56
O czym myślała Maryja w swoim sercu, gdy w czasie Zwiastowania dowiedziała się, że to ją, prostą kilkunastoletnią dziewczynę z Nazaretu, wybrał wielki Bóg na matkę swego Syna? Kto uwierzy temu szaleństwu rozbujałej wyobraźni? I jak o tym powiedzieć Elżbiecie, swej starszej kuzynce?
I oto okazuje się, że Bóg w jednej chwili rozwiewa wszystkie dylematy i zmartwienia młodego serca: Elżbieta z Bożego natchnienia już o wszystkim wie i nie trzeba jej niczego tłumaczyć: „błogosławiona jesteś między niewiastami, błogosławiony jest owoc Twojego łona…, błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane Ci od Pana”.
Odpowiedzią Maryi może być jedynie ten wspaniały hymn wdzięczności wobec Boga: „wielbi dusza moja Pana”, stylizowany w Ewangelii Łukaszowej na wypowiedzi Anny, matki Samuela, ze Starego Testamentu (1Sm 2,1nn).
Hymn ujawnia też Maryjną pokorę, czyli prawdę o niej samej: ona wie, że Bóg wejrzał na jej dotychczasowe uniżenie i że teraz będą ją błogosławić wszystkie pokolenia, ale nie przypisuje tego sobie, lecz śpiewa Bogu dziękczynne Magnificat: to przecież jest Jego dzieło.
Czy we mnie jest ta prawdziwa pokora, czyli prawda o sobie samym, i czy dziękuję Bogu za wszystko, co czyni w moim życiu?
W zakończeniu dzisiejszej Ewangelii (w.56) czytamy, że Maryja „pozostała u niej około trzech miesięcy, a potem wróciła do swego domu”.
Dlaczego Łukasz podkreśla, że pozostała u niej „około trzech miesięcy”? Wyjaśnienie tej pozornie mało istotnej informacji znajdziemy wówczas, gdy zestawimy ją z wcześniejszymi słowami anioła Gabriela, skierowanymi do Maryi: „oto Elżbieta, twoja krewna, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, którą nazywano bezpłodną” (1,36). Z obu tekstów wynika zatem, że Maryja pozostała u Elżbiety aż do jej rozwiązania, czyli tak długo, jak tego wymagała sytuacja.
To nie była zdawkowa, kurtuazyjna wizyta trwająca bezpieczne 5 minut, połączona z pewnym niepokojem w sercu, żeby jej tylko o coś nie poproszono, bo przecież nie ma czasu. Maryja pozostała u swojej krewnej do momentu, dopóki była potrzebna. W tej scenie uczy nas zatem również postawy służenia drugiemu człowiekowi tak długo, jak długo on nas potrzebuje.
Łk 13,22-30
„Chcieć” to jeszcze za mało: trzeba spełnić pewne warunki. Nie wystarczy chodzić systematycznie na niedzielną Eucharystię, czyli odczuwać w sercu tę bliskość Jezusa, którą On — na sposób semicki — wyraził słowami: „jadać i pić” razem z Nim. Nie wystarczy wsłuchiwać się w każde wygłoszone kazanie lub katechezę, co w Ewangelii jest wyrażone słowami: „przecież na ulicach naszych nauczałeś”.
Trzeba jeszcze przekładać to wszystko na konkretne działanie w naszych życiu, co Jezus ujmuje słowami: „nie dopuszczać się niesprawiedliwości”.
W ustach Semity pojawi się tu — znane też z ksiąg Starego Testamentu — słowo chamas. Oznacza ono przemoc, gwałt, niesprawiedliwość w relacjach społecznych, międzyludzkich. Tego właśnie chrześcijanin winien unikać, jeśli chce dostać się do Królestwa niebieskiego. To są właśnie te „ciasne drzwi”.
Łk 1,26-38
Co to znaczy, że Maryja jest „błogosławiona między niewiastami”? Ten semityzm należy rozumieć jak stopień najwyższy przymiotnika: „najbardziej błogosławiona” pośród wszystkich niewiast, jedyna i wyjątkowa. Dlaczego?
Po pierwsze, dlatego że Bóg właśnie ją wybrał na matkę swego Syna.
Po drugie, dlatego że potrafiła podporządkować Bogu swoją wolę, swoje „ja”, swoje plany i marzenia, i pójść za Jego wezwaniem: „niech mi się stanie według Twego słowa!”. A tak może postąpić tylko ten, kto kocha i wie, że jest bezgranicznie kochany. Tylko wtedy można tak szaleńczo zaufać.
Gdybyś, Boże, i w nas rozbudził tę świadomość, że naprawdę jesteś naszym kochającym Ojcem, a my Twoimi prawdziwymi dziećmi, i że nas kochasz bezgranicznie i „na wariackich papierach”, to może wtedy i my potrafilibyśmy, tak jak Maryja, wyśpiewać Ci nasze radosne „tak”?
Łk 14,1.7-14
Św. Jan Apostoł w jednym ze swoich listów pisze o trzech pożądliwościach, które targają sercem człowieka: mieć więcej od innych, wiedzieć więcej od innych oraz znaczyć więcej od innych. Dzisiejsza scena ewangeliczna ilustruje nam tę trzecią pożądliwość: znaczyć, mieć władzę, zawsze zajmować pierwsze miejsca. To działa jak narkotyk i nigdy człowieka z własnej woli nie opuści, póki on sam sobie nie postawi jakiejś granicy.
Jezus mówi nam dziś, że każdy, kto sam siebie wywyższa nad innych i kosztem innych, będzie przez Boga uniżony. Natomiast ten, kto się uniża, jest pokorny, czyli staje w prawdzie wobec Boga, siebie i ludzi, ten będzie przez Boga wywyższony. Jeśli nie w tym życiu, to w przyszłym. „Przy zmartwychwstaniu sprawiedliwych”.
Łk 4,31-37
Dwie sprawy wprawiły w zdumieniu uczestników liturgii synagogalnej w Kafarnaum: nieznany im, zupełnie nowy sposób autorytatywnego nauczania, który prezentował Jezus w przeciwieństwie do ich rabinów, oraz Jego przemożne panowanie nad duchami nieczystymi.
Okazuje się, że duch nieczysty miał o wiele lepsze rozeznanie, kim jest Jezus, niż nawet apostołowie, którzy z Nim przebywali „na okrągło”, nie mówiąc już o zwykłych ludziach. W oczach ducha nieczystego Jezus jest świętym Boga, Jego wysłannikiem, który przyszedł na ziemię, aby zniszczyć dzieło szatana.
Można tu postawić pytanie: skoro szatan wie, kim jest Jezus i jaka jest Jego misja, i skoro wie, że ostatecznie przegra, to dlaczego się przeciwstawia? Odpowiedź jest chyba jedna: wiedza to nie wszystko. Brakuje tu woli, chęci uznania Jezusa za Boga i podporządkowania Mu siebie.
Szatan jest najlepszym teologiem, gdy chodzi o wiedzę o Bogu. Ale „idzie w zaparte”, gdy chodzi o uznanie Go za „swego” Boga i Pana.
My też czasami posiadamy dużą teologiczną wiedzę o Bogu czy też szczycimy się w duchu swą pobożnością. Ale czy to znaczy, że wierzymy w Niego, że zawierzamy Mu swoje życie?
Łk 4,38-44
Dlaczego dopiero z nastaniem wieczora, „gdy słońce już zachodziło” — jak podaje Łukasz Ewangelista — przynoszono do Jezusa wszystkich chorych i opętanych? Nie mogli tego uczynić za dnia?
Otóż nie mogli, bo był szabat, a w szabat nie wolno nic nosić ani wykonywać żadnej spośród 39 zakazanych Prawem Mojżeszowym prac, które miałyby charakter twórczy. Natomiast po zachodzie słońca, kiedy rozpoczynał się już nowy dzień (zgodnie z żydowskim sposobem pojmowania czasu), mogli przyjść do Jezusa, przynosząc doń wszystkich potrzebujących uzdrowienia.
Jezus zabraniał złym duchom mówić, ponieważ wiedziały, kim On jest. To oznacza, iż nie chciał, aby ludzie wyrabiali sobie opinię o Nim na podstawie świadectwa innych, w oparciu o plotki i medialne doniesienia. A tym bardziej demony nie są rzetelnym źródłem informacji o Nim!
On pragnął, aby każdy sam wyrobił sobie opinię o Nim i Jego mesjańskim posłannictwie na podstawie tego, co widział i czego doświadczył. Tylko wtedy będzie głęboko wewnętrznie umotywowany do szczerego pójścia za Nim, do przylgnięcia do Niego całym sobą i na zawsze.
W tym przecież celu Jezus „został posłany” przez Ojca.
Łk 5,1-11
Jezus naucza z łodzi, aby ludzie nie cisnęli się na Niego. Gdy skończył, dokonał znaku obfitego połowu ryb. Za słowem idzie czyn potwierdzający prawdziwość słowa przed chwilą wypowiedzianego. Brakuje nam dzisiaj takich znaków, które by potwierdzały prawdę naszego przepowiadania.
Piotr łowił całą noc i to na pewno we właściwych miejscach. Był praktykiem wieloletnim, wiedział, gdzie należy zarzucać sieci i w jakiej porze. A pomimo całej swej wiedzy i włożonego trudu teraz nic nie złowił, co oznaczało, że nie ma sensu — patrząc z perspektywy ludzkiego doświadczenia i wiedzy — zarzucać ponownie sieci. A jednak na polecenie Jezusa: „wypłyń na głębię!” i: „zarzućcie wasze sieci na połów!”, uczynił to. Uczynił z posłuszeństwa, z zaufania Jezusowi.
Najpierw trzeba wypłynąć na głębię, czyli na odpowiednie miejsce. Nie być małodusznym, tchórzliwym, wykazać się zaufaniem i męstwem. A potem zarzucić sieci. Piotr zaufał Jezusowi — nie swej wiedzy i doświadczeniu — i okazało się, że się nie zawiódł. Ludzka wiedza i doświadczenie zatem to nie wszystko, potrzebna jest wiara w Boga, w Jego moc, w Jego obecność; zaufanie dziecięce, że to, co mówi, jest słuszne.
Zastanawiająca jest reakcja Piotra na to, co się stało: przypadł do kolan Jezusa i powiedział: „Panie, odejdź ode mnie, ponieważ jestem grzesznikiem”. Doświadczył przed chwilą czegoś, co przekraczało ludzkie możliwości zrozumienia i wyjaśnienia, i dlatego uznał w Jezusie kogoś obdarzonego Bożą mocą. W tym kontekście poczuł się niegodny i grzeszny.
Wobec majestatu objawiającego się Boga człowiek normalnie czuje się mały i niegodny. Czuje się nieczysty i grzeszny. No bo któż może stanąć na równi z Bogiem?! Piękna, naturalna reakcja, właściwa chyba każdemu człowiekowi. Może Piotr nie był wcale większym grzesznikiem od innych jemu współczesnych, ale miał to poprawne odczuwanie bojaźni Bożej, szacunku wobec mocy Boga.
Odpowiedź Jezusa jest prosta: „nie bój się!”, niech lęk nie wypełnia już więcej twego serca, niech cię nie paraliżuje, Ja jestem przy tobie. I zaraz potem przekazanie misji: „odtąd ludzi będziesz łowił!” Jezusowe pocieszenie to nie są puste słowa, za którymi nic nie stoi. To jest pocieszenie i konkretne zadanie, danie czegoś do wykonania, co pomoże ci stanąć na nogi i wzmocnić się w wierze.
Odpowiedź Piotra (i jego towarzyszy) jest konsekwentna: „zostawiwszy wszystko, poszli na Nim”. Pozostawili swą dotychczasową pracę (która na pewno była dochodowa) i poszli za Nim jako uczniowie.
Piękna jest ich odpowiedź dana czynem: uznali Go za kogoś, za kim warto pójść zostawiając wszystko bez chwili wahania, i rzeczywiście to uczynili.
Czy ja potrafię tak konsekwentnie podejmować decyzje? Stawiać wszystko na jedną, Bożą kartę?
Łk 5,33-39
Prawo Mojżeszowe nakazywało swoim wyznawcom pościć raz do roku. Jednak faryzeusze z pobożności pościli nawet dwa razy w tygodniu. Oburzało ich, gdy widzieli uczniów Jezusa, jak jedzą i piją, i nic sobie nie robią z postów i tradycji ojców. Pewnie patrzyli na nich ze zgorszeniem niczym na anarchistów i dlatego pewnego dnia zwrócili się do Jezusa z pytaniem i skargą: dlaczego Twoi uczniowie nie poszczą?
Jezus odpowiadając wyjaśnił i im, i nam istotę postu chrześcijańskiego: jak długo On („pan młody”) jest w gronie swoich uczniów („gości weselnych”), tak długo nie ma najmniejszego powodu do postu — jest to bowiem czas radości z przebywania razem, ze wspólnoty. Natomiast w momencie, gdy Jezus zostanie zabrany z grona swoich uczniów i poprowadzony na mękę i śmierć, wtedy będzie to dla nich motyw postu i smutku, i płaczu.
Post jest zatem czasem smutku z powodu nieobecności Jezusa, zabranego na mękę i śmierć. Kościół tak właśnie przeżywa zarówno Wielki Post, jak i każdy piątek roku kościelnego, chyba że w dany piątek przypada uroczystość, a uroczystość — jako czas radości — znosi post, czyli smutek.
Poszczenie winno być zatem świadomie przeżywane, a nie mechanicznie przyjmowane. Dzisiejsza Ewangelia jest więc zachętą do świadomego przeżywania nie tylko czasu Wielkiego Postu, ale i każdego piątku roku kościelnego.
Młode wino chrześcijańskiej pobożności trzeba wlewać w nowe bukłaki form jej zewnętrznego wyrazu.
Łk 6,1-5
Zgodnie z Prawem Mojżeszowym, w szabat nie wolno było wykonywać 39 prac tzw. twórczych, czy związanych z powstaniem jakiejś nowej jakości. Nie wolno było zatem zrywać kłosów i je spożywać, bo to było związane z taką pracą.
Jezus przynosi jednak nowe Prawo, prawo Ducha, wedle którego wszelkie normy stanowione, tzw. prawo pozytywne, winny mieć umocowanie w prawie Bożym i służyć dobru człowieka. Szabat został ustanowiony dla człowieka, a nie odwrotnie. A ponadto „Syn Człowieczy jest panem szabatu”. To On ustala reguły.
Prawo winno zatem uwzględniać potrzeby i dobro człowieka, i takie właśnie prawo ustanawia Syn Człowieczy i staje na jego straży. I wyłącznie takie Prawo obowiązuje chrześcijanina w sumieniu.
Łk 14,25-33
W dzisiejszej Ewangelii Jezus trzykrotnie w radykalny sposób zapowiada, kto nie może być Jego uczniem.
Po pierwsze, ten, kto nie ma „w nienawiści” swojej rodziny i siebie samego, czyli — tłumacząc ten semityzm na język polski — ten, kto nie kocha Jezusa bardziej niż swoją rodzinę i samego siebie.
