poniedziałek, 7 kwietnia 2014

O powołaniu w Biblii

„Pójdź za mną!”, czyli po grecku akolūthei moi. Słowa, którymi Jezus przywoływał do siebie różnych ludzi, aby szli za Nim i stali się Jego uczniami, przeżywając najbardziej pasjonującą przygodę swojego życia. Te słowa usłyszeli nie tylko Apostołowie. W czasach Starego Testamentu Jahwe, Bóg Izraela, wzywał podobnymi słowami wybrane przezeń osoby, aby szły i w Jego imieniu prowadziły i formowały naród (podobnie jak Mojżesz), czy też napominały go, kiedy schodził na złe drogi (jak prorocy Izajasz czy Jeremiasz).

W dziejach Kościoła te same słowa, choć może w nieco innym brzmieniu, usłyszeli św. Franciszek, św. Antoni Pustelnik, św. Augustyn i wielu, wielu innych. Te słowa może usłyszeć każdy z nas, o ile tylko otworzy się na Boże natchnienia i przesączy swoje życie strumieniem modlitwy, świadomej rozmowy z Bogiem. „Pójdź za mną”, to nie znaczy zaraz „pójdź do zakonu, do seminarium, porzuć rodzinę”, czy coś podobnego. To znaczy po prostu: pójdź za mną w swoich codziennych wyborach życiowych, nieraz w monotonnej pracy wykonywanej tak samo każdego dnia, w codziennie odrabianych lekcjach, w cierpliwości wobec osób starszych czy inaczej myślących. Dalej, to znaczy także „pójdź za mną” w wyborze chłopaka czy dziewczyny, w obraniu małżeństwa jako swojej drogi życia, czy też w pełni zaakceptowanym obraniu samotności jako drogi realizacji samego siebie i zarazem służby drugiemu człowiekowi. Dopiero tutaj pojawia się wezwanie do radykalnego „pójścia za”: do pozostawienia wszystkiego ze względu na Jezusa. Nie jest ważne, jaki rodzaj owego „pójdź za mną” spośród wyżej wymienionych człowiek usłyszy. Ważne, aby nie przestraszył się wezwania, lecz odważnie i z zaufaniem odpowiedział Bogu „tak”; tak jak Maryja, która bez głębszego roztrząsania tego, czego nie da się do końca roztrząsnąć, odrzekła: „...niech mi się stanie według Twego słowa” (Łk 1,38), powierzając wszystko Bożej opatrzności. I nie zawiodła się. I była szczęśliwa. Bo prawdziwe szczęście i radość człowiek znajduje wtedy, gdy zaakceptuje Boży plan wobec swego życia. Wtedy znajdzie szczęście nie tylko w życiu przyszłym, jako swego rodzaju nagrodę, ale już tu na ziemi, pomimo częstego zmęczenia i trudu, będzie przeżywał autentyczne szczęście i radość stałego „kroczenia z Bogiem”.
Wróćmy jednak do Starego Testamentu. Teksty hebrajskie nie mają jakiegoś szczególnego terminu na określenie „pójścia za”. Najczęściej pojawiające się słowa to hālaḵ, „iść”, oraz šālaḥ, „posłać”. Formy powołania ze strony Boga Jahwe i odpowiedzi wezwanych były bardzo różne. Mojżesz, zaskoczony przez Jahwe na pustyni nagłą wizją płomienia wychodzącego z krzewu, który się mimo to nie spalał, wymigiwał się od samego początku, wyciągając coraz to nowe wątpliwości, aby tylko nie iść: bo jest niegodny tej misji, bo Izraelici mu nie uwierzą, bo Egipcjanie go nie usłuchają (Wj 3-4). W końcu po wyczerpaniu wszystkich możliwości, prosił Boga wprost, aby wysłał kogo innego, bo on nie jest człowiekiem wymownym (4,10). Bóg wysyła więc Aarona, brata Mojżesza, aby był tym, który przemawia, nie zwalnia jednak Mojżesza z powołania i misji: on pozostanie nadal pośrednikiem między Jahwe a Aaronem, on będzie przekazywał Aaronowi polecenia Boga, i on też wyprowadzi naród z niewoli egipskiej (4,15-17).
Diametralnie odmienne jest powołanie Izajasza (Iz 6). Prorok ogląda we wspaniałej wizji chwałę Jahwe siedzącego na tronie w świątyni. Unoszący się w powietrzu serafini śpiewają: „święty, święty, święty”, cała świątynia wypełniona jest dymem i drży w posadach. W takich okolicznościach Izajasz z lękiem woła, że jest zgubiony, ponieważ ogląda chwałę Najwyższego, a jest człowiekiem o nieczystych wargach i mieszka pośród ludu o nieczystych wargach. Wyraża w ten sposób głębokie poczucie swojej niegodności, podobnie zresztą jak Mojżesz. Jednakże po dokonaniu symbolicznego oczyszczenia warg rozżarzonym węglem wziętym przez jednego z serafinów z ołtarza oraz po pytaniu Jahwe: „Kogo poślę? Kto nam pójdzie?”, natychmiast bez chwili wahania odpowiada: „Oto ja! Poślij mnie!” (w.8). Jest całkowicie otwarty na wezwanie Jahwe i absolutnie dyspozycyjny. Nie ma w nim drobiazgowego rozważania ewentualnych przyszłych trudności w realizacji misji, jak to widzimy w przypadku Mojżesza, i przezornego wycofywania się. Izajasz najpierw odpowiada Bogu „tak”, a dopiero potem przychodzi czas na konkretne instrukcje i wyjaśnienia: będzie przemawiał do narodu opornego i zamkniętego na słowa Boże, który się nie nawróci i w konsekwencji zostanie wypędzony z kraju i pójdzie na wygnanie, a jego miasta ulegną zniszczeniu. Misja trudna i bolesna, lecz Izajasz wypełnia ją wiernie.