Po drugie, uczniem Jezusa nie może być ten, kto idzie, co prawda, za Nim, ale nie niesie swego krzyża, czyli ucieka przed trudami i obowiązkami codziennego, chrześcijańskiego życia (np. modlitwa jako dialog z Bogiem, dawanie świadectwa o Jezusie, życie według Jego wskazań).
Po trzecie, ten, kto nie wyrzeka się wszystkiego, co posiada, czyli ten, kto nie ma zdrowego dystansu do posiadanych dóbr materialnych, kto nie potrafi być wewnętrznie wolny.
Innymi słowy, Jezus oczekuje od tych, którzy chcą stać się Jego uczniami, że to On będzie w ich życiu na pierwszym miejscu, przed wszystkimi osobami i przed wszystkimi rzeczami.
I ma w tym niepodważalną rację, bo jest to rzeczywiście dla naszego dobra: dopiero bowiem wtedy, gdy człowiek ma właściwą relację do Boga, będzie miał i właściwą relację do bliźniego, i właściwe podejście do dóbr materialnych.
Łk 6,6-11
Z punktu widzenia tradycji biblijnej, szabat był dniem, w którym Bóg „odpoczął” po sześciu dniach stwarzania świata. Ten dzień winien być zatem przeznaczony na odpoczynek i oddanie chwały Bogu, na oderwanie się od codziennych zajęć i prac, by wyprostować się, spojrzeć ku Niebu i zwrócić się w dziękczynnej modlitwie ku Niemu.
Z czasem jednak ów dzień nabrał charakteru wartości absolutnej, w którym nie wolno było nic uczynić: ani dobrze, ani źle.
Taką postawę gani Jezus w Ewangelii i dlatego właśnie w ten szabatowy dzień dokonuje w synagodze na oczach wszystkich uzdrowienia człowieka z uschłą ręką. Chce przez to pokazać zarówno swoim kontestatorom: uczonym w Piśmie i faryzeuszom, jak i nam, że dzień szabatu — a dla nas chrześcijan takim dniem jest niedziela — jest przeznaczony nie tylko na odpoczynek, na „nierobienie nic”, ale przede wszystkim — na czynienie dobrze.
Niedziela winna być zatem dniem, w którym inni ludzie dzięki nam będą mieli dodatkowy motyw, by wychwalać i dziękować Bogu za Jego dobroć: za dar zdrowia, za udzieloną pomoc, za obecność, za odwiedziny, czy też choćby za telefon, za smsa czy maila.
Łk 6,12-19
Po co Jezus się modli? Przecież nie musi. To my musimy, to nam się powtarza: módl się rano, wieczór.
Jezus modli się, dlatego że kocha. Bo modlitwa to rozmowa z osobą ukochaną, to tęsknota serca. Gdybyśmy i my zakochali się w Jezusie, to też nie „musielibyśmy” się modlić.
Ponieważ Jezus kocha swego Ojca, potrafi spędzić całą noc na modlitwie. I to nie dlatego, że następnego dnia rano musi podjąć ważną decyzję (wybór Dwunastu), zatem pragnie uprzednio skonsultować to ze swoim Ojcem. To miłość sprawia, że Jezus potrafi „zatracić poczucie czasu” w tym spotkaniu, bo — jak mówimy — zakochani czasu nie liczą. Prawdziwa miłość sięga poza czas.
I stąd też płynie Jego moc: moc uzdrawiania ludzkich serc ze wszystkich chorób, ale przede wszystkim — z choroby samotności, zapomnienia, odrzucenia, nieakceptacji.
Gdybym ja tak kochał Boga, to może i moja modlitwa czyli rozmowa z Nim, byłaby takim miłosnym zapatrzeniem się w siebie dwu kochających się osób i doświadczeniem Jego uzdrawiającego dotyku?
Łk 6,20-26
„Błogosławieństwa” pojawiają się w Ewangeliach w dwu wersjach: Mateuszowej i Łukaszowej. Mateuszowa jest nakierowana na odbiorców wychowanych na tradycji Narodu Wybranego. Stąd liczba błogosławieństw — osiem — oznacza tu symbolicznie pełnię szczęścia Królestwa Niebieskiego (tak jak siódemka oznacza pełnię i doskonałość w wymiarze ziemskim). Można zatem wnioskować, iż ten, kto żyje błogosławieństwami, już teraz, na ziemi, czuje przedsmak szczęścia Królestwa niebieskiego.
Łukasz kieruje swą Ewangelię do odbiorców wywodzących się pierwotnie spośród pogan, dlatego woli zamieścić cztery błogosławieństwa i cztery przekleństwa (czwórka w kulturze hellenistycznej jest symbolem powszechności, uniwersalizmu, niczym cztery strony świata). Przedstawiają one łącznie dwie sfery życia na ziemi (dobro i zło), z naciskiem położonym na wymiar społeczny ludzkiego działania.
W tekście oryginalnym, greckim, obu wersji błogosławieństw występuje słowo makarioi — dosłownie: „szczęśliwi”, a nie: „błogosławieni” — a ono wskazuje, że właśnie teraz, w wymiarze trudnej i złożonej ziemskiej rzeczywistości, chrześcijanin może i powinien doświadczać owego szczęścia Królestwa niebieskiego, jakkolwiek jest to jeszcze „szczęście przez łzy” i „droga przez mękę”.
Łk 6,39-42
Bardzo łatwo i często z nieukrywaną przyjemnością dostrzegamy drobne błędy, potknięcia i grzeszki innych, natomiast jesteśmy zupełnie bezkrytyczni wobec własnego postępowania, własnych słów, czynów, a przede wszystkim — myśli. Przechodzimy nad tym z wyrozumiałością do porządku dziennego, jak zakochana matka zapatrzona ślepo w swoje jedyne rozpieszczone, rozkapryszone i rozbrykane dziecko, będące oczkiem w jej głowie.
Jezus zachęca nas dziś do przyjrzenia się sobie, do rozpoczęcia reformowania tego świata od siebie. Do takiej pozytywistycznej pracy od podstaw.
Zanim zabiorę konstruktywny głos w sprawie innych, może warto byłoby w chwili refleksji spojrzeć na swoje myśli, słowa i czyny. Za jedne podziękować, za inne — przeprosić. I tak każdego dnia.
Łk 6,43-49
Pierwsza sprawa, to właściwe rozeznawanie: „po owocu poznaje się każde drzewo”, czyli człowieka możemy rozpoznać po jego słowach i czynach: dobre słowa wypowiadane i dobre czyny spełniane świadczą o dobroci ludzkiego wnętrza, bo — jak słyszymy — „z obfitości serca mówią usta”.
Mogę więc też z łatwością, na podstawie własnych słów i czynów, odpowiedzieć sobie samemu, jaki jestem. To dobry, niemal niezawodny probierz mojej ludzkiej i chrześcijańskiej postawy. A może boję się tego, aby nie stracić owego złudnego przekonania o własnej wartości i pobożności?
Druga sprawa, to wskazówka metodologiczna: prawdziwa „po-bożność”, czyli postępowanie w zgodzie z wolą Bożą, to „słuchanie i wypełnianie” słów Jezusa, a nie tylko „słuchanie”.
Mogę nieustannie wołać do Boga: „Panie, Panie!”, czyli modlić się każdego dnia; mogę systematycznie chodzić na niedzielną mszę św. i słuchać Słowa Bożego, ale jeśli moja modlitwa nie stanie się motorem mego prawdziwie chrześcijańskiego postępowania w ciągu tygodnia, to będę budował dom swego życia osobistego czy rodzinnego na piasku: przyjdą życiowe trudności, choroby, problemy, i taki dom runie.
Jezus wzywa mnie zatem nie tylko do wsłuchiwania się w Jego słowa, co wielu już uważa — przyznajmy — za szczyt pobożności, ale do wypełniania ich w codziennym postępowaniu, do budowania domu swego życia na mocnym fundamencie — na skale, którą jest On sam.
Łk 15,1-32
Jesteśmy niejako w centrum Łukaszowej Ewangelii: trzy „bliźniacze” przypowieści: o zagubionej owcy, o zagubionej drachmie, o zagubionym synu. I jeden przekaz — o Bożym miłosierdziu: że trzeba się cieszyć i radować, gdy to, co zagubione, odnajduje się. Gdy człowiek odnajduje drogę do domu swego Ojca, do Boga, gdy uznaje swój — zawsze podwójny — grzech: „zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie”.
Jezus troszczy się o każdą zagubioną owcę i o każdą zgubioną drachmę, ale nie wynika to ze skąpstwa: to wynika z miłości. Z miłości do każdego człowieka potrzebującego pomocy, zagubionego. W niebie bowiem większa będzie radość z jednego grzesznika, który właśnie się nawraca, niż nawet z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy w danym momencie nawrócenia ani specjalnej troski Boga nie potrzebują.
To, czego w naszym życiu powinniśmy się szczególnie obawiać, to postawa starszego syna: zamkniętego na przebaczenie i miłosierdzie (czytamy, że „rozgniewał się” widząc dobroć ojca). On tak naprawdę chyba nigdy nie kochał ani swego ojca, ani swego brata, a jeśli służył całe lata i „nigdy nie przekroczył ojcowskiego rozkazu”, to wynikało to jedynie z poczucia obowiązku, dobrego wychowania czy przyzwoitości, ale nie z miłości.
Przed Bogiem lepiej być grzesznikiem świadomym swej grzeszności, niż sprawiedliwym przekonanym o swej sprawiedliwości.
Łk 7,1-10
„Panie, nie trudź się, bo nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój. Lecz powiedz słowo, a mój sługa będzie uzdrowiony”. Kojarzą nam się zapewne te słowa setnika z naszą modlitwą we mszy św.: „Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja”. Wyrażają one zarówno przekonanie o ludzkiej niegodności przyjęcia Boga, jak i ufność w Jego miłosierdzie, dobroć i przebaczenie.
Warto zatrzymać się na moment nad sformułowaniem, tradycyjnie tłumaczonym jako: „ale powiedz słowo”. Otóż w tekście greckim, oryginalnym, jest zapisane: „ale powiedz słowu”. Setnik wyraża w ten sposób wiarę, że Jezus nie musi przychodzić do niego osobiście, wystarczy przecież, że powie „słowu”, a ono przyjdzie i przyniesie uzdrowienie jego słudze. Podobnie jak on, setnik, mówi podległemu sobie żołnierzowi: „idź!”, a on idzie, drugiemu: „chodź!”, a on przychodzi, a słudze: „zrób to!”, a on robi.
Wiara w twórczą, uzdrawiającą moc wypowiedzianego i wysłanego z misją Bożego słowa. Takiej wiary Jezus nie znalazł nawet w Izraelu.
A czy jest ona we mnie? Ona się — tak po ludzku mówiąc — „opłaca”: „gdy wrócili do domu, znaleźli sługę zdrowego”.
Łk 7,11-17
Miasteczko Nain leży na terenie Galilei u podnóża góry Tabor. W przeciwieństwie do dzisiejszej miejscowości musiało być sporą osadą, skoro miało bramę miejską, a zatem i jakieś mury obronne.
Los kobiety, która straciła najpierw męża, a potem jeszcze jedynego syna, był nie do pozazdroszczenia. Nie mogła już liczyć ani na jakiekolwiek wsparcie lub obronę na chwilę obecną, ani też na troskliwą opiekę na starość. Była pozostawiona samej sobie. I choć Prawo Mojżeszowe teoretycznie brało takie kobiety w obronę, to w praktyce i „prozie” życia Izraela mogły one liczyć wyłącznie na siebie. Stąd takie tęskne było wśród wdów, sierot i ubogich oczekiwanie na zmianę losu wraz z nadejściem Mesjasza — idealnego władcy z rodu Dawida.
Jezus — jak czytamy w Ewangelii — przejął się do głębi jej losem, zlitował się nad nią i przywrócił do życia jej jedynego syna.
Wspaniale jest usłyszeć, że Jezus, Pan i Bóg, ma w sobie takie „ludzkie” uczucia i odczucia. Jeszcze wspanialej jest uświadomić sobie, że kto widzi i poznaje Jezusa, ten widzi i doświadcza samego Boga Ojca.
Czy ja wsłuchuję się w Boże Słowo, aby poznać Jezusa i doświadczyć, jak naprawdę wspaniały jest Ojciec?
Łk 8,1-3
Dzisiejszy krótki tekst ewangeliczny można określić jako swoiste Łukaszowe résumé, streszczenie, w nomenklaturze biblijnej — summarium, podsumowanie dotychczasowej działalności Jezusa. Jezus wędruje przez miasta i wsie Palestyny, nauczając i głosząc dobrą nowinę o Bożym Królestwie.
Nie idzie sam: wędruje z Nim dwunastu Jego uczniów, których sam wybrał i którzy teraz towarzyszą Mu „24 h na dobę" przez trzy lata Jego ziemskiego nauczania (takie pierwsze seminarium duchowne, czy — może lepiej: prawdziwa szkoła duchowego przetrwania).
Ale oprócz nich są też niewiasty: uzdrowione, oczyszczone, szczerze w Nim zakochane i w Niego zapatrzone.
Prawdziwe pójście za Jezusem wymaga bowiem miłości, nie wyrachowania; zaparcia się samego siebie, czyli zrezygnowania z własnej korzyści i własnej wygody.
A tak postąpić może tylko ten, który kocha.
Łk 8,4-15
Autorytatywne wyjaśnienie tej przypowieści — jak rzadko której — znajdujemy w ustach samego Jezusa.
Ziarnem jest więc Boże słowo siane w ludzkie serca. A że nie zawsze przynosi ono spodziewane obfite owoce, to jest to sprawą „gleby”, czyli właśnie zamykania się człowieka na Boże działanie. „Plony” zależą zatem od nas, nie od jakości Bożego ziarna. Ono jest zawsze dobre i nieprzeterminowane.
Jezus wyjaśnia przypowieść o siewcy swoim uczniom, gdyż — jak powiada — „im dano jest poznać tajemnice Królestwa Bożego”. Skąd to wyróżnienie? Czy dlatego, że należą do grona Dwunastu? Chyba nie tylko. „Bo kto ma, temu będzie dodane”, inaczej mówiąc: temu, kto chce słuchać i rozumieć głębiej Słowo Boże, będzie to dane nawet w nadmiarze. I ten przyniesie plon stosownie do swych możliwości: stokrotny, sześćdziesięciokrotny lub trzydziestokrotny.
Natomiast wielu jest takich, którzy słuchają słowa Bożego, ale nie starają się je zrozumieć, nie myślą więcej o nim. Szatan zabiera zatem z ich serca to, co usłyszeli. Inni słuchają, ale nie są stali, są bowiem niczym „słomiany ogień”: zapalają się emocjonalnie, ale nie potrafią wytrwać, zwłaszcza gdy przyjdą trudności lub prześladowania z powodu usłyszanego słowa. Jeszcze inni słuchają, ale troski o sprawy doczesne oraz ułuda bogactwa materialnego zagłuszają w nich całkowicie Boże słowo.
Zwróćmy uwagę, iż Jezus nie mówi w przypowieści o tych, którzy w ogóle nie słuchają słowa Bożego, nie są nim zainteresowani, nie chodzą do kościoła, nie czytają Pisma świętego, nie modlą się, itd. Mówi do tych i o tych, którzy „słuchają”, a więc modlą się, czytają Pismo święte, chodzą do kościoła. Ale tylko niektórzy z nich „słuchają” i „rozumieją”, czyli starają się myśleć o usłyszanym słowie i je wcielać w swe życie.
Do której grupy „słuchających” ja należę? A może w ogóle nie ma mnie w ich gronie?
Łk 16,1-13
Pewien nieuczciwy zarządca defraudował majątek swego pana. Kiedy sprawa wyszła na jaw, został dyscyplinarnie zwolniony z pracy. Ale wcześniej postanowił raz jeszcze naruszyć prawo kosztem swego pana, obniżając zobowiązania jego wierzycieli. Zyskał przez to przyjaciół, ale postąpił kolejny raz nagannie. Pan owego zarządcy (nie Jezus!), chociaż poniósł nowe straty, pochwalił go za jego przebiegłość i przemyślność.
A co Jezus na to? A Jezus w oparciu o tę historię powiada smętnie, że synowie tego świata mają, niestety, w sobie więcej zaradności i zapobiegliwości w sprawach doczesnych, materialnych, aniżeli synowie światłości (czyli Jego uczniowie) w sprawach duchowych.
Stąd też płynie zachęta Jezusa skierowana do Jego uczniów, aby potrafili czynić sobie przyjaciół wykorzystując te dobra materialne, które posiadają. Żeby czynili to uczciwie i hojnie. Żeby w czynieniu dobra byli przebiegli i sprytni jak węże, ale niewinni jak gołębice.
Ostatecznie przecież wszelkie dobra materialne — jak komentuje Jezus — są rzeczą drobną w porównaniu z Królestwem niebieskim. To ono jest tym „prawdziwym dobrem” i do tego „własnym”, które czeka na uczniów Jezusa.
Łk 8,16-18
Pod pojęciem lampy, o której wspomina dzisiejsza Ewangelia, możemy niewątpliwie rozumieć nauczanie Jezusa: ono rozświetla ludzkie życie i wskazuje właściwą drogę do domu Ojca.
Pod tym pojęciem możemy także rozumieć nasze, chrześcijańskie życie: to przecież my mamy świecić jasno i wyraźnie wobec naszych bliskich, rodziny, znajomych i nieznajomych, pokazując im poprzez nasze słowa, czyny, styl życia — drogę prowadzącą do życia wiecznego z Bogiem. Taka jest nasza misja i nasze chrześcijańskie powołanie. Nie żyjemy bowiem tylko dla siebie: żyjemy dla naszych bliskich i dla Boga. Mamy być dla nich jak „kaganek duchowej oświaty”.
W Ewangelii Jezus podaje nam także wskazówkę metodologiczną, dotyczącą naszego słuchania Jego słów: „uważajcie, jak słuchacie; bo kto ma, temu będzie dodane”, czyli: kto wsłuchuje się uważnie w Boże słowa i realizuje je potem w swoim życiu, temu Bóg przymnoży i lepszego, głębszego rozumienia Jego słów, i da łaskę wytrwania we właściwym życiu i wierności.
Kto zaś słucha bez uwagi i puszcza mimo uszu Jego słowa, temu Bóg zabierze nawet te dary, które ten człowiek otrzymał, lecz je marnował.
Łk 8,19-21
Rodzina Jezusa, patrząc na Jego styl życia sądziła, że Jego postępowanie może Go narazić na wrogość ze strony środowiska kapłańskiego, saducejskiego, faryzejskiego, herodiańskiego. Wszyscy zatem mogą się zwrócić przeciw Niemu.
Wyszli zatem i w dobrej wierze chcieli zapewne przywieść Go z powrotem do domu i w ten sposób uchronić przed jakimś nieszczęściem, przeczekać wzburzenie środowisk „trzymających władzę”. Dlatego teraz stanęli na zewnątrz domu, w którym przebywał, i chcieli Go wywołać, porozmawiać z Nim na osobności i przekonać o konieczności powrotu do domu i zaprzestania tej niebezpiecznej działalności.
Czynili to z dobrego serca, ze szczerego przekonania o słuszności swych decyzji, z czysto ludzkiej troski o Niego.
Jaka była reakcja Jezusa? Gdy Mu doniesiono, iż Jego Matka i Jego bracia stoją na dworze i pragną się z Nim widzieć, zwrócił się do tłumu zgromadzonego wokół Niego i rzekł: „moją matką i moimi braćmi są ci, którzy słuchają słowa Bożego i wypełniają je”.
Te słowa mogły być przykre dla uszu Matki i rodziny, ale oni raczej ich nie słyszeli, byli przecież na zewnątrz (tak, jak tego chcieli, także duchowo: na zewnątrz świata, w którym On żył). Te słowa usłyszeli wyłącznie ci, którzy Go słuchali, którzy chcieli Go słuchać (którzy byli „wewnątrz”, wewnątrz domu, ale i „wewnątrz” Jego świata). Oni wszyscy byli dla Niego jak Matka i bracia. Dlaczego? Właśnie dlatego, że Go słuchali.
Naucz mnie, Panie, wsłuchiwać się z uwagą w Twoje słowa, wypełniać je i „coraz bardziej” stawać się Twoim bratem.
Łk 9,7-9
Niektórzy ludzie, gdy słyszą o Jezusie i Jego nauce, jest im to zupełnie obojętne. Inni w pełni Go akceptują i przyjmują, nazywając Go swoim Mistrzem i Panem. Ale są też i tacy, którzy — podobnie jak Herod — na dźwięk Jego imienia są zaniepokojeni: niepokoją ich Jego słowa, Jego znaki, które czyni, Jego wymagania, które stawia i Jego niesamowite obietnice, które składa. „Któż więc jest tym, o którym takie rzeczy słyszymy?”
Najprostszą sprawą byłoby Go zobaczyć, tzn. doświadczyć Jego mocy w naszym życiu. Ale jak? Uganiać się po świecie za takimi czy innymi objawieniami? Wszystkie one mają wartość dodatkową, można rzec — uzupełniającą.
Tym pierwszym i podstawowym, i z pewnością natchnionym miejscem objawiania się Boga wobec nas, współczesnych, pozostaje Pismo święte, czytane i interpretowane we wspólnocie wiary, we wspólnocie Kościoła. Tylko ono daje nam pewną odpowiedź na nasze pełne oczekiwania i niepokoju pytanie: Kim On jest?
Łk 9,18-22
Szybki sondaż opinii publicznej: „za kogo uważają Mnie tłumy?” Odpowiedź na to pytanie nie wymaga zbyt długiego zastanawiania się, ani nie niesie ze sobą szczególnego ładunku emocji: wystarczy wyliczyć krążące na rynku medialnym opinie.
Ale potem pada bardziej osobiste pytanie: „a wy — za kogo Mnie uważacie?” To pytanie wymaga już własnego zaangażowania się i przemyślenia: kim tak naprawdę Jezus jest dla swoich uczniów? Prorokiem? Jednym spośród wielu, których znała historia Narodu Wybranego? Czy też rzeczywiście owym zapowiadanym i wyczekiwanym Mesjaszem, wysłannikiem Najwyższego, który odnowi Izraela i przywróci go do dawnej Dawidowej świetności? Który przyniesie — jak przepowiadali niejednokrotnie prorocy — „prawo i sprawiedliwość”, czyli tłumacząc poprawnie na język polski: sprawiedliwe i miłosierne rozstrzygnięcia wszelkich spraw spornych między ludźmi.
W imieniu wszystkich (a może tylko w swoim własnym?) odpowiedział Piotr: „Ty jesteś Mesjaszem Bożym”. Jezus uznaje tę odpowiedź za właściwą, a przynajmniej jej oficjalnie nie neguje, ale dodaje słowa komentarza, które staną się kamieniem obrazy dla każdego żyda po dzień dzisiejszy: zapowiada cierpienie i śmierć mesjasza. Taka opcja nie mieściła się w głowie ani Jego uczniów ówcześnie, ani wyznawców judaizmu wyczekujących na mesjasza po dzień dzisiejszy: mesjasz ze swojej natury i charakteru misji nie może cierpieć. Jeśli cierpi, albo co gorzej — umiera, nie jest mesjaszem. Tak stanowi teologia judaizmu po dzień dzisiejszy. To nic, że Jezus zapowiada też swoje zmartwychwstanie. Mesjasz po prostu nie może cierpieć.
Jak przełamać tę barierę ludzkiej niemożności lub złej woli?
Łk 9,43b-45
Ponownie, niczym bumerang, wraca myśl dotycząca losu Mesjasza: „weźcie to sobie dobrze do serca: Syn Człowieczy będzie wydany w ręce ludzi”. A zatem wbrew powszechnej opinii, nie mającej zresztą żadnego potwierdzenia w tekstach Starego Testamentu (gdyż on szereg razy sugerował cierpienia mesjasza), Jezus jako Syn Człowieczy (ten tytuł pochodzi z Księgi Daniela) wyraźnie zapowiada swoim uczniom, że Jego losem będzie cierpienie.
Misja mesjasza związana jest w jakiś zaskakujący dla wszystkich sposób z radykalnym odrzuceniem przez ludzi.
Uczniowie — jak słyszymy — na razie nie zrozumieli Go, było to „przed nimi zakryte”. Zrozumieją to i wszelkie Pisma dopiero po Jego zmartwychwstaniu.
Do pewnych spraw potrzeba czasu i dojrzewania. Boże plany zbawienia człowieka wymagają ze strony tego ostatniego cierpliwości i wytrwałości. 
To nic, że i my nie wszystko do końca rozumiemy. Ważne, że mamy komu zaufać.
Łk 16,19-31
Przypowieść o bogaczu i Łazarzu zapowiada odpłatę po śmierci za wszelkie nasze dobre i złe czyny. Bogacz nie jest wymieniony z imienia, a to — w duchu semickiego myślenia  —oznacza, że wręcz nieistnieje, znika w czeluściach Otchłani, że ze względu na jego złe życie nie warto o nim pamiętać. Ubogi posiada swoje konkretne imię, a więc istnieje i nie będzie nigdy przed Bogiem zapomniany.
Inna myśl przypowieści to informacja o przepaści, która zionie między otchłanią a niebem. To oznacza, że po śmierci człowiek nie będzie w stanie już nic zmienić w swoim życiu, dokonać jakiegoś przewartościowania, przejść z jednego stanu do drugiego. Na to jest czas i właściwa pora tylko w ramach życia tu, na ziemi.
I wreszcie stanowczo wyrażona prawda, że człowiek nie otrzyma żadnego znaku z zaświatów wzywającego go do zmiany stylu życia, żaden zmarły nie przyjdzie i nie nastraszy go na tyle skutecznie, by się zmienił. Prawda jest jasna: człowiek ma Mojżesza i Proroków, czyli nauczanie starotestamentowe, ma nauczanie Jezusa zawarte w Nowym Testamencie i to jest wszystko, co jest potrzebne do nawrócenia, i to jest wystarczające do osiągnięcia życia wiecznego z Bogiem. Bóg w swoim Synu wypowiedział wszystko naraz i nie ma już nic więcej nowego nam do dodania.
Jeśli tego nie słuchają, to choćby i kto z umarłych przyszedł, nie uwierzą.
Łk 9,46-50
Nie tylko współcześni nauczyciele i dyrektorzy szkół mają problemy ze swymi uczniami. Doświadczał tego również Jezus. Dzisiejsza ewangelia daje nam zaledwie drobny przykład owych problemów wychowawczych, z którymi borykał się nasz Pan i Nauczyciel we wspólnocie Dwunastu. Spory o to, kto jest najważniejszy w grupie, kto tu jest tak naprawdę pierwszy. Ostre dyskusje na zewnątrz grupy, kto ma prawo uzdrawiać w imię Jezusa, a komu to jest zabronione, czyli takie elitarne podejście do siebie, taki klub dla wybranych.
Czy my, chrześcijanie czasów obecnych, nie prezentujemy przypadkiem podobnego stylu myślenia? Czy nie potępiamy innych z pozycji naszej rzekomo lepszej pobożności, pozornie większej bliskości z Jezusem?
Jezus odpowiada nam dziś: „ten, kto jest najmniejszy wśród was, niczym dziecko, ten jest wielki”. Wielki jest ten, kto służy innym. A ten, kto nie jest wyraźnie przeciwko nam, ten jest duchowo z nami.
Łk 9,51-56
Dlaczego Jezusa nie przyjęto w miasteczku samarytańskim? Ponieważ mieszkańcy Samarii (centrum kraju) nie utrzymywali żadnych kontaktów z mieszkańcami Południa, czyli Judei. Datowało się to co najmniej od powrotu Judejczyków z wygnania babilońskiego (538 r. p.n.e.), kiedy to nie dopuścili oni Samarytan do wspólnego odbudowywania świątyni jerozolimskiej, uważając ich za pół-żydów, pół-pogan. 
Pierwotni bowiem mieszkańcy Samarii zostali deportowani przez Asyryjczyków jeszcze w VIII w. p.n.e. na teren północnej Asyrii, a na ich miejsce Asyryjczycy przysłali różnych kolonistów, wyznających — jak podaje tekst biblijny — 24 różne religie. Zasiedlili oni teren Samarii, tworząc prawdziwą mieszankę narodowościową, kulturową i religijną. Nic więc dziwnego, że Judejczycy, uważając siebie za prawdziwych Żydów, traktowali tamtych jako ze wszech miar nieczystych, darząc ich — delikatnie mówiąc — szczerą niechęcią, zresztą — z wzajemnością.
Skoro więc Jezus udawał się wraz ze swoimi uczniami przez teren Samarii do Judei, nie przyjęto Go. Znamienna jest tutaj reakcja Jana i Jakuba, dwu braci, bardzo bliskich Jezusowi, nawet przez względy pokrewieństwa (byli najprawdopodobniej jego braćmi ciotecznymi). Pełni „świętego oburzenia” zapytali wtedy: „Panie, czy chcesz, a powiemy, żeby ogień spadł z nieba i zniszczył ich?” Nie dziwota, że Jezus dał im przydomek: „Synowie gromu”, czyli bardziej po polsku: gwałtownicy. Taką właśnie mieli naturę. Jezus jednak zabronił im „ściągania ognia z nieba”. W niektórych rękopisach greckich są dodane jeszcze słowa, które miał wtedy wypowiedzieć: „Nie wiecie, jakiego ducha jesteście”.
My pewnie też czasami chcielibyśmy dać innym do zrozumienia, kto tu ma władzę, zwłaszcza w sytuacji lekceważenia czy niedocenienia. Ale wtedy Jezus nam, swoim uczniom, delikatnie przypomina: „nie wiecie, jakiego ducha jesteście”.
Łk 9,57-62
Jaką cenę trzeba zapłacić, by zostać uczniem Jezusa? Dzisiejsza Ewangelia podpowiada nam, że może to być poczucie braku stabilizacji w życiu doczesnym, takie „życie na walizkach”, nieustanne wędrowanie w poszukiwaniu tych, do których Jezus posyła. Ktoś powie: menel, ktoś inny: misjonarz.