Inny prorok, Jeremiasz, słyszy jedynie słowa skierowane do niego, zapewniające o pra-wybraniu i pra-powołaniu go jeszcze przed ukształtowaniem się w łonie matki i ustanowieniu go „prorokiem dla narodów” (Jr 1,5). Reakcja młodego Jeremiasza jest podobna do odpowiedzi Mojżesza: „Ach, mój Panie, Jahwe, oto nie umiem przemawiać, gdyż jestem młodzieńcem” (w.6), tzn. nie mam jeszcze ukończonych 30 lat zezwalających na zabieranie głosu w zgromadzeniu publicznym Izraelitów. Ciekawą jest rzeczą, że każdy z powołanych odnosi się jakoś do swojej nieumiejętności lub niegodności mówienia. Widać stąd, że powołanie Boże wiązało się zawsze z koniecznością przemawiania do ludzi w imieniu Boga, co nie było — i nie jest — sprawą prostą. W przypadku Jeremiasza sam Jahwe dotyka swoją dłonią ust proroka. Nie czyni tego jednak w geście oczyszczenia, jak przy powołaniu Izajasza, lecz symbolicznie, wkładając swe słowa w jego usta, czyli czyniąc go swoim prorokiem. Uspokaja go przy tym, aby się nie bał, bo On, Jahwe, jest zawsze przy nim (w.8). Misja Jeremiasza jest zbliżona do Izajaszowej: ma wykorzeniać i sadzić, ma burzyć to, co jest dziełem grzechu i odstępstwa, i budować to, co jest Boże. W swojej misji Jeremiasz jest całkowicie poddany woli Bożej: „pójdziesz do wszystkich, do których cię poślę i będziesz mówił wszystko, co ci rozkażę” (w.7).
Najbardziej niezwykłą scenerię związaną z powołaniem na proroka i posłannictwem miał Ezechiel (Ez 1-3). Scena dialogu z Bogiem poprzedzona jest długim opisem wizji chwały Jahwe, który ukazał się prorokowi w otwartych niebiosach nad brzegiem Kewaru, dopływu Eufratu, gdzie zamieszkiwali wygnańcy izraelscy w czasie wygnania babilońskiego (Ez 1). Uskrzydlone istoty żywe przypominające ludzi, przemieszczające się dzięki znajdującym się obok nich kołom, miały nad sobą coś w rodzaju sklepienia, na którym stał tron i zasiadał Ktoś o wyglądzie człowieka i blasku płonącego ognia, otoczony ze wszystkich stron światłością. Głos dochodzący od tronu nakazał prorokowi iść do narodu buntowniczego, który i tak nie będzie słuchał, i przemawiać w imieniu Jahwe. Tę scenę uzupełniał obraz wyciągniętej w stronę Ezechiela dłoni ze zwojem tekstu oraz nakaz otwarcia ust i spożycia go, zanim zacznie swą misję. Zwój zawierał same skargi i żale i był zapisany w sposób nietypowy, bo po obu stronach, co wyrażało symbolicznie myśl o ogromnej ilości pretensji, jakie miał Jahwe do swego niewiernego ludu. Misja jest trudna, podobnie jak poprzednich proroków, a w pewnej mierze trud prorocki można nawet nazwać syzyfowym, gdyż Bóg już na samym początku zapowiada Ezechielowi, że Dom Izraela jest Domem zbuntowanym i nie zechce go słuchać (3,7). Prorok w czasie sceny powołania nie wypowiada żadnego słowa: zapewne jest to znak jego dogłębnego przestrachu, ale też i pełnego podporządkowania woli Bożej. Wypełnia jedynie dokładnie to, co mu Bóg poleca.
Do wspomnianych różnych sytuacji związanych z powołaniem można jeszcze dodać bardzo krótki opis z Księgi Amosa (7,14n). Amos, wspominając historię swego wybrania, stwierdza, że nie czuje się żadnym wielkim prorokiem ani uczniem prorockim, lecz jest zwykłym pasterzem i nacinaczem sykomor, którego Jahwe zabrał od stada mówiąc mu: „Idź! Prorokuj do ludu mego Izraela”. Brak tu wspaniałych wizji, lecz jest piękna, pokorna postawa człowieka, który usłyszał w sercu wezwanie, posłusznie zostawił wszystko i spokojnie poszedł wypełniać wolę Boga.
Wreszcie ostatni przykład ludzkiej reakcji na głos Jahwe: małoduszny Jonasz. Wezwany przez Boga, aby wyruszył do wielkiego miasta Niniwy i głosił jej mieszkańcom konieczność nawrócenia, o ile nie chcą zginąć, ucieka przed Jahwe daleko do Tarszisz, miasta położonego prawdopodobnie w Hiszpanii, które dla Izraelitów symbolizowało koniec świata. Motywem ucieczki przed powołaniem nie jest lęk przed trudnościami czy poczucie własnej niegodności. Jonasz jako szowinista religijny nie chce być narzędziem miłosierdzia Bożego i nie chce oglądać nawrócenia pogan. Woli odejść daleko, na kraniec świata. W barwnej scenerii tego opowiadania dydaktycznego doświadcza on karzącej, ale i przebaczającej obecności Boga, który poprzez burzę, wrzucenie proroka do morza, połknięcie przez „wielką rybę” i wreszcie wyrzucenie żywego na ląd, prowadzi go jednak konsekwentnie w stronę wypełnienia misji. Jahwe wzywa Jonasza po raz drugi do pójścia do Niniwy. Tym razem prorok idzie, nawołuje do pokuty, dzięki czemu miasto się nawraca i nie ginie, co jest ponownym powodem rozżalenia Jonasza. Zwycięża ostatecznie szeroki uniwersalizm religijny Boga nad ciasnym partykularyzmem człowieka i taka jest intencja całego opowiadania. Każde powołanie to również wezwanie człowieka do przekraczania samego siebie.