A może też ceną będzie gorszące rodzinę i znajomych zerwanie tradycyjnych więzi rodzinnych i społecznych? Pozostawienie „umarłym na sprawy Boże” spraw tego świata, by samemu iść i pełnić Jego wolę, by stać się Jego uczniem?
Dokąd Pan mnie wzywa u progu tego nowego miesiąca, nowego roku studiów? Jakie wymagania Jego uczniostwa są jeszcze dla mnie nie do przeskoczenia?
Łk 10,13-16
Korozain, Betsaida i Kafarnaum to były miejscowości położone nad Jeziorem Galilejskim, w jego północnej części, w których Jezus najczęściej przebywał i nauczał. Kafarnaum było wprost uważane za miasto Jezusa. I oto teraz w stosunku do nich Jezus wygłasza swoje groźne: „biada!” Dlaczego? Ponieważ — pomimo że nauczał w nich tak często, jak nigdzie indziej — to jednak nie nawróciły się, czyli nie zmieniły stylu swego postępowania.
Jezus porównuje wspomniane wyżej miejscowości z dwoma słynnymi miastami Starego Testamentu, Tyrem i Sydonem, leżącymi na północ od Palestyny (na terenie dzisiejszego Libanu). W przepowiadaniu proroków były one synonimem wszelkiej bezbożności (podobnie jak Sodoma i Gomora). Jezus zapowiada więc, że tym miastom będzie lżej na sądzie ostatecznym, bo gdyby one słyszały nauczanie Jezusa i widziały jego cuda, „już dawno by się nawróciły”.
Słowa Jezusa są zatem przestrogą skierowaną zwłaszcza do tych, którzy są przeświadczeni o swej pobożności. Przestrogą przed zadufaniem w sobie, lekceważeniem Bożego słowa i przekonaniem, że nawracać się to muszą inni, ale nie ja.
Łk 10,17-24
Jezus rozradował się w Duchu Świętym. Co było powodem tej radości? Uwielbienie Ojca, że zakrył „te rzeczy” przed tymi, którzy samych siebie uważają za mądrych i roztropnych, a odsłonił je przed ludźmi prostymi. Takie bowiem było Boże upodobanie, Boża wola. I to jest powodem radości Jezusa.
„Te rzeczy” to prawdy dotyczące naszego zbawienia, które z woli Bożej dokonuje się przez przylgnięcie i uwierzenie w Jezusa jako Mesjasza, a nie przez pełnienie dobrych uczynków, aby „zasłużyć” sobie na życie z Bogiem. Bóg zakrył te prawdy przed tymi, którzy nie byli tym zainteresowani. Zakrył je przed tymi, którzy sami siebie uważali za mądrych i roztropnych, ale wcale takimi nie byli w oczach Boga.
I tu jest powód do radości Jezusa w Duchu Świętym: że Ojciec jest sprawiedliwy, że jest konsekwentny, że wie, co robi.
Nie dopuść, Panie, bym był mądry i roztropny we własnych oczach, bym lekceważył zdanie innych ludzi i narzucał im siłą swoje. Ale przede wszystkim nie dopuść, bym lekceważył Twoje zdanie i Twoją wolę. Proszę, bym był zawsze zasłuchany w Ciebie, bym był mądry Twoją mądrością — poprzez modlitwę i medytację nad Twoim Słowem.
Proszę Cię, Panie, o Twego Ducha, o pełnię Jego obecności we mnie i w Kościele.
Jedyny sposób na poznanie Boga Ojca to przylgnięcie do Jezusa. Tylko Jezus w pełni objawia Ojca. A zatem na etapie Starego Testamentu nie było możliwości (pełnego) poznania Boga, trzeba było zaczekać do przyjścia Syna. Ale kiedy przyszedł, to oni nie chcieli Go słuchać, nie chcieli Mu uwierzyć, że jest Synem Ojca. W ten sposób znowu zamknęli się na możliwość poznania Boga JHWH.
Dzięki Ci, Jezu, że dajesz nam możliwość pełnego poznania Twego Ojca.
Łk 17,5-10
Dzisiejsza Ewangelia porusza dwie kwestie: ludzka wiara i ludzka zasługa. Jezus porównuje wiarę do ziarenka gorczycy, czyli ziarna musztardowego, które rzeczywiście jest jednym z najmniejszych na ziemi, i powiada, że gdyby nasza wiara była przynajmniej takiej wielkości, moglibyśmy już dokonywać cudów. Życie pokazuje, że brakuje nam nawet takiej drobnej, mikroskopijnej wręcz wiary... Stąd stale powinniśmy prosić Pana, jak uczniowie: „przymnażaj nam wiary, nie pozwól nam zwątpić w Ciebie”.
Druga kwestia to nasze głębokie przekonanie, że Bóg „musi” nas nagradzać za nasze dobre czyny, że skoro jesteśmy pobożni, to „zasługujemy” na długie i zdrowe życie na ziemi oraz wieczną szczęśliwość w niebie. Jest to czysto żydowskie podejście do kwestii usprawiedliwienia.
A Jezus powiada: gdy uczyniliście w danym dniu wszystko, co wynika z waszej chrześcijańskiej wiary (dobre czyny, słowa, myśli; modlitwa), to mówcie: jesteśmy tylko sługami nieużytecznymi, wykonaliśmy zaledwie to, co powinniśmy byli wykonać jako Twoi uczniowie.
On zatem oczekuje od nas postawy pokory i dobrze rozumianej bezinteresowności.
Łk 10,25-37
Pytanie o życie wieczne było i jest pytaniem egzystencjalnym. Saduceusze twierdzili, że nie ma żadnej perspektywy życia wiecznego dla człowieka, ta sfera jest zarezerwowana wyłącznie Bogu. Z kolei faryzeusze, jakkolwiek często byli opozycyjnie nastawieni do Jezusa, to w tym przypadku zgadzali się z Nim całkowicie: jest nadzieja dalszego trwania po śmierci dla człowieka, który zachowuje Boże przykazania.
I tu pada pytanie zasadnicze: Które? Tradycja żydowska wylicza 613 nakazów i zakazów, wynikających (rzekomo) z Prawa Mojżeszowego. Ale czy wszystkie trzeba zachować? Czy też może są ważniejsze i mniej ważne w tej materii?
Jezus pytany w tej sprawie odpowiada bardzo krótko i zdecydowanie: chodzi o jedno przykazanie miłości Boga całym sobą, a bliźniego jak siebie samego. Wszystkie inne normy, jak twierdzi św. Paweł, zawierają się w pełni w przykazaniu miłości.
Sprawą do doprecyzowania pozostawało jeszcze pytanie: Kto jest moim bliźnim? W rozumieniu Żydów był to inny Żyd — tylko i wyłącznie. W rozumieniu Jezusa, jest to każdy człowiek, nawet tak znienawidzony i odrzucany przez Żydów jak Samarytanin. Ale Jezus na tym stwierdzeniu nie wyczerpuje swej odpowiedzi. Wyraźnie wskazuje, że bliźnim jest ten, kto czyni miłosierdzie, i taką postawę winien przyjąć uczeń Jezusa.
Chrześcijanin zatem nie tyle powinien pytać, kto jest moim bliźnim, co raczej samemu stawać się bliźnim wobec innych, spełniając czyny miłosierdzia.
Łk 10,38-42
Tę scenę można by zatytułować: Jezus u swoich przyjaciół. Rzeczywiście bowiem rodzeństwo z Betanii: Marta, Maria i Łazarz, często gościli Jezusa pod swoim dachem.
Głową domu — jak wynika z tekstu — jest Marta, być może najstarsza w gronie i chyba najbardziej zaradna z całej trójki. Jest ona takim nowotestamentowym odpowiednikiem „dzielnej niewiasty" z Księgi Przysłów ze Starego Testamentu (31,10nn). Jest dynamiczna i troszczy się starannie o właściwie przyjęcie Gościa. Ale jest też impulsywna i ma silne poczucie sprawiedliwości, a może raczej należało by powiedzieć w tym kontekście — niesprawiedliwości, gdy widzi, że jej siostra — zamiast jej pomóc — usiadła sobie jakby nigdy nic u stóp Jezusa i przysłuchuje się tylko Jego słowom.
Prawdopodobnie każdy z nas zareagowałby tak jak Marta, ocena Jezusa jest jednak odmienna: „troszczysz się i niepokoisz o wiele, a trzeba tylko jednego” — taką wersję zawierają najstarsze papirusy Ewangelii pochodzące z III w.
Czy Jezus zatem pochwala postawę zasłuchania się w Jego nauczanie i modlitwę ponad troskę o codzienne ludzkie potrzeby osobiste czy rodzinne? Nie. Wyraźnie wskazuje, że to, co wybrała Maria, to jest „najlepsza”, ale „cząstka", to jeszcze nie „całość”. Pełnia chrześcijańskiej postawy winna być reprezentowana przez zespolenie działań Marty i Marii — takie benedyktyńskie ora et labora, „módl się i pracuj” — gdzie priorytetem jest jednak zasłuchanie się w słowa Chrystusa. Dlaczego? Bo z rozmowy z Jezusem chrześcijanin winien czerpać natchnienie do właściwego działania w świecie oraz motyw do korygowanie tego, co jest niewłaściwe.
Łk 11,1-4
„Naucz nas modlić się” oznacza: naucz nas rozmawiać z Bogiem Ojcem, mieć właściwą relację do Niego, naucz nas utrzymywać z Nim żywy kontakt.
Wielcy rabini i duchowi przywódcy tamtych czasów uczyli swoich uczniów takiej właśnie syntetycznej modlitwy, która wyrażałaby pragnienia i potrzeby każdego człowieka. Tak czynił wspomniany w Ewangelii Jan Chrzciciel wobec swoich uczniów, tak też postąpił na prośbę Apostołów również Jezus.
Modlitwa „Ojcze nasz” w wersji Łukaszowej jest krótsza (pięć próśb) od tej, którą znamy z liturgii mszalnej i codziennej modlitwy chrześcijanina, a która pochodzi od Ewangelisty Mateusza (siedem próśb). Zawiera jednak te same zasadnicze myśli: uczy postawy ufności dziecka wobec swego Ojca, wyraża pragnienie nadejścia Bożego panowania pełnego pokoju, sprawiedliwości i dobra; prosi o pożywienie potrzebne człowiekowi do normalnego, codziennego funkcjonowania oraz w konkluzji wyraża gorącą prośbę o uchronienie nas przed pokusami i wszelkimi negatywnymi doświadczeniami (gr. peirasmoi), które mogą zachwiać lub załamać naszą wiarę.
Tej krótkiej modlitwy (zajmuje ona łącznie, przy spokojnym odmawianiu, tylko 20 sekund!) uczy nas Jezus, Bóg-człowiek, czyli ten, kto doskonale wie, czego oczekuje od nas Bóg, i doskonale wie, czego oczekuje od Boga człowiek.
Dlatego właśnie jako centralny punkt modlitwy Jezus umieszcza słowa: „przebacz nam nasze winy, bo i my przebaczamy każdemu, kto nam zawini”.
Warunkiem dobrej modlitwy jest pojednanie z Bogiem, a warunkiem pojednania z Bogiem jest uprzednie pojednanie z człowiekiem.
Łk 11,5-13
Jeżeli żadne inne argumenty (przyjaźń, związki krwi) nie odnoszą skutku i nie są w stanie przekonać kogoś do podjęcia konkretnego działania, to okazuje się, iż natrętne proszenie, anaideia (w.8), takie bezwstydne narzucanie się komuś, przynosi w końcu efekt. Wygląda na to, że czasami natręctwo, impertynencja i brak wychowania mogą stać się cnotą i wartością. Ktoś nie może już dłużej tego znieść i żeby się od danej osoby odczepić i mieć wreszcie „święty spokój”, wypełnia prośbę. Czy Bóg też tak reaguje?
Boże, Ty chcesz, abyśmy tacy byli w proszeniu Ciebie o wszystko, co nam jest potrzebne w naszym życiu; byśmy się nie zniechęcali ani nie załamywali faktem, że na razie nic nie otrzymaliśmy, że nasze modlitwy są, rzekomo, nie wysłuchiwane. A może potrzeba nam właśnie więcej owej bezczelnej wytrwałości, owej anaideia?
Panie, proszę Cię o to wszystko, co wiesz, że jest mi potrzebne i naprawdę dobre dla mego rozwoju zgodnego z Twoją wolą. Nie chciałbym prosić nachalnie i w konsekwencji otrzymać to, jeśli nie byłoby to także Twoją wolą i miało nie służyć memu rozwojowi zgodnie z Twym planem wobec mnie. Nie chciałbym, żebyś mnie obdarowywał darami z powodu mego anaideia, co do których jednak wiesz, że nie są one dla mnie dobre.
Proszę Cię zatem, Panie, idąc za Twoją sugestią, o Twego Ducha. W tej kwestii pragnę być „męczący”. Nawet jeśli inne względy nie przemawiają za tym, to ze względu na Twoje słowa z dzisiejszej Ewangelii i ze względu na moje anaideia udziel mi Twego Ducha!
Proszę o Niego dla Kościoła czasów współczesnych, dla Papieża, biskupów, kapłanów, diakonów, wiernych, dla osób konsekrowanych Tobie i dla pogan. Niech Twój Duch nas przemienia, niech przemienia nas wszystkich, daje poznać Ciebie i prowadzi bezpieczną drogą do „domu Ojca”.
Łk 1,26-38
Scena Zwiastowania to oznajmienie woli Bożej człowiekowi. Bóg nie pyta o pozwolenie, nie kusi perspektywą świetlanej przyszłości, nie mami mirażem ludzkiej chwały. Po prostu przychodzi i stwierdza: poczniesz, porodzisz, nadasz imię.
Przekazuje zatem swoją wolę, ale też dodaje znamienne słowa: „nie bój się, przestań się lękać”.
Może Bóg nie jest demokratyczny i nie uwzględnia ludzkiej decyzji, może nie daje czasu do namysłu, ale wszystko to, co czyni, czyni z miłości do człowieka i ze względu na jego dobro. Jako wszechwiedzący i stojący ponad czasem Bóg wie dokładnie, co służy dobru człowieka, którego sam stworzył i powołał do wspólnoty ze sobą. Dlatego ponad całą sceną zwiastowania Bożej woli unosi się to ojcowskie: „nie bój się!”, skierowane do własnego dziecka: do Maryi i do każdego z nas.
Łk 11,27-28
Piękne słowa pochwały skierowane ze strony pewnej kobiety wobec matki Jezusa („szczęśliwe łono, które cię nosiło”), spotykają się z wyraźną, emocjonalnie podbudowaną deklaracją Jezusa, iż „szczęśliwi są raczej (gr. menūn) ci, którzy słuchają słowa Bożego i zachowują je”.
Ta wypowiedź ujawnia zasadniczy, powiedzmy — metodologiczny przekaz nauczania Jezusa: nie wystarczy Go słuchać, modlić się, systematycznie chodzić na mszę świętą w niedziele, czytać Pismo święte. To wszystko jest ważne w życiu chrześcijanina, ale to nie wystarcza: trzeba usłyszane słowo przekształcać w konkretne działanie; trzeba słowo przekuwać w czyn. Nasza modlitwa winna stać się siłą napędową dobrego działania. Zatem: „słuchać i zachowywać”.
Łk 17,11-19
Po ludzku patrząc, trąd był chorobą nieuleczalną, wyrokiem śmierci. Można było jedynie czekać na cud. Takiego cudu oczekiwało od Jezusa dziesięciu trędowatych, którzy z pewnością słyszeli już wcześniej, że Jezus jest w stanie uzdrawiać, wskrzeszać, chodzić po wodzie, wypędzać demony. Przyszli zatem do Niego z wiarą i nadzieją na ratunek. A On zamiast ich uleczyć, kazał im udać się do Jerozolimy i pokazać się kapłanom. Po co? Gdyż zgodnie z Prawem Izraela, to kapłani jedynie mieli możliwość autorytatywnego stwierdzenia, czy ktoś jest jeszcze chory, czy też może już powrócić do społeczności zdrowych. Kapłan nie leczył, on jedynie stwierdzał fakt zdrowia lub choroby.
Tylko po co iść do Jerozolimy, skoro oni są nadal trędowaci? Jezus zażądał od nich wielkiej wiary i zaufania. Okazali je i w drodze zostali oczyszczeni.
Jednak wyłącznie jeden z nich powrócił natychmiast po odzyskaniu zdrowia, by „oddać chwałę Bogu”, czyli podziękować. Może dlatego powrócił, że był Samarytaninem i nie obchodziły go żydowskie zwyczaje prawne? Ale przecież i pozostali mogli powrócić i podziękować, skoro tylko wypełnili obowiązek pokazania się kapłanom w Jerozolimie. A jednak tego nie uczynili.
A czy my potrafimy podziękować Bogu i ludziom za otrzymane wcześniej dary lub wyświadczone dobro?
Łk 11,29-32
Rzekomo Żydzi w czasach Jezusa oczekali na wielki kamień spadający z nieba, nieporuszony ręką ludzką, jako znak potwierdzający nadejście Mesjasza i zniszczenie wszelkich wrogich Bogu ludzkich mocarstw i potęg (stosownie do zapowiedzi z Księgi Daniela). Nieważne było zatem Jezusowe nauczanie o Królestwie, uzdrowienia, wskrzeszenia, wypędzanie złych duchów, rozmnożenia chleba, chodzenie po wodzie. Potrzebny był kamień.
Czy my czasami też nie uganiamy się po Polsce, Europie i świecie za jakimiś znakami potwierdzającymi nam prawdziwość chrześcijańskiej wiary? Czy nie zaniedbujemy Słowo Boże, przez które Bóg powiedział nam wszystko naraz i nie ma już nic więcej do powiedzenia, jak pisze papież Benedykt w adhortacji apostolskiej Verbum Domini, „Słowo Pana”, cytując św. Jana od Krzyża?
Szukamy cudów, a nie rozpoznajemy Go w Eucharystii, „a oto tu jest coś więcej niż” ... we wszelkich sanktuariach tego świata.
Łk 11,37-41
Dziwne jest czasami zachowanie Jezusa: nie dość, że nie umył rąk przed posiłkiem, to jeszcze „obstawił” faryzeusza, gdy ten Mu zwrócił uwagę. Ale — jak wynika z całego kontekstu — faryzeuszowi nie chodziło wcale o zachowanie zasad higieny, lecz o drobiazgowe trzymanie się przepisów czystości rytualnej, niezależnie, czy w danej sytuacji jest to słuszne i konieczne, czy też zupełnie zbędne.
To właśnie Jezus wytknął faryzeuszom: dbacie o czystość zewnętrzną, a wasze wnętrze pełne jest zdzierstwa i niegodziwości. I dodał: „dajcie to, co jest wewnątrz, na jałmużnę, a wtedy wszystko będzie wam czyste!” Jak to rozumieć?
Prawdopodobnie w tym zapisie jest zawarte pewne niezrozumienie tekstu oryginalnego (czy jest to aramejska Ewangelia Mateusza?!) ze strony greckiego autora Ewangelii: jedno i to samo bowiem słowo aramejskie (a Jezus właśnie w tym języku przemawiał) oznacza zarówno: „dać na jałmużnę”, jak i „oczyścić”. A zatem poprawny zapis słów Jezusa w tym kontekście powinien chyba brzmieć tak: „raczej oczyśćcie to, to jest wewnątrz, a wtedy wszystko będzie wam czyste!"
I w ten oto sposób myśl Jezusa staje się prosta i jasna: trzeba najpierw dbać o czystość wewnętrzną, czystość serca i myśli, a wtedy, w konsekwencji, wszystko inne (słowa i czyny) stanie się człowiekowi czyste i znajdzie odpowiednie miejsce w ludzkiej hierarchii wartości.
Łk 11,42-46
Ta ewangelia kontynuuje wątek wczorajszy: Jezus ostro przestrzega faryzeuszów i uczonych w Prawie Mojżeszowym, że źle skończą, jeśli będą lekceważyć to, co istotne w oczach Boga (sprawiedliwość, miłość, uczciwość), a zachowywać jedynie to, co istotne w oczach ludzi (rytuały ofiar, rytualna czystość, setki zakazów i nakazów). Porównuje ich do nieoznakowanych grobów, po których ludzie bezwiednie przechodzą, zaciągając nieświadomie nieczystość rytualną, wykluczającą ich z szabatowej modlitwy.
Czy my czasami nie jesteśmy im podobni? Zachowujemy jakieś drobiazgowe ludzkie tradycje i praktyki pobożnościowe, ale pomijamy istotę nauczania Jezusa o wzajemnej miłości i przebaczeniu, o sprawiedliwości i uczciwości w relacjach społecznych, międzyludzkich.
Czy my czasami nie jesteśmy jak te „groby nieoznakowane”, to znaczy: nasze dzieci patrząc na nas nie potrafią już rozeznać, co jest dobre, a co złe; nasi podwładni obserwując nas nie są w stanie odróżnić uczciwości od kradzieży, prawdy od fałszu.
Łk 11,47-54
Słowa usłyszane przed chwilą są ostrą przestrogą skierowaną przez Jezusa do Jego adwersarzy: faryzeuszów i uczonych w Prawie. Jezus zapowiada im, że na nich i na tym przewrotnym pokoleniu dokona się jakieś ostatecznie rozliczenie z przeszłością Narodu Wybranego, jakby zamknięcie pewnego etapu historii wzajemnych relacji między Bogiem a człowiekiem.
Wraz z Jezusem przyszło „nowe”, ale oni nie chcą tego uznać. Wzięli „klucze poznania”, czyli mają od Boga dane wszelkie predyspozycje, by być dobrymi przewodnikami duchowymi na drogach do Królestwa, ale nie dość, że sami nie są zainteresowani wejściem, to jeszcze — co gorsze — innym przeszkadzają, składając wobec nich fałszywe świadectwo swego życia.
Nie bez pewnej dozy ironii i smutku Jezus stwierdza, że ich przodkowie mordowali proroków, a oni teraz — jakby chcąc naprawić ich błędy — stawiają prorokom pomniki. Tym samym „uwieczniają” przestępcze czyny swoich przodków, ale sami i tak nadal zachowują ich przewrotny styl postępowania.
Postawienie pięknego, marmurowego nagrobka na cmentarzu swoim zmarłym, jakkolwiek może być hojnym gestem, raczej nie zadośćuczyni naszemu złemu czy lekceważącemu odnoszeniu się do nich za ich życia na ziemi. W ten sposób nie naprawi się ani błędów swoich, ani ich. Potrzebna jest modlitwa w ich intencji oraz zmiana naszego postępowania. Tylko ona będzie właściwym znakiem naszej miłości i szacunku wobec zmarłych.
Łk 12,1-7
Z tekstu dzisiejszej Ewangelii jasno wynika, że w perspektywie życia wiecznego chrześcijanin winien „bać się” wyłącznie Boga, czyli Tego, który ma władzę nad życiem i doczesnym, i wiecznym człowieka.
My boimy się często ludzi, którzy nam mogą uczynić jakąś krzywdę słowami czy czynami, ale tak naprawdę to przecież nie są oni w stanie zagrozić naszemu życiu wiecznemu, nawet jeśli odbiorą nam życie doczesne. Tylko Bóg ma nad nim władzę i dlatego tylko Jego trzeba nam się „bać”, czyli — w rozumieniu biblijnym — czcić Go i szanować w naszych myślach i słowach ponad wszystko.
Są jednakże ludzie, którzy — jakkolwiek nie są w stanie odebrać nam wiecznego życia z Bogiem — to przecież mogą nam wiele duchowo zaszkodzić w ramach naszego życia doczesnego. Stąd ta przestroga Jezusa: strzeżcie się „kwasu”, tzn. obłudy faryzeuszów.
Chrześcijanin winien się zatem wystrzegać osób, mediów, które mogą go „gorszyć”, tzn. uczynić gorszym, złym. Winien wystrzegać się tych, którzy kłamią, którzy głoszą nieprawdę, którzy postępują nieuczciwie, bo może tymi antywartościami nasiąknąć jak gąbka i w końcu sam przestanie rozróżniać między dobrem a złem lub wręcz zło zacznie nazywać dobrem.
Życie chrześcijanina na ziemi winna zatem charakteryzować postawa czuwania wobec siebie i szacunku wobec Boga.
Łk 12,8-12
Oby Bóg dawał nam nieustannie odwagę do świadczenia o Nim przed ludźmi zarówno w naszych słowach, ale jeszcze bardziej poprzez styl naszego życia (np.: mówienie prawdy w każdych okolicznościach, nawet najbardziej nam niesprzyjających; uczciwe postępowanie nawet wtedy, gdy stracimy na tym materialnie; trwanie we wspólnocie Kościoła, choć będą się z nas wyśmiewać i nazywać „ciemnogrodem”).
Jezus obiecuje, że jeśli przyznamy się do Niego przed ludźmi, wtedy i On przyzna się do nas przed swoim Ojcem. Jakże wspaniała obietnica!
Czym jest bluźnierstwo przeciw Duchowi Świętemu, które nie będzie nigdy przebaczone? Jezus przecież nieraz zapowiadał, że każdy grzech będzie człowiekowi wybaczony, jeśli tylko się nawróci i będzie zań żałował. Czymże więc jest ten grzech przeciw Duchowi Świętemu?
Z kontekstu wynika, iż jest to sytuacja świadomego odrzucenia Jezusa i zamknięcia się na Jego działanie. Sytuacja, gdy faryzeusze twierdzili, iż Jezus uzdrawia mocą szatana, chociaż dobrze wiedzieli, że tak nie jest. Zazdrość i złość zaślepiła im oczy i serce.
Grzech przeciw Duchowi jest zatem świadomym zamknięciem się na Boga.
Gdy stale mówimy Mu nasze „nie”, nie może On w nas nic zmienić, bo przecież szanuje nasze wolne, choć tragiczne dla nas wybory.
Łk 18,1-8
Czy można zawsze się modlić, 24h na dobę, i nigdy nie ustawać? Skoro Jezus nas do tego zachęca i wzywa, to widać można. Bo modlitwa to nie tylko słowa wypowiadane. To przede wszystkim świadomość Bożej obecności przy mnie, radość z relacji: dziecko — ojciec, jaka między nami istnieje. To pewien stan ducha, pełnego pokoju i radości, który mi nieustannie towarzyszy, niejako dniem i nocą. Słowa są tylko dodatkiem.
Tam, gdzie jest prawdziwa miłość, słowa są wręcz zbędne. Liczy się wyłącznie zapatrzenie się w siebie. Czas jest tu przeszkodą i bólem przemijania.
Ale czy Jezus znajdzie w nas taką miłość i takie zapatrzenie się w Niego, gdy przyjdzie ponownie?
Łk 12,13-21
Jezus mówi, że nie jest sędzią ani rozjemcą w konkretnych sprawach ludzkich. Czyli że człowiek korzystając z tego Bożego daru, jakim są rozum i wolna wola, winien starać się sam podejmować przemyślane i dobre decyzje. A wszystko ma odbywać się w kontekście wiary i przylgnięcia do Pana.
Następnie nakazuje wystrzegać się „wszelkiej chciwości”, czyli postawy: „mieć więcej” za wszelką cenę.
Stwierdza też, że życie człowieka nie zależy od posiadanych przezeń dóbr materialnych. A chodzi tu o prawdziwe życie, dzōē, to życie, którym także On żyje w swej wieczności, a nie takie życie przemijające, określone tu jako psychē. Życie wieczne człowieka nie zależy zatem od posiadanych dóbr materialnych, a raczej od rozdanych.
Pełni szczęścia człowiek nie zapewni sobie ani nie kupi za największe pieniądze. Ono od tego nie zależy nawet tu, na ziemi. Potrzebna jest wyłącznie właściwa postawa wobec Boga, szukanie Jego sprawiedliwości i Jego Królestwa.
Ułudą jest pomnażanie bogactw w nadziei na zabezpieczenie swego życia doczesnego na długie lata, w przekonaniu o swej samowystarczalności, bez postawy dziękczynienia za otrzymane dary i dzielenia się nimi.
Na koniec sentencja podsumowująca, mądrościowa: tak dzieje się z każdym (czyli traci swoje życie wieczne i marnuje doczesne), kto gromadzi skarby dla siebie, „a nie jest bogaty u Boga”.
Łk 10,1-9
Jezus wysyła 72 uczniów, bo zgodnie z tradycją Izraela — tyle jest narodów pogańskich na świecie. Rozsyła ich zatem na cały świat.
Rozsyła po dwóch, bo według Prawa Mojżeszowego — prawda musi być poświadczona przynajmniej przez dwu świadków.
Wysyła jak owce między wilki, bo pragnie, by mieli świadomość, iż tylko On jest w stanie ich bezpiecznie prowadzić, tylko On jest prawdziwym Pasterzem. Ludzkie zabezpieczenia na nic się tu nie zdadzą.
Pragnie, aby wchodząc do domów mówili: „pokój temu domowi!”, gdyż tylko Jezus może stać się źródłem prawdziwego pokoju w sercu człowieka i w życiu każdej rodziny.
Mają głosić: „przybliżyło się już do was Królestwo Boże”, bo królestwo Boże, czyli niebo, to jest Jezus we własnej osobie. Przyjąć Go tu i teraz oznacza już obecnie żyć szczęściem nieba i radością Jego królowania.
Łk 12,39-48
Przeczytany fragment Pisma świętego tematycznie kontynuuje wcześniejszą myśl o czuwaniu, o duchowej gotowości na spotkanie z Panem. Z jednej strony chodzi więc o to, by nie dać się zaskoczyć osobowemu złu, czyli szatanowi, ale z drugiej strony — i to jest ważniejsze — by trwać wiernie przy Chrystusie każdego dnia, w radości i smutku, w zdrowiu i chorobie, wypełniając sumiennie wszystkie obowiązki swego chrześcijańskiego życia. Chodzi o to, by — jak mówiła błogosławiona Matka Teresa z Kalkuty — iść za Nim, a nie przed Nim. To On toruje drogę.