We wszystkich omówionych opisach powołania zaczerpniętych z kart Starego Testamentu można wyróżnić pewne stałe elementy: posłanie wyrażone słowami: „oto posyłam cię” lub „idź”; wezwanie do nielękania się, ponieważ „Ja jestem z tobą” oraz nakaz przemawiania w imieniu Jahwe, ujęty w symbolicznych gestach otwarcia ust i spożycia księgi, oczyszczenia ust, dotknięcia ich dłonią Boga, itp. Powołanie jest zasadniczo nieodwołalne. Jeżeli człowiek stawia opór przestraszony ogromem zadań i trudnościami i próbuje się wykręcić, Bóg może dokonać modyfikacji i pójść na pewne ustępstwa, ale podstawowa opcja, czyli wybór i misja, pozostaje niezmienna, jak to widzimy wyraźnie na przykładzie Mojżesza.
W Nowym Testamencie pojawia się jeden charakterystyczny termin określający „pójście za” — jest to akolūtheō. Wyraża on praktycznie wszystkie sytuacje kroczenia za kimś: i te ogólne, niekiedy bez związku z osobą Jezusa, i te szczegółowe, jako termin techniczny wskazujący na powołanie na ucznia Mistrza z Nazaretu.
W scenach nie związanych z Jezusem terminu tego używa między innymi św. Łukasz opisując działalność Pawła i Barnaby w Antiochii Pizydyjskiej, kiedy to po katechezie Pawłowej w jeden z szabatów wielu Judejczyków i nawróconych na judaizm prozelitów „poszło za” nimi uwierzywszy Ewangelii (Dz 13,43). Tym słowem zwraca się także anioł do uwięzionego w Jerozolimie Piotra, wzywając go, aby „poszedł za” nim opuściwszy więzienie (Dz 12,8). Również sam Paweł pisząc do swego ucznia Tymoteusza napomina go, aby „szedł za” nim, czyli naśladował go w nauczaniu i stylu życia (2Tm 3,10). W Apokalipsie św. Jana powiedziano o zmarłych, iż są szczęśliwi, gdyż dobre czyny spełnione przez nich „idą wraz” z nimi (Ap 14,13). W tej samej księdze czytamy o 144 tys. wybranych, którzy „idą za” Barankiem, dokądkolwiek się udaje (14,4). Nieco dalej to samo jest napisane o wojskach niebieskich, które „idą za” jeźdźcem siedzącym na białym koniu, a imię jego Słowo Boże (19,14).
Druga grupa tekstów odnosi się do Jezusa w okresie jego ziemskiego nauczania. Również tutaj termin akolūtheō ma charakter raczej ogólny. I tak za Jezusem wędrują niewidomi prosząc go o uzdrowienie (Mt 9,27) oraz ci, którzy odzyskali zdrowie dzięki Niemu (Mt 20,34; Łk 18,43; Mk 10,52); kobiety usługujące Mu ze swego mienia (Mk 15,41), a przede wszystkim często wspominane liczne tłumy (Mt 12,15), które Jezus uzdrawia (Mt 19,2) i zarazem napomina, że kroczą za Nim tylko dlatego, że widziały uzdrowienia (J 6,2) i że jadły chleb do sytości (J 6,26). Co prawda, szły za Nim także w Niedzielę Palmową śpiewając „hosanna” (Mk 11,9), i potem, kiedy dźwigał krzyż (Łk 23,27), ale Wielki Piątek był dniem ich haniebnego, wyreżyserowanego zresztą przez faryzeuszów i arcykapłanów, zaparcia się: „Ukrzyżuj! Ukrzyżuj go!” (Łk 23,21).
Ostatnia najbardziej dla nas istotna grupa tekstów, to ta, która zawiera termin akolūtheō w sensie technicznym, czyli ściśle określającym ideę wybrania i powołania na ucznia Jezusa. I tak Mateusz podaje, że pewnego razu przyszedł do Jezusa pewien uczony w Piśmie i rzekł mu: „Nauczycielu, pójdę za tobą, dokądkolwiek się udasz” (8,19). Wyraził więc pragnienie zostania uczniem Jezusa. Jaka jest reakcja Nauczyciela z Nazaretu? Nie odrzuca, ale wyraźnie i jasno zarysowuje związane z tym trudności: „lisy mają nory, a ptaki niebieskie gniazda, syn człowieczy zaś nie ma gdzie głowę skłonić” (w.20). Pójść za Nim oznacza więc tułaczkę bez stałego miejsca zamieszkania, ciągłe wędrowanie, życie na styl bezdomnego, to ciągła świadomość, że człowiek jest tutaj, na ziemi, pielgrzymem. Jeśli jesteś w stanie to zaakceptować, akolūthei moi, pójdź za mną! Jednemu spośród swoich uczniów, który Go poprosił, aby pozwolił mu najpierw odejść i pogrzebać swego zmarłego ojca, Jezus odpowiedział: „Pójdź za mną i pozwól, żeby zmarli pogrzebali swoich własnych zmarłych” (w.22). To znaczy, zostaw sprawy doczesne, nawet najbardziej naglące, tym, którzy nie należą do duchowego wymiaru Ewangelii i nie troszczą się o nią (czyli są „zmarli”), a ty idź i „rozgłaszaj Królestwo Boże”, jak to dodaje w paralelnym tekście św. Łukasz (9,60). „Stanie się” uczniem Jezusa oznacza zatem radykalne zerwanie z dotychczasowym, pozaewangelicznym wymiarem swego życia.
Radykalizm zerwania podkreśla raz jeszcze — jak gdyby celem wzmocnienia — kolejna wypowiedź Jezusa w redakcji Łukaszowej. Oto ktoś powiedział do Niego: „Pójdę za tobą, Panie. Najpierw jednak pozwól mi pożegnać się z tymi, którzy należą do mego domu (do mojej rodziny)” (w.61). Usłyszał wówczas twarde słowa: „Nikt, kto [raz] położył swą rękę na pługu, a [teraz] ciągle ogląda się wstecz, nie jest odpowiedni dla Królestwa Bożego” (w.62). Pójście za Jezusem winno więc być całkowite, z pełnym zaufaniem, bez oglądania się wstecz, bez żalu za tym, co minęło i co się pozostawiło, bez zwrotu: „do widzenia” wobec tego, co stanowiło dotychczasową treść życia.