Jezus zwraca również uwagę na to, iż komu wiele dano, od tego też wiele wymagać się będzie. Kto otrzymał od Boga wiele talentów, kto pełni więcej funkcji na rzecz społeczności i ma więcej obowiązków, tym bardziej winien czuwać nad dobrym wykorzystaniem tych darów i nad samym sobą, by nie dać się zwieść ułudzie bogactwa, władzy, znaczenia.
Łk 12,49-53
Szokujące są te słowa Jezusa: On, ogłaszany i oczekiwany w Starym Przymierzu jako Król Pokoju i Jedności, mówi o sobie, że przyszedł przynieść ziemi rozłam, rozbrat i pustoszącą wszystko pożogę. Jak to rozumieć?
Oczywiście, że celem Jego przyjścia na ziemię jest ostatecznie pokój i miłość, i pojednanie ludzi z Bogiem i między sobą. Ale Jezus też zdaje sobie doskonale sprawę, że osobowe zło podejmie bezpardonową walkę, próbując jak najwięcej ludzi odciągnąć od Niego, kusząc i mamiąc blichtrem pozornych wartości.
Człowiek jest istotą z natury swej wolną i dlatego też — odpowiedzialną. Ponosi konsekwencje swoich dobrych i złych wyborów. Może powiedzieć Bogu „nie” i może podjąć z Nim walkę „na śmierć i życie”. I o tym Jezus wie: że pszenica i chwasty będą, niestety, rosły obok siebie aż do końca istnienia tego świata.
Łk 12,54-59
Dwa krótkie, ale ważne pouczenia, zestawione razem obok siebie. Pierwsze dotyczy tego wspaniałego daru, jaki otrzymał każdy z nas: rozum i wolna wola. Bóg pragnie, byśmy się nimi na co dzień posługiwali, byśmy obserwując świat i życie toczące się wokół nas potrafili dokonywać właściwej oceny i wyciągać wnioski dla naszego życia. Mamy przecież sami z siebie rozróżniać to, co jest słuszne.
Konsekwetnie, jako ludzie wolni w naszych wyborach, ponosimy też za nie odpowiedzialność. Człowiek zatem — to brzmi dumnie. To nie tylko wolność, ale i prawdziwa odpowiedzialność.
Drugie pouczenie dotyczy pokojowego regulowania wszystkich naszych spraw międzyludzkich, dopóki jesteśmy „w drodze”, tzn. dopóki żyjemy tu, na ziemi. Potem, po śmierci, będzie już za późno. Potem będzie już tylko Boża sprawiedliwość, czyli dokładne rozliczenie każdego człowieka z jego dobrej lub złej woli.
Czas Bożego miłosierdzia dotyczy wyłącznie życia na ziemi, a polega na tym, że Bóg daje nam możliwość naprawienia wszelkiego zła, póki jesteśmy „w drodze”.
Łk 13,1-9
Tradycyjne rozumienie cierpienia głosiło, że jest ono Bożą karą za grzech. Jeśli zatem człowiek cierpi, choruje, spada na niego jakieś nieszczęście lub umiera tragicznie, to to wszystko jest wyraźnym znakiem jego winy. Tak rozumowali również uczniowie Jezusa, komentując wspomniane w Ewangelii dwa dramatyczne wydarzenia z Galilei i z Jerozolimy.
Lecz Jezus przekreślając ten uproszczony tok myślenia kładzie zarazem nacisk na coś innego: jeśli widząc różne ludzkie nieszczęścia i cierpienia nie wyciągniemy właściwych wniosków celem poprawienia naszego życia, to możemy „podobnie” zginąć, tzn. bez możliwości naprawienia wyrządzonych innym krzywd, bez chwili chociażby czasu na wzajemnie przeproszenie i pojednanie.
Jezusowe „podobnie” nie oznacza tu: „równie tragicznie”, ale: bez czasu na żal i bez możliwości naprawienia czegokolwiek.
Następująca sukcesywnie przypowieść o jałowych figowcu jest obrazem ludzkiego bezowocnego życia (symboliczne „trzy lata” być może są nawiązaniem do trzyletniego nauczania Jezusa na terenie Izraela w ramach Jego publicznej działalności). Bóg daje nam i im jeszcze „ten jeden rok” (rok miłosierdzia!) w nadziei na nawrócenie i przyniesienie właściwych owoców.
Łk 18,9-14
Postawa faryzeusza zaprezentowana w dzisiejszej przypowieści, to postawa pogardy wobec innych ludzi i wysokiego mniemania o sobie: „dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie”, że jestem od nich lepszy. Jest to brak pokory, czyli prawdy o sobie samym.
Grzesznik zaś świadom swej grzeszności stał z daleka od ołtarza, nie śmiał nawet oczu podnieść „ku niebu”, czyli ku Bogu, bił się w piersi i modlił: „Boże, miej litość dla mnie grzesznika!”. To jest postawa prawdziwej pokory, czyli właśnie prawdy o sobie samym: nie jestem wcale lepszy od innych, być może nawet jestem od nich gorszy, ale staję przed Bogiem ze skruchą i z ufnością w Jego miłosierdzie i przebaczenie.
Jeszcze raz powraca ważna prawda chrześcijańskiego życia: że wobec Boga lepiej być grzesznikiem świadomym swej grzeszności niż sprawiedliwym przekonanym o swej sprawiedliwości.
Łk 13,10-17
Dzisiejsza Ewangelia to wspaniała i wiele dająca do myślenia lekcja właściwego traktowania dnia świętego. Można bowiem ten dzień — obojętne, czy to będzie szabat czy niedziela — obwarować rozmaitymi ludzkimi zakazami, których główną ideą będzie: „nie wolno!”
A można też spojrzeć nań z perspektywy Jezusa i dostrzec w tym dniu okazję do czynienia dobra; do pomagania ludziom i przynoszenia im radości; do nawiedzania ich w ich chorobie czy samotności. Aby mieli jeszcze jeden motyw, by w tym świętym dniu wychwalać Boga za Jego dobrodziejstwa.
Dzień święty to nie jest dzień na „nierobienie nic”: to jest dzień na świadome i przemyślane czynienie dobra.
Łk 13,18-21
Dwa krótkie porównania charakteryzują zwięźle przymioty Królestwa Bożego.
Jest ono jak ziarnko gorczycy, czyli musztardowe, uważane onegdaj za najmniejsze na ziemi (mniejsze znacznie od ziarenka maku), które rozrasta się w wielką roślinę (do trzech metrów wysokości) dając schronienie ptakom. Jest to obraz niepozornych początków, gdy małe ziarno Bożego słowa pada w ludzkie serce i przynosi wspaniałe owoce nawrócenia i wiary.
Królestwo Boże jest też jak zaczyn, czyli drożdże, włożone w trzy miary mąki (ok. 45l) i zakwaszające je w całości. Jest to z kolei obraz siły rozprzestrzeniania się głoszonego słowa Bożego.
Łącznie zatem oba porównania mówią nam o dynamice wzrostu i rozwoju Królestwa Bożego w ludzkich sercach, nawet jeśli początki są mało obiecujące i mizerne. Ten wspaniały wzrost i rozwój daje Bóg, ale rzucenie ziarna słowa Bożego w glebę ludzkich serc zależy od nas.
Łk 13,22-30
„Chcieć” to jeszcze za mało: trzeba spełnić pewne warunki. Nie wystarczy chodzić systematycznie na niedzielną Eucharystię, czyli odczuwać w sercu tę bliskość Jezusa, którą On — na sposób semicki — wyraził słowami: „jadać i pić” razem z Nim. Nie wystarczy wsłuchiwać się w każde wygłoszone kazanie lub katechezę, co w Ewangelii jest wyrażone słowami: „przecież na ulicach naszych nauczałeś”.
Trzeba jeszcze przekładać to wszystko na konkretne działanie w naszych życiu, co Jezus ujmuje słowami: „nie dopuszczać się niesprawiedliwości”.
W ustach Semity pojawi się tu — znane też z ksiąg Starego Testamentu — słowo chamas. Oznacza ono przemoc, gwałt, niesprawiedliwość w relacjach społecznych, międzyludzkich. Tego właśnie chrześcijanin winien unikać, jeśli chce dostać się do Królestwa niebieskiego. To są właśnie te „ciasne drzwi”.
Łk 13,31-35
Lis jest symbolicznym określenieniem kogoś przebiegłego i sprytnego. Takim władcą był wspomniany w tekście Herod Antypas, syn Heroda Wielkiego i Maltake, panujący jako tetrarcha (czyli nad czwartą częścią królestwa) na terenie Galilei i Perei w latach 4 p.n.e. - 39 n.e.
„Trzy dni” są symbolicznym oznaczeniem krótkiego czasu. Jezus daje do zrozumienia swoim rozmówcom — niezależnie od tego, czy chcą go przestraszyć, czy też ostrzec — że Jego czas, jakkolwiek jest już krótki, to jednak jeszcze nie dobiegł kresu. „Godzina” Jego męki jeszcze nie nadeszła.
A zatem nad wszystkim czuwa Boża Opatrzność i nic, co się dzieje, nie wymknęło się spod Bożej wiedzy i kontroli, nawet jeśli jest trudne do zaakceptowania z ludzkiego punktu widzenia.
Druga część wypowiedzi jest bolesną refleksją Jezusa nad zatwardziałością mieszkańców Jeruzalem, opornych na natchnienia Boże i nauczanie proroków. W konsekwencji „ich dom”, czyli ich świątynia, pozostanie tylko dla nich. Historia zbawienia potoczy się dalej, a oni pozostaną gdzieś na jej bocznicy.
Prośmy dla nas o szczerą otwartość na Boże Słowo i Boże natchnienia.
Łk 6,12-19
Po co Jezus się modli? Przecież nie musi. To my musimy, to nam się powtarza: módl się rano, wieczór.
Jezus modli się, dlatego że kocha. Bo modlitwa to rozmowa z osobą ukochaną, to tęsknota serca. Gdybyśmy i my zakochali się w Jezusie, to też nie „musielibyśmy” się modlić.
Ponieważ Jezus kocha swego Ojca, dlatego potrafi spędzić całą noc na modlitwie. I to nie dlatego, że następnego dnia rano musi podjąć ważną decyzję (wybór Dwunastu), zatem pragnie uprzednio skonsultować to ze swoim Ojcem. To miłość sprawia, że Jezus potrafi „zatracić poczucie czasu” w tym spotkaniu, bo — jak mówimy — zakochani czasu nie liczą. Prawdziwa miłość sięga poza czas.
I stąd też płynie Jego moc: moc uzdrawiania ludzkich serc ze wszystkich chorób, ale przede wszystkim — z choroby samotności, zapomnienia, odrzucenia, nieakceptacji.
Gdybym ja tak kochał Boga, to może i moja modlitwa czyli rozmowa z Nim, byłaby takim miłosnym zapatrzeniem się w siebie dwu kochających się osób i doświadczeniem Jego uzdrawiającego dotyku?
Łk 14,1.7-11
Św. Jan Apostoł w jednym ze swoich listów pisze o trzech pożądliwościach, które targają sercem człowieka: mieć więcej od innych, wiedzieć więcej od innych oraz znaczyć więcej od innych. Dzisiejsza scena ewangeliczna ilustruje nam tę trzecią pożądliwość: znaczyć, mieć władzę, zawsze zajmować pierwsze miejsce. To działa jak narkotyk i nigdy człowieka z własnej woli nie opuści, póki on sam sobie nie postawi jakiejś granicy.
Jezus mówi nam dziś, że każdy, kto sam siebie wywyższa nad innych i kosztem innych, będzie przez Boga uniżony. Natomiast ten, kto się uniża, jest pokorny, czyli staje w prawdzie wobec Boga, siebie i ludzi, ten będzie przez Boga wywyższony. Jeśli nie w tym życiu, to w przyszłym. „Przy zmartwychwstaniu sprawiedliwych”.
Łk 19,1-10
Celnik był osobą pogardzaną i napiętnowaną w środowisku palestyńskim, ponieważ wysługiwał się okupantowi, czyli Imperium Rzymskiemu. Jeśli był Żydem, traktowano go nadto jako zdrajcę i kolaboranta. Żaden szanujący się obywatel kraju nad Jordanem nie podałby mu ręki, a tym bardziej nie poszedłby do niego w gościnę. A Jezus tak uczynił. Bo Syn Człowieczy przyszedł szukać i ocalić to, co zginęło.
Zacheusz, celnik, doznał — może po raz pierwszy w swoim życiu — akceptacji i przygarnięcia. Ze strony Jezusa. Tego chyba najbardziej potrzebował, zresztą — jak każdy człowiek.
Wydał też piękne owoce swego nawrócenia: postanowił połowę swego majątku rozdać ubogim, a wszystkim skrzywdzonym przez siebie — poczwórnie wynagrodzić. To jest właśnie to, co nazywamy „naprawieniem wyrządzonych krzywd”.
Symbolicznym i wiele mówiącym znakiem nawrócenia jest w dzisiejszej Ewangelii owo niepozorne drzewo, sykomora, na którą wspiął się Zacheusz. Sykomora bowiem — w języku hebrajskim sziqma — oznacza to, co „ponownie podnosi się z ziemi ku górze”; co ponownie powraca do życia — właśnie tak, jak Zacheusz, jak każdy nawrócony.
Łk 14,12-14
Jezus mówi nam dzisiaj, żeby nie zapraszać na posiłek swoich krewnych czy znajomych, którzy mogliby potem i nas zaprosić do siebie z rewizytą, gdyż wówczas nie będziemy mieli nagrody w niebie.
Jeżeli zatem oczekujemy odpłaty za dobre czyny, to powinniśmy zaprosić na posiłek tych, którzy nie są w stanie nam się zrewanżować. Wtedy nasza nagroda będzie w niebie, bo Bóg nie pozostawia dobrych czynów bez zauważenia.
Jeśli więc chcemy mieć „pewną” nagrodę u Boga, bądźmy „przebiegli” w sprawach Bożych: czyńmy dobro przede wszystkim wobec tych, którzy nie są w stanie nam się w podobny sposób odwdzięczyć.
Łk 23,44-46.50.52-53; 24,1-6a
„Godzina szósta” to według rzymskiego sposobu liczenia czasu, przyjętego na terenie Palestyny — godzina 12:00 w południe. Dzień liczono bowiem od szóstej rano.
Konsekwentnie, „godzina dziewiąta” to trzecia po południu. Jezus zatem wisiał na krzyżu przez trzy godziny, walcząc z narastającym bólem i coraz większym osłabieniem organizmu. Umierał jak człowiek. A mógł przecież „włączyć” swoje Bóstwo i nie czuć bólu lub choćby trochę go „zniwelować”. On jednak tego nie uczynił. Nie udawał, że cierpi. Nie pozorował. Był autentyczny, prawdziwy i szczery aż do końca. Aż do momentu ostatecznego oddania swego życia Ojcu: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mego!”
Złożono Go do grobu w nadziei, że w Szeolu — dokąd zmierzają wszyscy zmarli — znajdzie swe miejsce w jego górnej, prześwietlonej Bożym światłem, części. Z dala od grzeszników i celników, i kobiet lekkich obyczajów.
On jednak niespodziewanie, bo „trzeciego dnia”, czyli „wkrótce potem”, „w pierwszy dzień tygodnia”, jak czytamy w Radosnej Nowinie, „wziął” i zmartwychwstał! I przyniósł nadzieję właśnie nam, ludziom słabym i grzesznym, że w Nim możemy znaleźć ratunek dla siebie i szczęśliwe „niebieskie” rozwiązanie wszystkich naszych doczesnych trudności i problemów.
Dzięki Ci, że zmartwychwstałeś i żyjesz!
Łk 15,1-10
Faryzeusze, duchowi przywódcy Narodu Wybranego, mieli za złe Jezusowi, że otacza się ludźmi z marginesu społecznego; że spotyka się z nimi, rozmawia i — co gorsze — jada z nimi. Ich rozumienie świętości polegało na radykalnym odseparowaniu się od zła. Niestety, było to też radykalne odseparowanie się od ludzi.
Jezus tak nie czyni. Jego rozumienie świętości to z jednej strony zachować siebie nieskalanym od zła moralnego, ale z drugiej — fascynować swą świętością innych ludzi i przez to pociągać ich ku Bogu.
On troszczy się o każdą zagubioną owcę i o każdą zgubioną drachmę, ale nie wynika to ze skąpstwa: to wynika z miłości. Z miłości do każdego człowieka potrzebującego pomocy, zagubionego. W niebie bowiem większa będzie radość z jednego grzesznika, który właśnie się nawraca, niż nawet z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy w danym momencie nawrócenia ani szczególnej troski Boga nie potrzebują.
Łk 16,1-8
Usłyszana przed chwilą przypowieść mówi nam o tej roztropności życiowej, a nawet — powiedzmy to szczerze — przebiegłości i sprycie, którymi charakteryzują się ludzie tego świata, a których to cech, niestety, jakże często brakuje zanurzonym rzekomo w modlitwie, pobożnym „w cudzysłowie” chrześcijanom.
Jezus nie chwali w swej wypowiedzi nieuczciwego rządcę, ani nie popiera takiego postępowania. Chwali go — jak wynika z kontekstu — ów bogaty człowiek z przypowieści, który — chociaż poniósł stratę — ale potrafił docenić zaradność życiową zwolnionego z pracy rządcy.
Jezus natomiast, w oparciu o to opowiadanie, zachęca nas usilnie do postawy pełnej roztropności, a nawet przebiegłości i sprytu, w czynieniu dobra, a unikaniu zła. „Bądźcie przebiegli jak węże, a czyści jak gołębice”, powie przy innej okazji swoim uczniom (Mt 10,16).
Łk 16,9-15
Dzisiejsza wypowiedź Jezusa kontynuuje wcześniejszy wątek o potrzebie bycia roztropnym i sprytnym w wynajdywaniu wszelkich okazji do czynienia dobra oraz w unikaniu okazji do ulegania złu.
Jezus zachęca nas dziś, byśmy umieli czynić dobro „niegodziwą mamoną”, czyli byśmy dobrze wykorzystywali posiadane przez nas dobra materialne. W porównaniu bowiem do niezmierzonych „prawdziwych dóbr” duchowych Królestwa niebieskiego, są one wyłącznie — jak Jezus je określa — „drobnostką”, „cudzym dobrem”.
Ale, jeśli nie potrafimy teraz umiejętnie korzystać z tego, co jest tylko namiastką, to czy będziemy w stanie prawdziwym dobrem właściwie zarządzić?
Uczmy się zatem „duchowego ubóstwa”, czyli duchowej wolności od posiadanych dóbr materialnych oraz właściwego z nich korzystania, by nie przysłoniły nam obrazu nieba.
Łk 20,27-38
Saduceusze wywodzący się z arystokracji i kręgów kapłańskich Narodu Wybranego, stali na tradycyjnym stanowisku, że nie ma żadnego zmartwychwstania po śmierci, a życie ludzkie wypełnia się wyłącznie w ramach doczesności. Jeżeli myśleli o jakimś dalszym trwaniu, to tylko w swoich dzieciach, i to płci męskiej. One bowiem gwarantowały dalsze trwanie rodu. Stąd też, jeśli ktoś będąc w związku małżeńskim, umierał bezdzietnie, to jego rodzony brat miał obowiązek poślubić wdowę i zrodzić dzieci swemu bratu. W ten i tylko w ten sposób mógł bowiem dalej przetrwać ród zmarłego. Prawo to nazywano prawem lewiratu, czyli szwagra.
Saduceusze zatem, chcąc wykpić nauczanie Jezusa o dalszym życiu po śmierci, skonstruowali taką nieprawdopodobną opowiastkę o siedmiu zmarłych braciach i jednej wdowie po nich wszystkich. Czyją bowiem będzie żoną w tym Jezusowym niebie?
Jezus odpowiada im dwustopniowo: najpierw, że w niebie nie będą się żenić ani wychodzić za mąż, gdyż będą wolni jako aniołowie. To nie znaczy, że małżonkowie nie będą już odtąd rozpoznawać się nawzajem czy też patrzeć na siebie. Ale ich zapatrzenie się w Boga będzie pewnie większe od ich dotychczasowego zapatrzenia się w siebie.
Po drugie, Jezus wyjaśnia saduceuszom na podstawie tekstów Starego Testamentu, które — jako jedyne — uznawali za natchnione, że choć mijają wieki, to Bóg jest nadal Bogiem Abrahama, Izaaka i Jakuba. Oni wszyscy bowiem nadal dla Niego żyją. Bóg zatem nie jest Bogiem umarłych, lecz żywych.
Łk 17,1-6
Trzy różne tematycznie pouczenia przekazuje nam dzisiejsza Ewangelia: o zgorszeniu, o przebaczeniu i o wierze. Zwróćmy uwagę na dwa pierwsze.
Zgorszyć kogoś, to znaczy: uczynić kogoś gorszym, nauczyć go złych rzeczy. Możemy to uczynić poprzez swoje słowa, czyny lub brak reakcji z naszej strony, gdy trzeba reagować. Jezus przestrzega nas mocno przed gorszeniem zwłaszcza „małych”, czyli ludzi o prostej wierze, pełnych dziecięcej ufności.
Siedem razy zgrzeszyć przeciw komuś oznacza grzeszyć nieustannie, cały czas. Ale jeżeli ktoś taki siedem razy, czyli za każdym razem, szczerze zwracałby się do nas z prośbą o przebaczenie, należy mu wybaczyć.
Tu nie ma mowy o przebaczaniu „na wyrost” z jednej strony i o naciąganiu — z drugiej. Chodzi o autentyczny żal i autentyczne przebaczenie. Nawet jeśli miałoby to mieć miejsce siedem razy na dzień, czyli nieustannie.
Łk 17,7-10
Kiedy spełniamy dobre uczynki lub zachowujemy Boże przykazania wydaje się nam, że Bóg winien być nam wdzięczny i winien odpowiednio nas za to wynagrodzić. Gdy tak się nie dzieje, jesteśmy, jakże często, pełni oburzenia na Boga i rozżalenia z powodu tej jawnej niesprawiedliwości.
O ile piękniejsze, spokojniejsze i mniej stresujące byłoby nasze życie, gdybyśmy pozbyli się postawy roszczeniowej, a pomyśleli sobie, że nasze dobre czyny czy też zachowanie Jego przykazań są tylko nieudolną odpowiedzią z naszej strony na Jego miłość i dobroć wobec nas. My jesteśmy tylko sługami mało użytecznymi: wykonaliśmy i wykonujemy jedynie to, co przecież powinniśmy wykonać. Z wdzięczności.
Łk 17,20-25
Na ogół, kiedy mówimy o nadejściu Królestwa Bożego, to myślimy zarazem o śmierci, sądzie, niebie lub piekle. Zawsze też odnosimy to do oddalonej w czasie, bliżej niesprecyzowanej przyszłości. Tak samo sądzili faryzeusze, kiedy spytali Jezusa, kiedy nadejdzie Królestwo Boże.
Odpowiedź Jezusa może wydać się zadziwiająca: po pierwsze, nie przyjdzie ono na sposób widzialny, który będzie podpadał pod zmysły, gdy da się je łatwo zlokalizować i powiedzieć: Królestwo Boże jest tutaj, na tym terenie ogrodzonym siatką z tabliczkami z napisem: „Osobom obcym wstęp wzbroniony”.
Po drugie — i to jest jeszcze bardziej zaskakujące — Jezus twierdzi, że Królestwo Boże już jest „pośród was”, a tłumacząc dosłownie: „jest w was”; a te słowa, nie zapomnijmy, kieruje do walczących z Nim faryzeuszów. Jak to możliwe, żeby Królestwo Boże było już teraz obecne i to nawet w nich, w faryzeuszach?
Jezus myśli tutaj o tym duchowym wymiarze swego Królestwa, który jest w każdym człowieku, nawet obojętnym na te sprawy lub złym. Ilekroć człowiek „przekracza” samego siebie, swoje słabości i grzechy, tylekroć wchodzi duchowo w wymiar Królestwa, które już teraz działa w nas, wierzących.
Zatem już teraz możemy żyć wymiarem nieba lub piekła. Jakość tego wymiaru zależy od nas.
Łk 17,26-37
Kolejny tekst Łukaszowy, który wprowadza nas powoli w myślenie adwentowe: o końcu czasów i o powtórnych przyjściu Syna Człowieczego na sąd ostateczny. W tej ostatniej kwestii Jezus wyraźnie zapowiada, że Jego przyjście będzie nagłe i nieoczekiwane: będzie tak, jak za dni Noego czy Lota, kiedy ludzie zajmowali się sprawami dnia codziennego, tak jak my teraz, i nagle wszystko się skończyło. Czas się wypełni i nie ma sensu wtedy wracać do domu, by coś z niego zabrać na drogę. Bo na tę drogę nie będą nam przydatne żadne rzeczy materialne.
Do tej eschatologicznej refleksji dołączona jest wypowiedź z ducha swego semicka: „kto będzie starał się zachować swoje życie, ten je straci, a kto je straci, ten je zachowa”. Jak to rozumieć? Można to wyjaśnić w ten sposób: kto tutaj, na ziemi, będzie starał się żyć wyłącznie dla siebie, egoistycznie, kosztem innych ludzi, ten — jakkolwiek po ludzku patrząc — może się i nieźle urządzi, to jednak straci życie wieczne z Bogiem. Natomiast ten, kto tu, na ziemi, będzie — znowu po ludzku patrząc — „marnował” i tracił swoje życie, czas, pieniądze dla innych, dla rodziny, dla potrzebujących pomocy, ten je zachowa na życie wieczne z Bogiem.
I jeszcze jedna sprawa: co to znaczy: „gdzie jest padlina, tam zgromadzą się i sępy”? Jest to powiedzenie ludowe, które w tym kontekście wypowiedzi Jezusa oznacza, że tam, gdzie będzie Jezus w tych ostatecznych dniach, tam też, niejako na wyczucie i bez pomocy GPSa, zgromadzą się i Jego uczniowie.
Łk 18,1-8
Zachęta płynąca od Jezusa w naszą stronę jest bardzo jasna i czytelna: winniśmy zawsze się modlić i nie ustawać. Tylko jak to zrealizować? Jak modlić się 24h na dobę? Przecież to nierealne!
Jezus zachęca nas przede wszystkim do modlitwy systematycznej i wytrwałej, a jeśli do tego modlitwę będziemy traktowali jako dialog z osobą kochaną, to zawsze znajdziemy nań i czas, i ochotę. Wszystko zależy zatem od tego, czy modlitwa dla nas to tylko formułki wyuczone na pamięć, bezdusznie, bezmyślnie powtarzane — do tego jeszcze może z lękiem, że jak ich nie odmówimy, to spadną na nas jakieś kary i nieszczęścia — czy też modlitwa to rozmowa z kimś, kogo bardzo kochamy i za kim tęsknimy.
Modlitwa to świadomość Bożej obecności przy mnie, a ona może mi towarzyszyć nieustannie, bez słów, jak powietrze, które mnie otacza dniem i nocą, i którym oddycham nie zastanawiając się nad tym.
Dzisiejsza przypowieść mówi nam, że Jezus słucha z uwagą naszych próśb nawet wtedy, gdy kierują nami zupełnie przyziemne i banalne motywy; że Jezus na pewno weźmie nas w obronę. Pozostaje tylko otwartym pytanie, czy wtedy, gdy przyjdzie do nas powtórnie, znajdzie jeszcze na ziemi osoby, które będą zainteresowane Jego osobą?
Łk 21,5-19
Dzisiejsza Ewangelia ma już charakter wyraźnie adwentowy: mówi o znakach końca czasów, czyli o tzw. eschatologii, a nadto odmalowuje ją w barwach czysto apokaliptycznych: kataklizmy, trzęsienia ziemi, straszne zjawiska i znaki na niebie, wojny, głód i zarazy. A jakby tego było jeszcze za mało, to również prześladowania i nienawiść wobec chrześcijan i śmierć poniesiona z ręki najbliższych: własnych rodziców, braci lub przyjaciół. Prawdziwy apokaliptyczny horror.
Na koniec padają szokujące słowa Jezusa: nie bójcie się, włos z głowy wam nie spadnie, przez swoją wytrwałość ocalicie wasze życie. Czy to żart?! Najpierw Jezus mówi, że niektórzy z nas poniosą śmierć z ręki nawet najbliższych, a potem spokojnie dodaje: włos z głowy wam nie spadnie, przez wytrwałość ocalicie wasze życie…
A no tak. Rzecz cała w tym, że Jezus, podobnie jak pierwsi chrześcijanie, patrzy na ludzkie życie z perspektywy jego wieczności, my, chrześcijanie współczesnego świata, zatraciliśmy na ogół tę perspektywę i dla nas liczy się głównie doczesność. A tak patrząc, stracić życie doczesne, to jest rzeczywiście tragedia.
Jakie jest zatem przesłanie Jezusa? Że jeśli wytrwamy przy Nim do końca naszego życia tutaj, na ziemi, wśród różnych trudności i prześladowań, to ocalimy nasze życie wieczne z Bogiem.
Wytrwać do końca, tzn. do ostatniego dnia naszego życia na ziemi. A wtedy On sprawi, że „włos z głowy nam nie spadnie”, czyli że ocalimy nasze życie wieczne z Nim.
Łk 18,35-43
Piękne pouczenie przytacza nam dzisiejsza Liturgia Słowa: nie zniechęcić się i nie załamać, i nie dać się uciszyć, gdy medialny, wpływowy tłum woła: siedź cicho, Jezus i tak cię nie usłyszy, a jeśli usłyszy, to nie będzie przecież tobą zaprzątał sobie głowę.
Okazuje się, że warto wołać i modlić się, i wołać wytrwale i coraz głośniej, bo Jezus słyszy zawsze, a jeśli nie od razu reaguje, to może pragnie wypróbować naszą wytrwałość czy wierność, jak w przypadku owego niewidomego spod Jerycha.