Wezwanie do pójścia za Jezusem usłyszał także pewien bogaty młodzieniec, kiedy pytał Nauczyciela, co ma czynić, aby osiągnąć życie wieczne. Jezus mu odrzekł, że winien zachowywać przykazania Dekalogu, a jeżeli chce „być doskonały” (Mt 19,21), to „jednego mu jeszcze brakuje” (Łk 18,22): winien sprzedać swoje mienie, rozdać ubogim, a potem wrócić i pójść za Nim. Pójście za Jezusem, czyli stanie się Jego uczniem, pociąga za sobą, jak wynika z tekstu, coś więcej, niż tylko zachowanie przykazań. Ono, co prawda, wystarczy do osiągnięcia życia wiecznego, można rzec — wystarczy też do „przeciętnego” życia chrześcijańskiego, jak to sugeruje tekst Mateuszowy. Ale jeżeli ktoś pragnie stać się doskonałym, jeżeli pragnie być rzeczywiście Jego uczniem, winien zrezygnować ze wszystkiego, co mogłoby być jakąkolwiek przeszkodą w pełnym „pójściu za”, czy to będą dobra materialne, czy też inne pozytywne wartości ludzkiego życia: „… nikt z was, kto nie pożegna się ze wszystkimi swoimi dobrami materialnymi, nie może być moim uczniem” (Łk 14,33). Rozwinięcie tej myśli i jej wyjaśnienie znajdujemy w scenie rozmowy Jezusa ze swoimi uczniami, kiedy to Piotr w imieniu pozostałych spytał, co oni będą z tego mieli, że opuścili wszystko i poszli za Nim (Mt 19,27). Odpowiedź Jezusa jest dwustopniowa: oni, Apostołowie, zasiądą w Królestwie na dwunastu tronach i będą sądzić dwanaście pokoleń Izraela (w.28). Natomiast „każdy, który opuścił domy albo braci, albo siostry, albo ojca, albo matkę, albo dzieci, albo pola ze względu na mnie, otrzyma sto razy więcej i odziedziczy życie wieczne” (w.29). Dochodzi tutaj do głosu przedziwna, wydawałoby się absurdalna, retoryka Królestwa Bożego, retoryka związana również z każdym poszczególnym powołaniem: trzeba opuścić wszystkie, najbardziej nawet pozytywne wartości, dobra materialne i osoby, ze względu na najwyższą wartość poznania Syna Bożego (Flp 3,8), aby potem wszystko ponownie odzyskać, a nawet posiąść jeszcze więcej, ale niejako ubocznie, pośrednio, wkomponowane w nową, właściwą hierarchię wartości, w której najważniejszy będzie sam Bóg. Odzyskanie tego, co się zostawiło, nie jest zatem celem samym w sobie. Poznaje się przede wszystkim Jezusa jako swego Nauczyciela i On staje się „numer jeden” w życiu ucznia, a że wraz z Jego osobą uczeń zyskuje także to wszystko inne, co jest dobre, to jest to wtedy naprawdę drugorzędne. Jest dobre, wartościowe, ale drugorzędne. Nowa hierarchia wartości, w której Jezus jest na właściwym miejscu, gwarantuje, że wszystko inne będzie również na właściwym miejscu. Nie zagraża wówczas człowiekowi to potrójne uzależnienie, o którym wspomina św. Jan w swoim liście, mówiąc że w świecie panuje: „pożądliwość ciała i pożądliwość oczu, i pysznienie się z powodu bogactwa” (1J 2,16).
Pośród wielu osób, które poszły za Jezusem stając się Jego uczniami, jest jeszcze wąskie grono Dwunastu szczególnie wybranych i umiłowanych przez Niego: „i wskazał dwunastu, (których nazwał apostołami), aby byli razem z nim i aby mógł ich wysyłać w tym celu, by przepowiadali i by mieli władzę wyrzucać demony” (Mk 3,14). Istotną zatem cechą ucznia-apostoła, oprócz misji głoszenia Dobrej Nowiny, jest przebywanie razem z Jezusem. Św. Jan rozszerza zakres tej wypowiedzi przenosząc ją na wszystkich uczniów. W jego Ewangelii Jezus mówi: „jeżeli ktoś chce mi służyć, niech idzie za mną, a gdzie ja jestem, tam również będzie i mój sługa” (12,26). Jeżeli ktoś naprawdę chce służyć Jezusowi, winien zatem stać się Jego uczniem. Tylko bycie uczniem gwarantuje pełne poznanie osoby Nauczyciela i właściwe służenie Mu. A uczniem z kolei nie można stać się korespondencyjnie, trzeba po prostu przyjść i być razem. Powołany więc to ten, który idzie za powołującym krok w krok, który towarzyszy mu we wszystkich sytuacjach jego życia, który po prostu jest razem. Widać to wyraźnie na przykładzie grona Apostołów. Towarzyszą oni Jezusowi w czasie nauczania, wtedy, kiedy uzdrawiał (Mt 9,19nn), gdy dokonywał cudów (J 6,5nn), kiedy się modlił (Łk 11,1nn), w czasie niebezpieczeństw (Mk 4,37nn), w drodze ku męce (Mk 10,32nn) i w modlitwie konania (Łk 22,39nn). Praktycznie byli z Nim dniem i nocą przez okres trzech lat.
Ewangeliści szczególnie dużo miejsca na wstępie swoich dzieł poświęcają opisom powołania poszczególnych, choć nie wszystkich Apostołów. Szymon i jego brat, Andrzej, zostali wezwani przez Jezusa w momencie zarzucania sieci na Jeziorze Galilejskim: „Pójdźcie za mną, a sprawię, że staniecie się rybakami ludzi” (Mk 1,17). Ewangelista opowiada, iż oni „porzuciwszy natychmiast sieci, poszli za nim” (w.18). Łukasz dorzuca do tej sceny parę bardzo pięknych szczegółów. Oto Jezus nauczając z łodzi należącej do Szymona, każe mu wypłynąć na głębię i zarzucić sieci. Szymon się nieco wzbrania, całą noc przecież łowił i nic nie chwycił, a przecież jako doświadczony rybak czynił to o najlepszej porze i w najodpowiedniejszych miejscach. A teraz raptem miałby złowić cokolwiek?... Ale uczynił to raz jeszcze na prośbę Jezusa i chwycił tak wielkie mnóstwo ryb, że aż sieci zaczynały się rwać. Zdumiony tym ewidentnym dla niego, doświadczonego rybaka, znakiem, upadł do nóg Jezusa i prosił Go zawstydzony: „Odejdź ode mnie, ponieważ jestem grzesznikiem, Panie!” (5,8). Poczucie własnej niegodności i chyba grzesznego dotychczasowego stylu życia kazały mu uklęknąć przed Jezusem i wyznać swą małość. Wówczas usłyszał pełne otuchy słowa powołania: „Przestań się bać! Oto bowiem odtąd ludzi będziesz łowił” (w.10). Czego Szymon miał się bać? Prawdopodobnie tego, że jest grzesznikiem, a oto teraz stoi wobec osoby, która jest święta, która dokonuje takich jawnych znaków wskazujących na Jej nadprzyrodzoną moc. Jezus uspokaja Szymona, delikatnie lecz stanowczo przekreśla to, co było złe w jego dotychczasowym życiu, i wzywa go do pójścia za sobą. Wzywa grzesznika do stania się opoką świętego Kościoła.
Podobna reakcja natychmiastowego „pójścia za” opisana jest w odniesieniu do Jakuba i Jana, synów Zebedeusza, których Jezus, według Ewangelii Markowej, zastał w ich łodzi przygotowujących sieci na połów. Również ich powołał, a oni „zostawiwszy swego ojca, Zebedeusza, w łodzi razem z najemnikami, odeszli za nim” (1,20). Opuścili zatem nie tylko swoją całkiem intratną pracę, ale także własnego ojca. Zostawili absolutnie wszystko (por. Łk 5,11), aby iść za Jezusem i stać się Jego uczniami.
We wspomnieniach św. Jana Ewangelisty okoliczności pierwszego spotkania z Jezusem oraz powołania były nieco odmienne: razem z Andrzejem byli właśnie nad Jordanem, gdzie nauczał i chrzcił ich pierwszy mistrz, Jan Chrzciciel. Wówczas zjawił się Jezus, a Jan widząc Go, wyrzekł pełne głębokiej treści słowa: „Oto Baranek Boży” (1,36). On i Andrzej usłyszeli te słowa i poszli za Nim, a na pytanie Jezusa: „Czego szukacie?”, odpowiedzieli typowo po semicku — też pytaniem: „Nauczycielu, gdzie mieszkasz?” (w.38). Wtedy rzekł im: „chodźcie, a zobaczycie!” „Poszli więc i zobaczyli, gdzie mieszka, i pozostali u niego w ów dzień” (w.39). Pragnienie poznania Jezusa wyrażone idiomatycznym zwrotem: „gdzie mieszkasz?” zostało w pełni zaspokojone. To doświadczenie było dla Jana tak głębokie, że jeszcze po latach, kiedy pisał swą Ewangelię, pamiętał godzinę spotkania: „było to około godziny dziesiątej”, czyli czwartej po południu.
Z grona pozostałych Apostołów św. Jan opisuje jeszcze powołanie Filipa oraz Natanaela, czyli Bartłomieja. Powołanie Filipa jest streszczone w paru słowach: Jezus spotkał go i rzekł mu: akolūthei moi, czyli „pójdź za mną” (1,43). Ewangelista nie podaje dalej, jaka była reakcja ucznia: co powiedział, co uczynił. Kontekst najbliższy wskazuje jednak, że Filip rozpoznał w Jezusie oczekiwanego przez Naród Wybrany Mesjasza, ponieważ, skoro tylko spotkał Natanaela, powiedział do niego: „znaleźliśmy tego, o którym pisał Mojżesz w Prawie oraz prorocy” (w.45).
Interesująca jest także scena powołania samego Natanaela. Kiedy Jezus go ujrzał prowadzonego przez Filipa powiedział o nim: „Oto prawdziwie Izraelita, w którym nie ma obłudy” (1,47). A na zrozumiałe pytanie zaskoczonego Natanaela: „Skąd mnie znasz?”, odrzekł enigmatycznie: „Zanim Filip cię zawołał, gdy byłeś pod drzewem figowym, widziałem cię” (w.48), z mocnym zaakcentowaniem ostatniego zwrotu. I tutaj następuje jeszcze dziwniejsza odpowiedź Natanaela: „Rabbi, ty jesteś Synem Bożym, ty jesteś królem Izraela!” (w.49). Co takiego było pod drzewem figowym, o czym wiedział tylko Jezus i Natanael, i co wywołało natychmiastową, spontaniczną reakcję uwierzenia w Jezusa jako Syna Bożego i króla Izraela? (w.50). Może Natanael odpoczywał samotnie w cieniu drzewa figowego i rozmyślał na tematy „teologiczne”, może zastanawiał się w szczerości swego serca, czy Jahwe, Bóg Izraela, rzeczywiście widzi go teraz i zna jego myśli, kiedy tak leży sobie pod figowcem? I zaraz potem ma miejsce spotkanie z Jezusem i Jego słowa: „widziałem cię, gdy byłeś pod drzewem figowym”. Nic dziwnego, że w takim kontekście, przejęty i zdumiony do głębi, od razu uwierzył w Jezusa jako Syna Bożego i króla Izraela. Nie pada tu ani jedna zachęta do „pójścia za”. Człowiek jest wezwany nie słowami, ale obezwładniającą potęgą spotkania Oczekiwanego. Cała sytuacja i kontekst znany tylko jednej osobie, tej wtajemniczonej, i właściwie nieprzekazywalny innym, stanie się wystarczającym motywem do wiernego „pójścia za” przez całe życie.
W Ewangeliach synoptycznych znajdujemy jeszcze jeden opis powołania na ucznia. Tym razem dotyczy on Lewiego, czyli Mateusza. Jezus powołał go niejako mimochodem, przechodząc koło urzędu celnego, gdzie pracował. Wezwał go używając właściwej sobie krótkiej formuły: akolūthei moi, „pójdź za mną” (Łk 5,27). Nie było żadnych pytań, żadnego dialogu gwoli uściślenia warunków. Ewangelista jedynie notuje, że Mateusz powstał i poszedł za Nim „pozostawiwszy wszystko” (w.28). Tak jak gdyby chciał się wreszcie uwolnić od swojej pracy, uciec od niej, jak gdyby mu ona ciążyła. Oto teraz nadarzyła się świetna okazja, by to uczynić. Jezus go wyzwolił. Szczęśliwy organizuje w domu wielkie przyjęcie, na które prócz Jezusa i Jego uczniów zaprasza też swoich przyjaciół — innych celników. Staje się to powodem do szemrania ze strony faryzeuszów i uczonych w Piśmie, gdyż dla nich celnik to grzesznik i kolaborant, a pójść do jego domu — to zaciągnąć rytualną nieczystość, nie mówiąc o zgorszeniu i poważnym nietakcie. Jezus jednak powołuje tych, „których sam chce” (Mk 3,13): „nie tyle bowiem przyszedłem wezwać sprawiedliwych, co raczej grzeszników” (Mt 9,13). Dla nikogo zatem droga „ucznia Jezusa” nie jest zamknięta, nikt w Jego oczach nie jest przekreślony i odepchnięty. Grzesznik może tak samo być powołanym, co więcej, może stać się nawet Apostołem i przyjacielem Pana.
Niezależnie od wypowiedzi Jezusa dotyczących warunków pójścia za Nim skierowanych do niektórych powoływanych przez siebie osób (zwłaszcza sceny z bogatym młodzieńcem i pewnym uczonym w Piśmie), w Ewangeliach synoptycznych znajdujemy także wskazania generalne w tej materii. Odnoszą się one do wszystkich, którzy pragną zostać Jego uczniami: „jeżeli ktoś chce pójść za mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie swój krzyż i (wtedy) niech idzie za mną” (Mt 16,24). Warunkiem pójścia za Jezusem jest zatem odrzucenie samego siebie, swego „ja”, ciągłego stawiania siebie na pierwszym miejscu, szukania wyłącznie swojej własnej korzyści czy przyjemności. „Wziąć swój krzyż” (św. Łukasz dodaje: „każdego dnia”, 9,23), to zapewne znaczy: zaakceptować siebie takim, jakim się jest, spełniać systematycznie i wytrwale codzienne obowiązki chrześcijańskie w rodzinie czy szerszej społeczności, przyjąć z cierpliwością wszelkie niepowodzenia, niezrozumienia, lekceważenie, chorobę. „Kto idzie za mną, a nie bierze swego krzyża, nie jest mnie godzien” (Mt 10,38), nie jest moim uczniem. W szkole Jezusa nie ma kibiców i „sympatyków”, albo się jest za, albo przeciw. „Nie jest mnie godzien ten, kto miłuje ojca i matkę ponad mnie..., kto miłuje syna i córkę ponad mnie” (w.37), to znaczy ten, kto ma zachwianą hierarchię wartości, kto stawia człowieka ponad Bogiem. Dopiero miłość do Boga nadaje właściwy wymiar poprawnej miłości do człowieka, czyni ją autentyczną i pełną.
We wszystkich wspomnianych powyżej tekstach o warunkach naśladowania Jezusa dodane są zawsze w kontekście słowa: „ktokolwiek bowiem chciałby zachować swe życie, straci je, ktokolwiek zaś straciłby swe życie z mego powodu, znajdzie je” (Mt 16,25). Należą one do wspominanej już szokującej retoryki Królestwa Bożego. Każdy, kto szuka swego szczęścia wyłącznie tutaj na ziemi, pokładając swą ufność w wartościach tego świata, straci swoje życie wieczne. Natomiast ten, kto będzie systematycznie „tracił”, patrząc po ludzku — marnował swoje życie doczesne idąc za nauczaniem Jezusa, ten je zachowa na życie wieczne. Pisze o tym jasno św. Paweł w Liście do Rzymian: „… przestańcie się dostosowywać do tego świata, lecz przemieniajcie się przez odnawianie umysłu, abyście badali, co jest wolą Bożą…” (12,2). Uczeń Jezusa jest zatem wezwany do porzucania logiki tego świata, jego mody w szerokim rozumieniu tego słowa i przemijającego stylu życia z ich potrójną pożądliwością: „ponieważ wszystko, co jest w świecie: pożądliwość ciała i pożądliwość oczu, i chełpienie się z powodu bogactwa, nie pochodzi od Ojca, lecz jest ze świata. A świat przemija i (tak samo) jego pożądliwość, ten zaś, kto spełnia wolę Boga, trwa na wieki” (1J 2,16n). Pójść więc za powabami świata oznacza przemijalność, ciągłe nienasycenie, oddzielenie od Ojca i w efekcie jest drogą „donikąd”. Jezus nazywa to wszystko „wędrowaniem w ciemnościach”. Natomiast ten, kto idzie za Nim, kto staje się Jego uczniem, otrzymuje w życiu doczesnym właściwe rozeznanie wartości: „To ja jestem światłem świata. Ten, kto idzie za mną, na pewno nie będzie kroczył w ciemności, lecz będzie miał światło życia” (J 8,12).
Czy pójście za Jezusem jako odpowiedź na Jego wezwanie oznacza doskonałość już w punkcie wyjścia? Z pewnością nie. Uczniem człowiek się „staje”, ale nigdy nim nie „jest”. Normalnym elementem i właściwością szkoły ucznia jest nieustanne dojrzewanie, a jedynym naturalnym kresem tego procesu może być tylko śmierć. Stąd też lepiej używać sformułowania „stawać się uczniem”, niż „być uczniem”.
Wspaniałym, gdyż autentycznym przykładem dorastania do swego powołania, jest grono uczniów Jezusa. Nie jest to bynajmniej grupa doskonała i daleko jej do ideału. Ale może właśnie dobrze, że nie jest ona ideałem. Inaczej byłaby nie-ludzka, jakaś obca i nie pociągająca. A tak jest prawdziwym obrazem Kościoła „w drodze”, Kościoła zbudowanego z ludzi świadomych swych słabości i grzechów, ale też nieustanne podtrzymywanego i uświęcanego obecnością Jezusa, swego Mistrza. Jakie więc było to grono uczniów Jezusa? Patrząc na nich jako na grupę można zauważyć zazdrosne bronienie statusu ucznia, pewien partykularyzm w obronie swych interesów. Kiedy pewien człowiek na oczach uczniów wyrzucał demony czyniąc to w imieniu Jezusa, wówczas, jak relacjonuje Jan, „zabranialiśmy mu, ponieważ nie chodził za nami” (Mk 9,38), czyli nie należał do naszego grona, był obcy.
W grupie istniała silna rywalizacja o pierwszeństwo. W drodze do Kafarnaum posprzeczali się nawet między sobą o to, kto z nich jest największy (Mk 9,33n), a dwaj spośród nich, Jan i Jakub, wciągnęli w te „rozgrywki polityczne” nawet swoją matkę, która przyszła w tej sprawie do Jezusa prosząc, aby ci dwaj jej synowie zasiedli w Jego Królestwie jeden po prawej, a drugi po lewej Jego stronie (Mt 20,20nn). Prosiła zatem dla nich o nic innego, jak o stołki ministerialne w eschatologicznym rządzie Jezusa! Widać w tym przedziwne pomieszania czysto ludzkich wyobrażeń na temat sprawowania władzy z oczekiwaniem na nadejście mesjańskiego Królestwa Jezusa.
Ta prośba matki „synów Zebedeusza” spowodowała kolejne napięcia w gronie uczniów, ale nie z powodu „przedziwnego materii pomieszania”, lecz ze względu na urażone ambicje własne pozostałych uczniów: „kiedy pozostałych dziesięciu to usłyszało, byli oburzeni na tych dwu braci” (Mt 20,24). Dopiero interwencja Jezusa pouczającego uczniów, że wewnętrzne relacje we wspólnocie nie mogą być kształtowane na obraz władców tego świata, a następnie wskazującego, że kto chce być wielki, musi stać się sługą, musi stać się jako dziecko, położyła kres dyskusji.
Poczucie własnej urażonej godności oraz świadomość swojej mocy w czynieniu znaków skłoniły Jana i Jakuba do zaproponowania Jezusowi, aby ukarać ogniem pewną wioskę samarytańską, która nie chciała ich przyjąć: „Panie, czy chcesz, abyśmy powiedzieli, aby ogień zstąpił z nieba i zniszczył ich?” (Łk 9,54).
Kierowanie wspólnotą nie było więc łatwe, nic więc dziwnego, że pewnego razu z ust Jezusa wyrwała się, skierowana najprawdopodobniej pod adresem uczniów, skarga: „Jak długo będę jeszcze z wami? Jak długo będę was znosił?” (Mk 9,19).
Ogród Oliwny był kolejnym miejscem, gdzie nie sprawdziła się grupa Dwunastu. Marek Ewangelista opisując tragiczne wydarzenia z nocy Wielkiego Czwartku stwierdza lakonicznie: „opuściwszy go wszyscy uciekli” (14,50).
Przyglądając się poszczególnym osobom z grona Dwunastu widać, jak często ich myślenie i działanie było dalekie od ideału powołania. Na przykład Szymon, ten, któremu Jezus zmienił imię na Piotr, „Skała”, aby w ten semicki sposób pokazać, że odtąd jest Jego szczególną własnością i otrzymuje specjalne zadanie: będzie fundamentem wspólnoty Kościoła (Mt 16,18), nawet on, przejęty lękiem przed pojmaniem i śmiercią, zaparł się swego Mistrza w najhaniebniejszy sposób, w jaki żaden z pozostałych uczniów tego nie uczynił. Będąc na dziedzińcu pałacu arcykapłana Kajfasza, dokąd udał się idąc „z daleka” (Mt 26,58) za aresztowanym Jezusem, najpierw wyparł się wszelkiej znajomości z Nim: „nie znam tego człowieka” (w.72), a potem, kiedy to nie oddaliło podejrzeń od jego osoby, „zaczął zaklinać się i przysięgać: ‚Nie znam tego człowieka’” (w.74). Termin: „zaklinać się”, po grecku: katathematidzein, oznacza wezwanie Boga Jahwe na świadka, że to, co się mówi, jest prawdą, połączone ze stwierdzeniem, że „niech spadną na mnie jakieś nieszczęścia, jeżeli jest inaczej”. Piotr wyparł się zatem Jezusa w sposób absolutny i dramatyczny, przysięgając na samego Jahwe, że Go nie zna. A jeszcze nie tak dawno mówił Jezusowi: „Panie, dlaczego nie mogę teraz pójść za tobą? Życie swoje oddam za ciebie!” (J 13,37). Po tej jawnej zdradzie dokonanej „wobec wszystkich” (Mt 26,70) potrzeba było gorzkich łez nawrócenie, aby mógł narodzić się nowy Piotr, w pełni świadom słabości, która jest w nim, i mocy, która jest w Jezusie. Po zmartwychwstaniu, nad Jeziorem Galilejskim, Jezus trzykrotnym pytaniem: „Czy mnie kochasz?”, na które Piotr za każdym razem odpowiadał: „Panie, ty wiesz, że cię kocham”, wymazuje trzykrotne zaparcie się umiłowanego Apostoła i ponownie powołuje go na swego ucznia: akolūthei moi, pójdź za mną (J 21,15-19). Świadomość swej ludzkiej słabości i podatności na najgorsze nawet zło uczyniła z Piotra prawdziwego ucznia Jezusa, pokładającego całą swą ufność w mocy Mistrza i teraz już naprawdę gotowego oddać za Niego swe życie.
Inną, szokującą z pewnością postacią z grona uczniów Jezusa, był Lewi, czyli Mateusz. Jako pracownik urzędu celnego w Kafarnaum był przedstawicielem rzymskich okupantów, którzy niekiedy odsprzedawali urzędy i dochody z nimi związane tym spośród Żydów, którzy odpowiednio zapłacili i chcieli pójść z nimi na współpracę. Mając ochronę potężnego okupanta celnicy mogli często i bezkarnie popełniać rozmaite nadużycia finansowe. Nie mogąc ściągnąć na siebie innej zemsty jak tylko bezsilny gniew, stali się synonimem najgorszego grzesznika, a do tego jeszcze kolaboranta i zdrajcy. I takiego właśnie człowieka Jezus powołał na swego ucznia. Dla pozostałych musiało to być nieprzeciętne zgorszenie i jeżeli wtedy nie odeszli to chyba dlatego, że generalnie nie bardzo rozumieli postępowanie Mistrza.
Mateusz był w gronie Dwunastu z pewnością gorszym „kamieniem obrazy” niż Judasz, co do którego przecież nikt na razie się nie domyślał, że może zdradzić Jezusa. Jedyny zarzut przeciwko Judaszowi wysunął kiedyś Jan, a było to w Betanii w domu Marii, Marty i Łazarza, kiedy to Maria namaściła stopy Jezusa bardzo cennym olejkiem nardowym. Wywołało to oburzenie Judasza, że dokonano takiego marnotrawstwa, bo można było przecież sprzedać ten olejek, a pieniądze rozdać ubogim. Jan skomentował wówczas tę sytuację następująco: „powiedział zaś to nie dlatego, że mu zależało na ubogich, ale ponieważ byt złodziejem, a mając pieczę nad torbą, wybierał to, co składano” (12,6).
Taki to właśnie wyłania nam się obraz grupy uczniów Jezusa. Zapewne nieco zaskakujący, odbiegający od naszych stereotypowych wyobrażeń, może trochę gorszący. Ale trzeba pamiętać, że właśnie tacy, a nie inni ludzie zostali powołani przez samego Jezusa i wybrani na Jego uczniów i Apostołów. Każdego z nich powołał osobiście i każdego z nich umiłował. Jeden był kolaborantem, drugi złodziejem i zdrajcą, trzeci, ten na którego najbardziej liczył, w chwili ciężkiej dla Niego próby powiedział, że Go w ogóle nie zna i przysięga na samego Jahwe, że pierwszy raz Go widzi. Inni byli zainteresowani pierwszymi stołkami w ewentualnym rządzie Jezusa, wszyscy natomiast energicznie walczyli o pierwszeństwo w grupie. W końcu, gdy pojmano Jezusa, pozostawili Go i uciekli.
Może zrodzić się usprawiedliwione pytanie, dlaczego Jezus wybrał takich ludzi? Czyż nie słuszniej byłoby dokonać dokładnej selekcji i po odpowiednich testach wezwać jedynie tych, którzy zdadzą je najlepiej? Widać nie. Powołanie na ucznia to nie egzaminy na wyższą uczelnię czy konkurs na dyrektora firmy. Jezus nie wybiera najlepszych, lecz „tych, których sam chce”. I to nic, że będą w grupie silne działania odśrodkowe rozbijające jedność wspólnoty, to nic, że będą upadki i niezrozumienia, i chęci odejścia. Powoli, krok po kroku, wszyscy razem będą „stawać się” uczniami Jezusa, będą dorastać do wielkości powołania poznając swoje słabości i grzechy. Zaskakująca jest ta pedagogia Boża, że moc człowieka doskonali się w słabości i w upadkach, że uczeń, jakkolwiek już powołany, staje się naprawdę uczniem dopiero wtedy, gdy przejdzie zwycięsko przez doświadczenie własnego grzechu i niemocy.
I nie tylko. To właściwie cierpienie i śmierć Jezusa są więzią jedności wspólnoty: „ponieważ i Chrystus cierpiał za was…, abyście szli jego śladami” (1P 2,21). Stąd też Jezus po zmartwychwstaniu nie wybiera nowego grona uczniów odrzucając poprzednie. Inaczej musiałby zaczynać wszystko od początku. On jedynie gromadzi i umacnia na powrót to, co okazało się słabe i tchórzliwe, ale dzięki temu autentycznie dojrzało do miana uczniów.

Dotyczy to nie tylko tych, którzy poszli za Jezusem w okresie Jego ziemskiego nauczania. Dotyczy to także Izraela jako Narodu Wybranego, powołanego przez Jahwe, aby był Jego świadkiem wobec innych ludów; dotyczy to Kościoła jako wspólnoty uczniów Jezusa; dotyczy to też każdego chrześcijanina indywidualnie i każdego kapłana, który „z ludu jest wzięty i dla ludu ustanowiony w tym, co należy do Boga” (por. Hbr 5,1). Idealne grono uczniów Jezusa to nie to po dokonanej „czystce”, ale to, w którym panuje akceptacja siebie nawzajem i swoich odmienności i w którym ludzkie grzechy nie przesłaniają radości powołania: akolūthei moi, pójdź za mną!

1 komentarz:

  1. Przyjęciu powołania towarzyszy otwartość na słowa wezwania. Jak się na to otworzyć? Co mówi nam o tym Pismo? Czy mogę zasugerować post o nazwie Effatha? Dziękuje za inspiracje wokół powołania.

    OdpowiedzUsuń