Oby jego błagalne wołanie stało się i naszą modlitwą: Jezusie, ulituj się nade mną i spraw, abym przejrzał: fizycznie i duchowo.
Łk 19,1-10
Zacheusz, ciesząc się szacunkiem — być może względnym — otoczenia i będąc bogatym, nie zawahał się narazić na ośmieszenie, wdrapując na sykomorę niczym małe dziecko ciekawe tego, co zobaczy z góry.
Czy potrafiłbym się narazić na ośmieszenie ze względu na Jezusa? 
Pomóż mi, Jezu, podejmować takie działania, które są słuszne w Twoich oczach i dla dobra bliźnich, nawet jeśli będą się łączyć z niezrozumieniem czy wyśmianiem ze strony patrzących. Z Ciebie przecież też szydzono.
Okazuje się, że jednak Jezus dostrzega tego typu działania podjęte ze względu na Niego. Nie są Mu one obojętne. To prawdziwa radość, gdy okazuje się, że nie mieli racji szydzący, że sam Jezus zauważa trud i poświęcenie człowieka ośmieszanego; że jest nagroda za zaufanie złożone w Jezusie.
Te działania mają jeszcze dalszy sens: Jezus pragnie odwzajemnić się przebywaniem z takim człowiekiem i oczekuje nawrócenia „z radości”. Zacheusz przyjmuje „rozradowany” i wynagradza tym, których skrzywdził, czterokrotnie, a nawet pragnie rozdać połowę swego majątku ubogim. I to jest właśnie owoc nawrócenia, radosny i hojny owoc spotkania z Jezusem, kiedy wszystko inne traci naraz swoją wartość, a człowiek nadto pragnie stanąć czysty i prawy wobec majestatu Boga.
Dokonuj, Jezu, i we mnie cudów takiej przemiany duchowej.
To właśnie jest celem misji Jezusa: On „musi” zamieszkać w człowieku, On przyszedł, aby odszukać i uratować to, co zaginęło.
Dzięki Ci, Jezu, za Twoją misję. Przychodzisz, aby nas ratować, aby przez nas odnaleźć i ratować innych ludzi. Niech to się stanie przedmiotem mojej modlitwy i mego działania dzisiaj.
Łk 1,26-38
Dlaczego Jezus otrzymuje imię „Jezus”? Ponieważ imię to w języku hebrajskim oznacza: „Jahwe wybawia, ratuje”, a to jest właśnie misją Jezusa. Imię zatem wyznacza misję lub na nią wskazuje.
To dotyczy też mego imienia, o ile jest ono chrześcijańskie.
Od czego to Bóg poprzez swego Syna, Jezusa, ma nas wyratować? Wszystkie teksty biblijne Nowego Testamentu wołają jednogłośnie: „od naszych grzechów”. Jezus przychodzi nas wybawić od tego wszystkiego, co jest zakłóceniem naszej relacji z Bogiem, z drugim człowiekiem czy też poważnym nieporządkiem w nas samych.
Nam wydaje się, że Jezus przede wszystkim winien uratować nas z naszych chorób i słabości, uleczyć wszystkich cierpiących, jednym słowem — być takim superterapeutą. I Jezus to czyni, to prawda. Ale zawsze wskazuje najpierw na potrzebę uzdrowienia duchowego. Bo z Jego punktu widzenia — zgodnego zresztą z myśleniem semickim — uzdrowienie fizyczne to jest uzdrowienie z konsekwencji grzechu. Przede wszystkim trzeba zatem sięgnąć do źródeł zła i je wyeliminować, trzeba zagoić ropiejącą ranę, a nie tylko przykładać na nią kolejne plastry maskujące.
On przychodzi zatroszczyć się o całego człowieka. Bo On naprawdę mnie kocha, bo Jemu rzeczywiście na mnie zależy.
Łk 19,41-44
W Talmudzie jest napisane, że gdy JHWH stwarzał świat, bo wylał nań dziesięć miar piękna; dziewięć z nich przypadło Jerozolimie. Wylał też na świat dziesięć miar cierpienia; dziewięć z nich przypadło Jerozolimie.
Bóg niewątpliwie kocha to miasto, święte Jeruzalem, ale faktem też jest, że chyba jak żadne inne doświadczało ono i nadal doświadcza cierpienia i rozłamu.
Jezus zapłakał nad nim, gdy w swojej wędrówce na górę Kalwarii zobaczył je po raz pierwszy ze zboczy Góry Oliwnej. Zapłakał nad nim z żalu i bólu, bo — jak powiada — nie rozpoznało czasu swego nawiedzenia. Innymi słowy: nie przyjęło Boga, który je nawiedził w osobie Jezusa: Mesjasza i Syna Bożego. Odrzuciło Jego orędzie pokoju i pojednania, i skazało na krzyż. Tym samym obrało inną drogę swego rozwoju historycznego, która ostatecznie zakończyła się wojną domową, ingerencją rzymskiego agresora, upadkiem miasta i eksodusem jego mieszkańców. Ta historia mogła wyglądać zupełnie inaczej, jak sugerują pełne bólu słowa Jezusa.
Warto może przy tej okazji postawić sobie pytanie, czy my rozpoznajemy czas naszego nawiedzenia, gdy Bóg przychodzi, aby przynieść nam pokój, zgodę, pojednanie? Czy nie wybieramy innej drogi, z dala od dróg Bożych, a potem, gdy widzimy, że prowadzi nas ona donikąd, chcemy wrócić, ale nie bardzo wiemy już jak?
Łk 19,45-48
Termin: „święty” w rozumieniu biblijnym oznacza dwie sprawy: z jednej strony wskazuje, że coś jest oddane Bogu na własność, zatem przynależy do sfery sacrum, z drugiej zaś — jest oddzielone od tego, co zbyt przyziemne lub grzeszne, czyli od tego, co nazywamy profanum.
Świętą w oczach Jezusa była świątynia Jerozolimska, gdyż była domem modlitwy i była dedykowana Bogu, Jego Ojcu. Nie mogło zatem w niej być miejsca na profanum: na handel i bazarowy harmider, czyli to wszystko, co czyniło z niej niemal „jaskinię zbójców”.
Na ile dziś dla mnie, chrześcijanina, kościół jest domem Bożym? Dedykowanym Bogu i modlitwie, i oddzielonym od hałasu codzienności?
Łk 20,27-40
Saduceusze wyznawali tradycyjny pogląd starotestamentowego Izraela, że nie ma żadnego zmartwychwstania, a życie ludzkie kończy się wraz ze śmiercią. Jeżeli myśleli o jakimś dalszym trwaniu, to wyłącznie w swoich potomkach, i to tylko płci męskiej. Stąd też w oparciu o tzw. prawo lewiratu, czyli „prawo szwagra”, twierdzili, że jeśli ktoś będąc w związku małżeńskim, umarł bezdzietnie, to jego brat miał obowiązek poślubić wdowę i zrodzić potomstwo swemu bratu. W ten i tylko w ten sposób mógł bowiem dalej przetrwać ród zmarłego.
Saduceusze zatem, chcąc ośmieszyć nauczanie Jezusa o życiu po śmierci, skonstruowali taką sztuczną opowiastkę o siedmiu zmarłych braciach i jednej wdowie po nich wszystkich i postawili kpiące pytanie: czyją będzie żoną w tym Jezusowym niebie?
Jezus im odpowiada spokojnie i bez emocji: najpierw, że w niebie ludzie nie będą się żenić ani za mąż wychodzić, gdyż będą wolni jak aniołowie. Po wtóre, w oparciu o spisane teksty Tory, czyli pierwszych pięć ksiąg Starego Testamentu (tylko te bowiem saduceusze uznawali za natchnione Słowo Boże) wyjaśnia, że choć mijają wieki, to Bóg nadal nazywa siebie Bogiem Abrahama, Izaaka i Jakuba. Oni wszyscy bowiem wciąż u Niego żyją. Nie jest zatem Bogiem umarłych, lecz żywych.
Łk 23,35-43
Przykro jest, gdy człowiek nie jest akceptowany we własnym środowisku, gdy zewsząd słyszy kpiny i drwiące uwagi, wyrażające nie skrywaną bynajmniej satysfakcję z odniesionego nad nim zwycięstwa.
Z Jezusa szydzili zarówno członkowie Wysokiej Rady żydowskiej, taki ówczesny odpowiednik — przepraszam za porównanie — Konferencji Episkopatu. Nadto przedstawiciele władz lokalnych i zarazem okupacyjnych — Rzymianie. Ale też i skazani z Nim na tę samą karę śmierci — można rzec — współobywatele, krajanie, ci, z którymi spędzał najwięcej swego czasu i którym oddał wręcz całego siebie. Teraz wszyscy jednogłośnie szydzili: jeśli jesteś Mesjaszem, królem żydowskim, to wybaw sam z siebie!
Jaka szalona pokusa: zejść z krzyża i pokazać im wszystkim, kto tu ma władzę. Nie umrzeć na krzyżu — tej ówczesnej szubienicy, a dzisiejszym krześle elektrycznym — nie umrzeć zatem na krzyżu, ale stanąć przed nimi w pełni Bożego majestatu. Tak, to byłaby efektowna demonstracja siły, ale zarazem — nasza, ludzka przegrana. Paweł powie, że gdyby Chrystus nie umarł i nie zmartwychwstał, to próżna byłaby nasza wiara i aż dotąd pozostawalibyśmy w grzechu.
Tylko jeden człowiek, dobry łotr, o którym tradycja mówi, że miał na imię Dyzma, uznał Jezusa niewinność i swoją nieprawość. I dlatego na błagalne wołanie: Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego Królestwa, usłyszał wspaniałą obietnicę: Zaprawdę powiadam ci: dziś ze Mną będziesz w raju. Jeszcze dziś.
Łk 21,5-11
Pierwsza część wypowiedzi Jezusa odnosi się najwyraźniej do zburzenia Jerozolimy przez wojska rzymskie Tytusa, co miało miejsce w roku 70 n.e.
Można też chyba widzieć w niej zapowiedź działań cesarza Juliana Apostaty, który w roku 363 usiłował odbudować za ogromne pieniądze świątynię jerozolimską, rozebrawszy najpierw jej pozostałości do fundamentów, lecz trzęsienie ziemi czy też ogień z nieba — a jak utrzymywali chrześcijanie tamtego czasu — Boża interwencja, pokrzyżowały jego plany raz na zawsze.
Druga część, zapowiadająca trzęsienia ziemi, kataklizmy, wielkie znaki i straszne zjawiska, wojny, głód i zarazy, jest najczęściej interpretowana w kluczu eschatologicznym, czyli jako symboliczny obraz czasów przyszłych, czasów końca.
Zasadnicza myśl, która płynie z tego tekstu, to skierowane do uczniów wezwanie do czuwania, aby nie dali się zwieść różnym pseudomesjaszom, wizjonerom, uzdrawiaczom, wróżbitom, którzy pojawią się w owym czasie — i w każdym czasie — pod imieniem Jezusa.
Łk 21,12-19
Dzisiejsza wypowiedź ewangeliczna jest kontynuacją tekstu wczorajszego. Jezus zapowiada prześladowania swoich uczniów, a będą one tym boleśniejsze, że pojawią się też ze strony najbliższej rodziny chrześcijanina: jego braci, rodziców, krewnych czy przyjaciół, którzy — albo ze strachu, albo z motywu całkowicie odmiennych poglądów, także religijnych — będą ich wydawać na śmierć.
Jezus zapewnia jednak, że o ile wytrwają w wierności Jemu „do końca” — czyli do momentu swej śmierci, to „włos z głowy im nie spadnie”, tzn. nie doznają żadnej straty w odniesieniu do życia wiecznego.
Jakże odmienna jest ta perspektywa spojrzenia Jezusa i pierwszych chrześcijan na życie ludzkie w porównaniu do naszej. Dla nich najważniejsze było wytrwać w wierności Jezusowi aż do ostatniego dnia swego krótkiego i marnego życia na ziemi, by móc potem przebywać w Jego wieczności i szczęściu bez granic. A dla nas...
Łk 21,20-28
Ponownie wypowiedź Jezusa wydaje się składać z dwu odniesień czasowych: najpierw chodzi o Jerozolimę i historyczne zniszczenie miasta przez wojska rzymskie w roku 70, ale w drugiej części wypowiedzi mamy już obrazy czysto apokaliptyczne, odnoszące się do wydarzeń końca czasów. Jest zapowiedź zmian kosmicznych i przerażenia narodów wobec okropnego huku zalewającego wszystko morza (takie gigantyczne tsunami); ludzie będą mdleć ze strachu w oczekiwaniu na nadchodzące nieuniknione kataklizmy.
W tej przerażającej scenerii końca pojawi się wreszcie na niebiosach Syn Człowieczy, pełen mocy i chwały. Dla chrześcijan stanie się to znakiem wyzwolenia: winni nabrać ducha i podnieść z ufnością głowy.
Przesłanie tego tekstu wydaje się jedno: jakkolwiek koniec czasów może być dramatyczny w swej formie i skutkach, to będzie takim tylko dla tych, którzy są daleko od Chrystusa. Dla Jego uczniów będzie to czas oczyszczenia i odkupienia, i ostatecznego przejścia do domu Ojca.
Łk 21,29-33
U kresu roku kościelnego i u progu Adwentu rozpoczynającego nowy rok liturgiczny, stajemy w obliczu eschatologicznych i apokaliptycznych zapowiedzi Jezusa, balansujących tematycznie między znakami końca czasu, jak w minionych dniach, a tragiczną historią Narodu Wybranego i jego stolicy, Jerozolimy, jak to słyszymy dzisiaj.
Za każdym też razem stajemy wobec dwu pewników chrześcijańskiej wiary: że przeminie ten świat, lecz słowa Jezusa nie przeminą, nie zdezaktualizują się, oraz że w związku z tym mamy bacznie obserwować znaki czasu, aby być dobrze przygotowanymi na spotkanie z Panem.
Stale pozostają przecież w mocy słowa Jezusa: „nie przeminie to pokolenie, aż się to wszystko stanie”. Koniec świata, tego świata, dokonuje się bowiem dla każdego z nas z momentem naszej śmierci. A nie jest to przecież aż tak odległe w czasie, żebyśmy mieli tego nie doczekać...
Łk 21,34-36
Rok kościelny kończy się ponownym wezwaniem do czuwania: „uważajcie na siebie, aby wasze serca nie były ociężałe wskutek pijackiej rozwiązłości i przesadnych trosk doczesnych”.
„Ów dzień” dotknie bowiem wszystkich ludzi bez wyjątku, spadnie na nich „niczym potrzask”, tzn. przyjdzie nagle i niespodziewanie. Dlatego chrześcijanin jest wezwany do czuwania (dosłownie: „do spania na otwartej przestrzeni”), aby nie dać się zaskoczyć.

Z czuwaniem winna być połączona modlitwa, zanoszona do Boga „w każdym czasie”, a zatem chodzi o nieustanną świadomość Bożej obecności i opatrzności. Ulokowany w takim kontekście chrześcijanin nie musi się niczego obawiać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz